Schaeffer (l. 80)
Era Schaeffera, fot. Maciej Skwara, culture.pl

Schaeffer (l. 80)

Adam Wiedemann

Schaefferowska eskalacja nowości budzi mój najwyższy szacunek i zachwyt, ale jednak prowadzi do efektu „wciąż co innego, a zatem bez przerwy to samo”

Jeszcze 2 minuty czytania


Właśnie rozeszła się po świecie wieść, że Bogusław Schaeffer – prawie dokładnie w dniu swoich osiemdziesiątych urodzin – otrzymał roczne stypendium Ministra Kultury. Nie żadną Nagrodę Państwową, ani nawet nie nagrodę Opus, tylko to właśnie groszowe stypendium przeznaczone dla zdolnej młodzieży i dla artystów życiowo niezaradnych, którzy nie potrafią się utrzymać ze swej twórczości. Było dla mnie wstrząsem, że ktoś o takich zasługach i takim dorobku (muzycznym i literackim) musiał napisać podanie, dołączyć do niego przykłady ukończonych i projekty planowanych dzieł, a potem wsadzić to do koperty, wysłać i pogrążyć się w oczekiwaniu. Oczywiście, musiał mieć swoje powody. Oczywiście, mogą też istnieć powody tzw. obiektywne.

Piszę o „takich zasługach” i „takim dorobku”, ale jakie one właściwie są? Czy ktoś je w ogóle zna? Pamięta? Problem z dorobkiem muzycznym Schaeffera polega na jego nadmiarowości – i to w dwojakim sensie. Po pierwsze: jest to nadmiar ilościowy – w ciągu samego tylko ostatniego dziesięciolecia Schaeffer napisał dwukrotnie więcej utworów niż na przykład Schönberg w ciągu całego życia. I to wszystko (z drobnymi wyjątkami) pozostaje w rękopisie, nikt tego nie wykona (ani tym bardziej nie wydrukuje) przez następnych 200 lat.

Byłem kiedyś w mieszkaniu państwa Sch. na nowohuckim osiedlu Kolorowym i widziałem te stosy i góry teczek pełnych kaligraficznie zapisanego papieru nutowego (bo Schaeffer jest kaligrafem, choćby się do tego nie przyznawał); pod tym względem ich mieszkanie może się równać tylko z mieszkaniem Marii Janion oraz archiwum IPN. Mamy tu rzeczy arcyciekawe, koncerty na wszelkie możliwe instrumenty oraz ich zestawy, w tym nawet koncert na skrzypce i chór żeński. Ale mamy to tak, że tego nie mamy, a ja na przykład chętnie bym tego wszystkiego posłuchał. Tylko kto mi to zagra?

Bogusław Schaeffer
kończy 80 lat

Kompozytor, muzykolog, dramaturg, grafik i pedagog, urodzony 6 czerwca 1929 roku we Lwowie. Jeden z najbarwniejszych i najpłodniejszych polskich kompozytorów, autor ponad 440 kompozycji różnego rodzaju – od utworów solowych aż po mega-symfonie, opery, dramaty (tłumaczone na kilkanaście języków z estońskim, węgierskim i hebrajskim włącznie), pisarz muzyczny (m.in. „Klasycy dodekafonii”, „Leksykon kompozytorów XX wieku”). Stefan Kisielewski nazwał go „ojcem nowej muzyki w Polsce”. Już za kilka dni w dwutygodnik.com drugi głos o Bogusławie Schaefferze autorstwa Ewy Szczecińskiej.

A właściwie dlaczego nie zagra, skoro to wszystko odkrywcze, innowacyjne, wspaniałe? Dlaczego, skoro nieliczne prezentacje dzieł Schaeffera w filharmonii wspominam z najwyższym wzruszeniem, w przeciwieństwie do na przykład Pendereckiego czy Kilara, którzy nie muszą się już starać o stypendium Ministra Kultury, bo są po prostu kompozytorami repertuarowymi?

Pojawia się tu jeszcze problem drugiej nadmiarowości: jakościowej. Każdemu ze znanych kompozytorów XX wieku możemy przyporządkować jakąś metodę twórczą, wedle której słuchamy jego muzyki. Metoda Schaeffera jest hybrydyczna – opiera się nie na konsekwencji, lecz na pomysłowości. Jego utwory grzeszą brakiem powtórzeń, ram formalnych, które pozwalałyby jakoś się w nich zorientować, nieustannie prą naprzód i to w najwielokrotniejszych nawarstwieniach.

