Jadę tym autobusem z Sącza do Warszawy, któremu zajmuje to całe osiem godzin, choć przecież liczba kilometrów nie uzasadnia tego, nie usprawiedliwia, lecz jest to autobus wybitnie spacerowy, nieśpieszny, takiego właśnie chciałem, osiem godzin to cały dzień pracy i miło jest spędzać ten dzień bezczynnie, w małym miejscu, które się porusza, z panoramicznym widokiem na jakiś Beskid, z torbą pełną po brzegi książek i czekoladek, które można sobie zajadać, czytając przydrożne napisy w rodzaju KRIOKOMORA – DANIA GORĄCE albo MUZEUM DROGOWNICTWA, przy którym chciałoby się zaraz wysiąść i baczniej przyjrzeć zgromadzonym tam walcom z różnych epok (wczoraj z Waldkiem zastanawialiśmy się, czy pod względem gramatycznym coś różni walce drogowe od tych do tańczenia, czy mianowicie w dopełniaczu liczby mnogiej te pierwsze nie mogłyby być traktowane jako nieżywotne), z czasem jednak ogarnia człowieka znudzenie wszystkim i zamiast spoglądać przez okno, zaczyna się on z niezdrową ciekawością przypatrywać współpasażerom. Oto siedzący przede mną starszy pan wyjął gazetę i zaczyna ją czytać od pierwszej strony, na której przez szparę między siedzeniami dostrzegam małe zdjęcie kogoś jakby znajomego, nie jest to żaden polityk, ale w takim razie kto? Takie zdjęcia budzą niepokój, bo zwykle stoją za nimi złe wieści, tymczasem jednak pan przewraca płachtę i czyta z wielką uwagą o grobie cygańskim, na którym spłonęły znicze oraz wiązanki, Cyganie podejrzewają podpalenie (a jakiś ochoczy ksiądz widzi w tym „zamach na samo sacrum”), policja natomiast nie wyklucza przypadkowego zaprószenia się ognia, ot szkopuł, ale niezbyt ciekawy, zaczynam więc znowu wgapiać się w coraz to bardziej wypłaszczony krajobraz, w architekturę prywatną i sakralną, tak czy owak paskudną, z czego wytrąca mnie nowy szelest gazetowego papieru i teraz już wszystko wiem, bo zdjęcie znacznie większe: kiedy my z Waldkiem dyskutowaliśmy o odmianie walców czy też walcy, gdzieś tam na Śląsku umierał Wojciech Kilar, autor najbardziej znanego polskiego walca, mam na myśli walc z filmu „Trędowata”, z którym konkurować może chyba tylko walc z „Nocy i dni”; tu spotykają się dwie najważniejsze homoseksualne pisarki Międzywojnia i biorą się za łby niczym bohaterki „Dynastii”.
O tym, że Kilar bardzo chory, mówił już Widłak w czasie Warszawskiej Jesieni, tej przykrej wiadomości można więc było się spodziewać, pytanie natomiast brzmi, czy wraz z odejściem Kilara coś nam się kończy?, coś zaczyna?, coś zmienia? Co do muzyki filmowej, sprawa wydaje się prosta, Kilar zaczynał w latach 60., kiedy to ścieżki do filmów tworzyli wszyscy nasi wybitni kompozytorzy (Serocki, Penderecki, Baird...), lecz tylko on zdobył w tej dziedzinie światową sławę, a to mianowicie dopiero wtedy, gdy porzuciwszy wszelkie awangardyzmy, zaczął pisać w sposób nie tyle nawet uproszczony (bo prostota pociągała go zawsze), ale po prostu tak bardziej „pod publiczkę”, dla szerokich mas, torując w ten sposób drogę ochoczym wyjadaczom tego chleba typu Preisner i Kaczmarek, którzy dziś święcą tryumfy, aczkolwiek honoru polskiej muzyki filmowej broni samotnie Paweł Mykietyn, nawiązujący raczej do Kilara wczesnego, który bywał autentycznie wielki, dość wymienić transową muzykę do „Salta” Konwickiego i scenę, gdy w „Kontrakcie” Zanussiego zjawia się nagle jeleń.
Obdarzonego przede wszystkim nietuzinkową inwencją melodyczną Kilara pisanie muzyki innowacyjnej musiało okropnie męczyć, ale też trzeba przyznać, że efekty tych męczarni do dziś są nader ciekawe, natomiast realizacje z okresu wyzwolonej tonalności noszą już piętno banału, zbyt gładkiego myślenia o tym, co piękne, a co brzydkie. Weźmy chociażby słynnego poloneza z filmu „Pan Tadeusz”, co prawda to on pojawia się pierwszy, gdy na YouTube wpisać „polonez” (a po nim długo długo filmiki ze studniówek), ale dla wrażliwego ucha drażniąca jest ta melodyjka rodem z Kurpińskiego, nawet jeśli w rzeczywistości filmu ma ona walor „realizmu”. Podobnie z obsypaną nagrodami muzyką do „Drakuli”, która jest tylko i wyłącznie porządnie wykonaną amerykańską muzyką filmową, niczym więcej.
Jeśli zaś chodzi o twórczość filharmonijną, Kilar przemieszczał się stopniowo między dwoma R: Rozrywką i Religią (gdzieś tam pośrodku wznosiły się Góry). Z tą pierwszą (uosabianą przez lekki jazzik) wchodził w konszachty za młodu, czego rezultatem choćby „Riff 62”, napisany jakby na złość szacownej nauczycielce Nadii Boulanger, a wyśmiany (jak się zdaje) przez Starszych Panów w tytule piosenki o chłopcu imieniem Kapturek. Po trylogii „górskiej” z lat 70. (która zapewne przetrwa, gdyż jest dość bezpretensjonalnie ładna) w dorobku kompozytora zaczęła górować Religia, a wraz z nią dwie dyrektywy stylistyczne: dobry jest utwór, w którym pojawia się chór, a efekt wzniosłości osiągamy, przenosząc melodię do wyższego rejestru. Do tego skale dur i moll, z domieszką lidyjskiej, delektowanie się brzmieniem czystego trójdźwięku. Trochę się tu wyśmiewam, ale w drugiej części „I Koncertu fortepianowego” naprawdę słyszymy beczenie typowego księdza tudzież organisty, przetransponowane na instrumenty z godną lepszej sprawy powagą. Chciałbym ponadto zapytać, kto spośród czytelników tego tekstu jest w stanie wysłuchać początku utworu „Angelus” bez zażenowania i wynikającego zeń chichotu. Może Matka Boska?
W moich zbiorach płytowych nie ma muzyki Kilara, wyjąwszy „Missa pro pace”, przegraną dawno temu od Agaty Stawskiej, jakoś tak postanowiłem mieć ją na pamiątkę i teraz słucham, bo dojechałem już do domu. Wcale nie taka zła ta „Missa”, jak nam się wtedy wydawało, jej prostota nie aż tak prostacka jak w „Exodusie”, a sentymentalność nie osiąga poziomu żenady z „September Symphony” (napisanej ku chwale ofiar ataku na WTC). Za to kwartet solistów śpiewający co rusz a capella wzrusza pomimo swoich równoległych oktaw, uroczy jest też pomysł z dona nobis pacem, nieco przewrotny względem całej tradycji Zachodu. A zatem, panie Wojciechu, należy się panu pokój...