LESZEK KOŁAKOWSKI:  Orfeusz, diabeł, śmierć

LESZEK KOŁAKOWSKI:
Orfeusz, diabeł, śmierć

Tomasz Cyz

W monologu Orfeusza z „Rozmów z diabłem” Kołakowski daje fenomenalny popis wyobraźni, wpisując w jeden ironiczno-kabaretowo-erudycyjny ciąg całą głębię orfizmu

Jeszcze 2 minuty czytania

W „Rozmowach z diabłem” Leszka Kołakowskiego (pierwsze wydanie 1965) wśród modlitw, spostrzeżeń czy dialogów (Heloizy; Schopenhauera; Lutra z diabłem) znajduje się kilkustronicowa, niewielka „Apologia Orfeusza, śpiewaka i błazna, rodem z Tracji, syna królewskiego”. Fenomenalna. To popis wyobraźni i pisarstwa (i poetyckości), cudowny splot wątków mitologicznych, chrześcijańskich i literackich, to cała głębia orfizmu wpisana w jeden ironiczno-erudycyjny ciąg.

Oto Orfeusz stoi na estradzie jak kabareciarz, patrząc widzom-słuchaczom prosto w oczy i próbując ich zabawić, zagadać, ni to rozśmieszyć, ni zabić czas. „Spójrzcie na mnie – zaczyna – Czy wyglądam na człowieka, który wrócił ze świata podziemnego?”. I po chwili: „Widzicie? Nie, nie widzicie. Nie widzicie nic, bo też nie ma nic do obejrzenia. Koniec, nie ma i już”. Niby nic się nie stało, nie się nie zmieniło, ale występ jakoś nie chce się zacząć, choć Orfeusz daje nawet próbę gry na cytrze i śpiewu („z głosem nie ma żartów, śpiew jest mową boską albo nie ma śpiewu”).

Wkrótce dowiadujemy się wszystkiego. Jakby mimochodem. „Wybaczcie państwo, zaraz zaczynam. To prawda, mój komentarz bywa przydługi, od czasu, kiedy nie ma żony, nie ma komu mnie pilnować”. Orfeusz bez żony, jak bez scenariusza (w całym tekście tylko dwa razy pada jej imię: kiedy wychodzą z podziemi: „Eurydyko, to ty?”; i drugi raz, kiedy Orfeusz odwraca się). A wszystko przez węża, „żyliśmy w raju, dosłownie w raju, a tu wąż. Raj i wąż, stara historia. Wąż ją ugryzł i umarła biedaczka. Gdyby były surowice przeciw jadom, ale tak?” (słyszycie ten złośliwy ton Kołakowskiego, ironię mistrza, który rytmem słów, dygresją, nagłą zmianą nastroju rozbija powagę sytuacji).

Okazuje się też, że Orfeusz zaprzedał się wężowi (jak Faust Mefistofelesowi), „pokumał się z nim trochę”, by nauczyć się sztuki nieśmiertelności. „No tak, no dobrze, więc niech będzie, owszem, no tak było, nie ma się czego zapierać, było tak, zdradziła mnie z wężem […] Poszła z nim do ziemi, pod ziemię, a więc do podziemi, zabrał ją uwodziciel, gad plugawy”.

I Orfeusz idzie za nią do podziemi. I nawet nie bardzo wie dlaczego, ale ci tam, w podziemiu, zgadzają się oddać mu żonę. Oczywiście, śpiewał, krzyczał, płakał, grał na cytrze („niedobrze zagrałem, bo zimno było”), prosił. Wszystko jak należy. I oddali. I teraz już opowiada, jak idzie z nią, przed nią, pomny zakazu, że jak odwróci się i spojrzy, wszystko przepadnie, „ona wraca do nas i koniec. Więcej rozmów nie będzie”.

Leszek Kołakowski, „Rozmowy z diabłem”
I wydanie, PIW, Warszawa 1965
Idzie. Zimno jak diabli, ślisko, wstrętnie. Za nim szmer tylko. Już niedaleko jezioro. Orfeusz wchodzi na kładkę, pada deszcz (co za filmowa nieprzeciętna scena…), „pośliznąłem się, zachwiałem, omal nie upadłem, zdrada, tylko krzyczę – Eurydyko! – bo się bałem, żeby nie spadła, więc krzyknąłem, głowę odwróciłem i już. Pusto. Tak. Pusto. Nic nie widziałem. Tylko jeden przyleciał i mówi: «Sameś sobie winien, szła za tobą, odwróciłeś się, przepadła, koniec pieśni», i tak dalej. I zwiał. Teraz było całkiem pusto”. Koniec pieśni…

