Kiedyś z Jarosławem Klejnbergiem, znudzeni siedzeniem po próżnicy w akademiku, postanowiliśmy zdobyć jakiś „porządny fach” i zostać czeladnikami, Jarek u cukiernika, ja – u krawca. Było mroczne grudniowe popołudnie, a my z uporem łaziliśmy po zaśnieżonym mieście, wypatrując a to pordzewiałych tabliczek POPRAWKI KRAWIECKIE, a to witryn z ciastkami. Przyjmowano nas dosyć uprzejmie, niezmiennie wszak odsyłano z kwitkiem, nikogo nie było stać na ucznia, co innego gdybyśmy mieli za sobą choćby odpowiednią zawodówkę, ale tak od zera, no trudno. Krawcy byli z reguły staruszkami płci obojga w grubych okularach, w cukierniach urzędowały panie tęgawe z kokiem, nie były to figury zbyt zachęcające, by się chcieć do nich upodabniać, zwłaszcza zakłady krawieckie zionęły jakąś stęchłą przedwojennością, i w końcu nam się odechciało chodzić (jeszcze któryś z nas zostałby przyjęty i co wtedy?), a jednak nie był to dzień stracony, bo go przynajmniej pamiętam, w przeciwieństwie do tylu innych. W ten oto sposób nie zostaliśmy rzemieślnikami, tylko pisarzami.
Wiesław Myśliwski, „Ostatnie rozdanie”. Znak,
Kraków, 448 stron, w księgarniach od września 2013 Przypomniało mi się to przy okazji powieści, która jest przede wszystkim pochwałą rzemieślnictwa, a da się też postrzegać jako twór doskonałego rzemiosła, świetnie skrojony i wierzytelnie podzelowany głęboką refleksją na temat zawiłości życia. Postaciami kluczowymi są tu szewc i krawiec, swoje laurki otrzymują też stolarz i rzeźnik-wędliniarz; Myśliwski dawno przestał być piewcą kultury (czy raczej mentalności) chłopskiej, w centrum jego uwagi znalazła się małomiasteczkowość wraz z charakteryzującym ją (do niedawna, rzecz jasna) typem usługowości, zakładającym bezpośredni kontakt z klientem, robienie wszystkiego „na miarę” i „na zawsze” – zauważmy, że w prozie tej, niezgodnie z panującymi dziś regułami konsumpcji, człowiek jest bardziej zniszczalny od należących doń rzeczy, stąd też na przykład krawiec trudni się przede wszystkim pruciem i zszywaniem na nowo starych materii na potrzeby kurczących się bądź rozrastających ciał. Nic się tu nie wyrzuca, wszystko nadaje się do dalszej przeróbki, Wiesław Myśliwski nie należy do artystów „wiernych zmianie”, interesują go perspektywy niezmienności, więc również „Ostatnie rozdanie” zdaje się raczej przeróbką jego poprzedniej powieści, wariacją na jej temat, niż czymś zupełnie nowym, wymagającym nowego spojrzenia. Choć oczywiście spojrzenie zmienia się wraz z odbiorcą.
Narrator tego utworu (pierwszoosobowy, jak zawsze) nie został ani artystą, ani rzemieślnikiem (choć mógłby być i tym, i tym), poprzestał na robieniu drobnych, podejrzanych interesów (tytuł mógłby sugerować, że będzie to powieść o karciarzu, na szczęście jednak karty to wątek poboczny), jego jedynym życiowym osiągnięciem są pieniądze, pozwalające na zapewnienie opieki starej matce bądź pomoc znajomej rodzinie, która znalazła się w dołku. Typ biografii wyjątkowo, jak się zdaje, pogardzany przez Myśliwskiego, jednocześnie wszak dający mu asumpt do opisywania, roztrząsania wysiłków, mających na celu ratowanie sensu lub choćby spójności egzystencji – dobry murarz czy malarz nie potrzebowałby tego jako człowiek spełniony. Przyczyną klęski bohatera jest źle pojęte poczucie godności, będące przyczyną konfliktów a to z profesorem na Akademii, a to z majstrem, wiodących ku nieuchronnemu, kabotyńskiemu zerwaniu (aczkolwiek, zauważmy, profesor zostaje potraktowany znacznie gorzej niż majster). Słuszność nie stoi tu po niczyjej stronie, chyba że po stronie Losu, który też zresztą jest krytykowany jako gracz bezlitosny, a niekoniecznie stosujący zasady fair play. Mamy więc do czynienia ze stopniowym pozbywaniem się szans na jakąkolwiek rolę społeczną, z redukcją do czystego człowieczeństwa (które niekoniecznie oznacza nędzę bądź też świętość), ze sprowadzeniem kontaktów międzyludzkich do obsesyjnej czynności przeglądania notesu, gdzie najważniejsze są nazwiska tych, których się nigdy osobiście nie znało, w końcu zostaje więc samo znajome brzęczenie tych nazwisk: Ramuz, Adach, Ambroziak... (Zastanawiam się, skąd je brał sam Myśliwski, dopisałbym tu kolejne: Strawiński, Baumgart, Szpindler...)
