Niewielka Sala Senatorska na Wawelu, około setka słuchaczy. Dziwne napięcie, podekscytowanie. Jeszcze grupka Azjatów dopełnia krzesła. Wreszcie wchodzą śpiewacy z The Tallis Scholars. Wreszcie muzyka. To był świetny pomysł, żeby poprosić jeden z najlepszych chórów kameralnych o przygotowanie koncertu z polskim tylko repertuarem polifonii renesansowej. „Missa Paschalis” Gorczyckiego, „Ego sum pastor bonus” Wacława z Szamotuł, „Missa pulcherrima” Pękiela – zabrzmiały godnie, dostojnie.
I oby na stałe weszły do koncertowych planów Tallisów – już nie tylko w Polsce. Nie mamy się czego wstydzić. Przecież te partytury w kontekście dzieł Palestriny, Victorii, Lassusa i innych nie brzmią jak gorsze dzieci.
Nabita sala Krakowskiej Filharmonii, tłum oczekujących na wejściówki. The Rolling Stones? Nie, po prostu Ivo Pogorelič – wielki pokrzywdzony Konkursu Chopinowskiego w 1980 roku, po którym jak cień snuje się za pianistą mit geniusza i szaleńca, straceńca i ofiary.
W programie „II Koncert f-moll” Chopina (pierwsza część), „Odwieczne pieśni” Karłowicza i „Morskie oko” Noskowskiego (druga część). Siedzę w ostatnim rzędzie, z boku, przede mną, za mną – ci, którzy jakoś dostali się do środka i stoją pod ścianami.
Wreszcie jest. Pierwsze frazy orkiestry jakoś lękliwie, w przygotowaniu. Słychać fortepian (wraz z nim, obowiązkowo, tramwaj zza ściany). Głośno, dosadnie, na pograniczu krzyku. Na dodatek wszystko z nut!
Mam słabość do Pogoreliča, tak jak mam słabość do wszystkiego, co niepokorne, nieokiełznane, niesforne i niezborne. Dlatego zapominam o tych fragmentach krakowskiego wykonania, w których pianista chciał dać łupnia każdemu klawiszowi fortepianu. Zapamiętuję momenty piękne, olśniewające (brawa dla Pawła Przytockiego i Krakowskich Filharmoników za wytrwałe śledzenie i oczekiwanie na każdy ruch pianisty).
Jak choćby bisowane w całości Largo. Zmysłowe, szlachetne, krystaliczne. Pogorelič ma jedną cechę, której można mu zazdrościć. Nieustannie przykuwa uwagę (orkiestry i słuchaczy), każe się słuchać, bo nie można być pewnym, co za chwilę zrobi. Łamie schematy, pozostając wierny tylko swojej logicznej nielogiczności. Zbyt blisko i za często nie można z tym obcować. Na szczęście koncert Chopina trwa niecałe trzy kwadranse.
Zimne wnętrze Kościoła OO. Franciszkanów, połączone siły Chóru Chłopięcego Filharmonii Krakowskiej oraz Chóru Akademii Muzycznej w Krakowie, na środku Marek Chołoniewski w otoczeniu komputerów. Oto aura „Mszy elektronicznej” (1975) Bogusława Schaeffera, wybranej także z okazji jubileuszu 80-lecia tego kompozytora.
Samo dzieło pozostawiło mnie w dziwnej obojętności. Naprzemienne fragmenty chóralne i elektroniczne (wykorzystujące też śpiew chóru), kościelna podniosłość (harmonia) połączona z jazgotem elektroniki płynącym z głośników. Wierzę w nieukrywany zachwyt mędrca nad światem i jego barwami, ale lubię, kiedy mędrzec czasem przymruży oko.
*
W programie piątej już edycji krakowskiego Festiwalu Muzyki Polskiej znalazły się tzw. highlights. Wystarczy spojrzeć na tytuły koncertów i paneli odbywających się przed południami: „Muzyka polskiego Oświecenia”, „Złoty polski renesans i barok”, „Czas Karłowicza”. Dobrze to? Źle?
Dotychczas organizatorzy kierowali bardziej uszy w kierunku tzw. muzyki współczesnej. Tym razem postanowili dać wszystkiego po trochu (wrocławska inscenizacja „Króla Rogera” w reż. Mariusza Trelińskiego na otwarcie, „Siedem bram Jerozolimy” Krzysztofa Pendereckiego pod batutą kompozytora na zakończenie).
Wolę, jak jest wyraziście, z mocniejszym akcentem, niż tak – trochę jazzu, trochę drive’u, trochę smooth. Szkoda.