I teraz dopiero zaczyna się tragedia, wielkie pytanie jak z traktatu; Kołakowski nazywa to „prawdziwym problemem Orfeusza”. Bo: była czy nie była? Prawda czy zmyślenie? Fałszerstwo czy grzech? Bo albo Orfeusz był „frajerem, naiwniakiem, facetem nieprzytomnym”, albo „ja, ja sam ją z powrotem wkopałem w to plugastwo”…
„Prawdziwym problemem” jest to, co się stało tam, pod ziemią. I czy jest to tam, pod ziemią. I czy to, co się już stało, było winą samego Orfeusza, czy on, jak mówi, „dał z siebie zrobić balona”. Kołakowski doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że tajemnicą-zagadką Orfeusza jest spojrzenie w tył – i jako złamanie zakazu, i jako niewiara/nieufność w to, co/kto tam jest. I jako pytanie o drugą przestrzeń, o podszewkę świata. I o to, czy możemy cofnąć czas. Ale jest jeszcze coś, inna gra, inne napięcie. Nie odwracaj się. Nie odwracaj się ode mnie. Zostań.

Monolog zaczyna się kurczyć, rozpadać. Orfeusz Kołakowskiego cierpi, kuli się w sobie, marznie. Mówi, że boi się nie tamtych, co w podziemiu, tylko jej. „Ale jak była? Była, mówię, to znaczy ja wracam i tam spotkanie. Będzie o czym mówić, co? uch, co za chłód, zdaje się, że znowu marznę, może ogrzać, jak tu zimno…”. Boi się kolejnego spotkania, kolejnego rozstania, kolejnego spojrzenia… Jest coraz zimniej.

I chce wreszcie zacząć swój koncert. Przedstawia się, może już po raz ostatni. Mówi o utracie, tej najboleśniejszej, nie do odzyskania („W ogóle człowiek nie wie, co ma, dopóki nie straci”). Miał wszystko, teraz nie ma nic. Jak Hiob… Jest coraz dziwniej.

„Tak zwany problem Orfeusza. Prawdziwy problem Orfeusza. To nie wołanie w przepaść i nasłuchiwanie echa”.

Zaczyna wiać, coraz mocniej. Orfeuszowi dokucza reumatyzm, choć cieszy się z piękna swojego ciała. Wszystko mocne, silne. „Palce są do cytry i do miłości, i do znaków sekretnych, więcej już nie mają zastosowań…”.

I nagle… „Ach, tu?… Przeguby u rąk? Były zasłonięte, tak. Te znaki, te ślady? Blizny, nie, jeszcze nie blizny, jeszcze prawie otwarte. To było wczoraj”. Tak. Orfeusz nie żyje, Orfeusz popełnił samobójstwo. „Trudno, musiałem […] Koniec […]”.

Orfeusz jest bezsilny, mały. Płacze. Prosi o litość, o współczucie. Żebrze wręcz. Jest cieniem, pokurczem, czystą żałością. „Nie mówcie nic [...] nie mówcie nic złego [...] taki sam jestem. [...] Musiałem. Sprawa honorowa. [...] A ja jestem syn królewski... syn królewski... syn kurewski... syn królewski... syn kurewski... syn królewski...”.

Jeszcze: pod koniec monologu jest jeden fragment wierszowany, jak z Leśmiana, jeden z czterech, ostatni. Już po nim u Kołakowskiego czuć, że coś się stało („Zamknijcie okna, zimno […] A może ten chłód ja mam w środku?”. „Ho con me l'inferno mio, / Me lo sento in mezzo al cor” – śpiewa Orfeusz Glucka – „Piekło noszę w sobie, / w samym środku serca”).

Po nim, dla mnie, już nie ma nic. Tylko wieczne odpoczywanie.

„Dam ci, dam ci, kochanie,
Mój pałac na mieszkanie,
Perły niepospolite
Oraz kruka-wróżbitę,
Lejce do konnej jazdy,
Kubek miodu i gwiazdy

Będziemy się kochali,
Razem jedli i spali,
Na puchu bardzo miękkim,
Na płótnie bardzo cienkim,
Przy słońcu i po ciemku
Będziesz u mnie na ręku.

A potem będzie ciemniej,
Coraz ciemniej i senniej,
Potem ciemno zupełnie,
Ciemno-senno-śmiertelnie,
I będzie niebo spania,
Wszystko z tego kochania.”


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.