Na klęskę, by tak rzec, zawodową, nakłada się klęska osobista – i tu sprawa się bardziej komplikuje. Pierwszą miłością bohatera jest kobieta imieniem Maria, uwiedziona i prawie natychmiast porzucona, czego uzasadnienia budowane są żmudnie i nader nieprzekonująco. Każdego, z kim się zwiążę, myśli ów człowiek, będę musiał prędzej czy później skrzywdzić, czy to obojętnością, czy zdradą, nieważne, tak czy inaczej lepiej to zrobić od razu, jeszcze bez uzasadnienia. (Nasuwa się tu skojarzenie z twórczością Mieczysława Piotrowskiego, w której mechanizm krzywdzenia się jest zasadniczym motorem jakichkolwiek międzyludzkich relacji.) Skrzywdzona Maria nie pozostaje wszakże bierna i (w ciągu kolejnych lat czterdziestu) zasypuje naszego protagonistę listami (on konsekwentnie odmawia odpowiedzi), w których ogłasza go najważniejszym człowiekiem swojego życia, życia relacjonowanego drobiazgowo, acz nieco niekonsekwentnie, co bohatera skłania do rozważań nad autentycznością listów, a nas tym bardziej. Musimy bowiem stwierdzić, że jest on wierutnym kłamcą, na żadne nieomal pytanie nie udzielającym prawdziwej odpowiedzi (a pierwszym kłamstwem jest historia „zranienia” opisywana na początku książki), te kłamstwa są tak odruchowe, że aż (w końcu) niezauważalne, tak czy owak jego relacji nie ma sensu wierzyć. A raczej: można wierzyć, ale nie tak do końca. Maria musiałaby być agentką służb specjalnych, by znać jego wszystkie (zmieniane nieustannie) adresy, stąd też jak najbardziej uprawnione wydaje się domniemanie, iż listy te mają charakter autoerotyczny, a ich nadawcą jest on sam, zwłaszcza że niezbyt się różnią stylistycznie od pozostałych partii powieści – pisanej językiem właściwie przezroczystym i dość drętwym, z rzadka ubarwianym anakolutami typu „Niech nie liczy, że się będzie pamiętał”. Miłosna korespondencja z samym sobą zarówno utrzymuje go przy życiu, jak i uzasadnia ostateczny krok, którego możemy się tylko domyślać (ostatni list od Marii dochodzi ze swedenbergowskch zaświatów, gdzie trudno nawet o dobrą papeterię). Dusza współczesna pociesza sama siebie, innych pocieszeń nie sposób jej dać, skoro „Bóg opuścił wszystkie wiary”. To tyle, jeśli chodzi o interpretację.
Nowa powieść Myśliwskiego została już opisana jako nudna i nie sposób się z tym nie zgodzić. Jest nudna, ale nie mniej nudna niż większość powieści polskich ostatniego dziesięciolecia, do tego nudna nudnością własną, wsobną, w której można się rozsmakować, podobnie jak w potrawach, które chciałaby serwować matka narratora w swoim pensjonaciku. Jej arcynudny monolog kulinarny stanowi być może serce całego utworu – tak jak historia o zgubionym bucie w „Widnokręgu”. Choć przychodzi mi do głowy jeszcze jedna myśl. Jedyny udany obraz bohatera (z okresu, gdy chciał być malarzem) to „Dziewczynka ze śniącą lalką”. Lalka to dla kobiety (przyszłej) prefiguracja jej dziecka, dziewczynka to oczywiście Maria. Ikonograficznie dziewczynka z lalką odpowiada Madonnie z Dzieciątkiem, a zatem mały Jezus to lalka śniąca „piękny sen”. Ładne? Ładne, jak całkiem dobry wiersz. Ostatnią swoją partię pokera rozgrywa bohater z duchem szewca Matei na jego grobie, przegraną sumę ofiarowuje księdzu na mszę za jego duszę. Też ładne. Szewc, po raz ostatni wykorzystany jako dusza pokutująca, niech już pójdzie do nieba, tam składowisko rzeczy niepotrzebnych, rupieciarnia. Karty być może okażą się trwalsze od powieści (w której czytamy, że „poker jest grą w całość”), ale nie pora nad tym biadolić. Coś tam zeszyłem, coś tam połatałem, wystarczy.