Oczywiście, w ten sposób spełnia się jeden z ideałów awangardy, ażeby wszystko było nowe, każda sekwencja, każdy element, każda nuta. Schaefferowska eskalacja nowości budzi mój najwyższy szacunek i zachwyt, a jednak (zwłaszcza, co ciekawe, w utworach kameralnych) prowadzi do efektu „wciąż co innego, a zatem bez przerwy to samo”. Mam wtedy wrażenie, że taki na przykład Szalonek potrafił okiełznać coś, czego Schaeffer nie potrafi. A nie potrafi, bo może nie chce, ale to już osobna sprawa.

Podobnie rzecz się ma z jego teatrem, ongiś arcypopularnym, dziś nieco pogardzanym. A przecież te wszystkie „Audiencje”, „Scenariusze” i inne bardzo nam się kiedyś podobały, i do dziś pozostają dowcipne, inteligentne, ironiczne i krytyczne. Dlaczego więc są tak rzadko grane? Najpierw myślę sobie: pewnie dlatego, że są komediami, a komedie zgrywają się najszybciej. Wszak jednak komedie pisał Gombrowicz, pisał Mrożek, pisze Głowacki, w ogóle w XX wieku komediowość nie przeszkadzała wielkości – wręcz przeciwnie, czego przykładem i Beckett, i Buñuel, że o Fellinim nie wspomnę. Albo o Allenie.

I nagle myślę sobie, że największa kariera Schaeffera-dramaturga zbiegła się z powodzeniem Laskowika i Smolenia. Przecież to były złote czasy polskiego kabareciarstwa. I tu tkwi ów sztychulec. Sztuki Schaeffera mają strukturę skeczu, tak samo nie są dramatami, jak jego sonaty nie są sonatami, podczas gdy nawet sonaty Sciarrina i Ustwolskiej są.

Kwartet,
Krakowski Teatr Scena STU,
fot. Ryszard Kornecki
Twórczość artystyczna Schaeffera sprzeciwia się zatem nie tyle (jak się bodajże uważa) różnym szczegółowym zjawiskom, których „koniec” nastąpił z końcem XIX wieku (typu: tonalność, spójność narracji), lecz pewnym rudymentom kultury wysokiej: głębi, tragizmowi, wzniosłości. Schaeffer dostarcza odbiorcy nieustannych atrakcji i pod tym względem jest to sztuka zasadniczo niska, jakkolwiek również trudna. Swoją drogą nie sądzę, by to oznaczało jakąkolwiek jego niższość wobec takiego chociażby Góreckiego, który stosuje same rudymenty, bez atrakcji. Ale mam też wrażenie, że Schaeffer – przy całej swej inteligencji – skupiając się na efektach, trochę nie wie, co robi w sensie ogólnym. Albo jest to rezultatem jego nad-wrażliwości formalnej, której specyficzne założenia nie mogą tymczasowo zostać wykryte.

Na koniec o zasługach. Schaeffer jest, jak sam twierdzi, autorem pierwszego utworu muzycznego napisanego na maszynie do pisania. Widziałem kiedyś ten utwór na wystawie jego partytur graficznych i trudno mi sobie wyobrazić jego brzmienie (choć pewnie brzmi jak inny typowy utwór Schaeffera).
Myślę jednak, że na tej swojej maszynie stworzył on znacznie więcej muzyki, a ściśle mówiąc: przepisał ją. Gdyby nie jego wysiłek popularyzacji muzyki nowej, w ogóle byśmy nie wiedzieli, co ona za jedna. Większość współczesnych utworów, ze „Świętem wiosny” łącznie, poznałem najpierw z opisów Schaeffera, wiele z nich nadal tylko sobie wyobrażam na podstawie „Przewodnika koncertowego” czy „Kompozytorów XX wieku”, iluś zapewne nigdy nie usłyszę.

Schaeffer jest popularyzatorem surowym, wymagającym, a jednocześnie sugestywnym. Podam przykład – muzykę Busottiego przyswoiłem sobie za pierwszym zamachem, choć niby nie należy ona do „łatwych w odbiorze”. To dzięki Schaefferowi całe to spektrum utworów, które pewnie i on znał głównie  z partytur, istnieje w mojej głowie, wyobrażone, potwierdzone, a czasami – wręcz przeciwnie – śnione, ale też zrozumiane lepiej, niż byłbym w stanie sam kiedykolwiek dociec.

Najwyżej zatem cenię Schaeffera-entuzjastę, ale też dzięki niemu potrafię sprostać wymaganiom Schaeffera-kompozytora, a z Schaefferem-dramaturgiem nie mieć za bardzo na pieńku.



Ten artykuł jest dostępny w wersji angielskiej na Biweekly.pl.