„Pulsary” początkowo wyglądały zupełnie inaczej, przeglądam właśnie ten stary plik i oczom nie wierzę, choć niby wiem, że wiele z tych wierszy przeszło do (wydanych trzy lata temu) „Naturaliów”. Zaskakują dwie rzeczy: po pierwsze, całkowita zmiana koncepcji tworu zwanego „Pulsarami”, po drugie – fakt, że tę nową, książkową już wersję czyta się jako coś doskonale znanego i niezbędnego, istniejącego od dawna, by nie rzec: od niepamiętnych czasów. Twórczość Michała Sobola wydała mi się nagle grzybnią, wypuszczającą z rzadka taki czy inny kształtny owocnik, skoncentrowaną jednakże na swoim podziemnym, uporczywym, odwiecznym istnieniu, które sprawia, że – pomimo zmian – może być postrzegana jako jeden nierozdzielny organizm, rozrastający się wielokierunkowo, choć zawsze ze sobą tożsamy.
Michał Sobol, „Pulsary”. Wydawnictwo Nisza, 56 stron,
w księgarniach od sierpnia 2013Wszyscy rzecz jasna powinniśmy wiedzieć, czym są tytułowe pulsary, aczkolwiek mało kto byłby zapewne w stanie objaśnić wyczerpująco ich naturę. Powiedzmy, że są to gwiazdy (trzeba dodać: neutronowe), tak stare, że już nie świecą, lecz emitują promieniowanie elektromagnetyczne w postaci fal radiowych, a zatem czegoś, co (jak sama nazwa sugeruje) postrzegamy jako twór rdzennie ludzki, dodatkowo zaś – służący komunikacji. Oczywiście, pulsary są tworem przedludzkim i nie mają nam nic do zakomunikowania, zachowują się jak (z naszego punktu widzenia) zepsute nadajniki, co jednak nie przeszkadza nam ten ich przekaz odbierać i na swój sposób interpretować. Z jednej strony nasuwa się skojarzenie z Lemowskim „głosem Pana”, z drugiej – analogia do zjawiska pulsu, stanowiącego wszak podstawę funkcjonowania poważnej części istot żywych (od ślimaków począwszy), ale też intensywnie obecnego w kulturze (muzyka, architektura, a zarazem silniki, sygnalizacja świetlna etc.). Mamy więc – paradoksalnie – do czynienia ze specyficznym porozumieniem, mimo braku nadawcy i absolutnej przygodności odbiorcy. Ale czyż nie podobny mechanizm działa, gdy zachwycamy się „pięknem przyrody” bądź nawet „pięknem ciała ludzkiego”, nie zdając sobie sprawy, ile w tym atawizmu, ile wmówienia, a ile fałszywej etymologii?
Przypadek pulsarów to ekstremum i w tym sensie został nader trafnie dobrany, jednakże podobnych (pseudo)komunikacyjnych spięć doświadczamy nieustannie, i to nie tylko na płaszczyźnie kontaktów między człowiekiem i naturą, bo i na stykach kultur, gdzie zwykle dochodzi do głosu głupia agresja, zabawny dyletantyzm bądź nudny zbytek fachowości. Sobol uwielbia doprowadzać do takich spięć, wypróbowywać ich poetycką nośność, na tym polega uroda jego wczesnych wierszy, gdzie z „naukową” precyzją opisuje „zwierza”, w którym rozpoznajemy (nieco już zapomnianego) piosenkarza udzielającego wywiadu kolorowej gazecie, bądź też obserwuje swój pokój oczyma pasikonika, który przysiadł na szybie. Tego typu utwory pojawiają się też w „Pulsarach”, trochę na prawach nostalgicznego autonawiązania – choćby „Czaty”, pięknie wyzyskujące konwencję rzekomej intencjonalności – nie one jednak stanowią dominantę nowej wersji tomu. Tym, co ją wyróżnia, są dwa cykle, zupełnie u tego poety niespodziewane i w swej nowości absolutnie rewelacyjne. Pierwszy to (tak go nazwijmy) „Historie o panu Orkuszu”, szesnaście poetyckich narracji, z których każda jest jednym, wielokrotnie złożonym zdaniem. Ich bohater tylko z pozoru zdaje się należeć do tej samej parafii co Niejaki Piórko Michaux, Pan Cogito Herberta bądź Gospod Danes Osojnika (który dobrze tłumaczy się na angielski jako Mr. Today) – nie jest bowiem autoironicznym porte parole autora, lecz traktowanym z należytą powagą mędrcem i mentorem (dodajmy, że jego słuchaczem jest dziecko). To się nie mogło powieść!, pomyśli każdy, kto mnie teraz czyta. A jednak poezja powinna się podejmować zadań niewykonalnych, ryzykownych i niebezpiecznych. Sekret pana Orkusza polega na „odmiennym od ogólnie przyjętego sposobie argmentacji”, nieufności wobec myślenia potocznego i powszechnie aprobowanych prawd – niby nic specjalnego, lecz liczy się też sposób podania, Sobolowi udało się stworzyć postać prezentującą myślenie alternatywne, do której trudno nie żywić szacunku, trudno też stwierdzić, czy jest to myślenie staroświeckie, czy też arcynowoczesne, czy więcej w nim przekory, czy też afirmacji, tak czy owak na każdy kolejny odcinek cyklu czeka się z niecierpliwością, mimo atrakcyjności przedzielających je „wierszy zwykłych”. Pan Orkusz, emerytowany nauczyciel języków martwych, który odmawia kontaktu z „wynalazkami cywilizacji technicznej”, nie jest bynajmniej starcem twierdzącym, że „kiedyś było lepiej”, wręcz przeciwnie, rozpatruje ludzkość w jej zasadniczej niezmienności, dociera do cech nieoczywiście wspólnych wszystkim epokom, wynajduje pozasystemowe aksjomaty. (Jest tak doskonale wystylizowany na postać autentyczną, że aż trudno uwierzyć, że wszystko to myśli Michała Sobola. Choć może właśnie nie?) Dowiedziawszy się o hollywoodzkiej „karierze” prehistorii, pan O. stwierdza, że „jako gatunek wciąż jeszcze tkwimy w tej początkowej/epoce rodzącego się mitu”, co (jeśli się z tym zgodzić) świadczyć może, iż ludzkość po prostu ciągle nie jest dobrze skomunikowana z samą sobą.
Drugi cykl (dołączony do książki na prawach apendyksu) nosi tytuł „Okazy” i składa się z dwunastu ujednoliconych formalnie (acz nader różnokształtnych wewnętrznie) opisów włoskich miast oglądanych przez przybysza, nie będącego wszakże kulturalnym bywalcem z wierszy Zagajewskiego (który nb. zamieścił na okładce „Pulsarów” zdawkową notkę, czyniącą im więcej szkody niż pożytku), nie zdającego kolejnej „relacji z zachwytu”, lecz patrzącego na te urbanistyczne obiekty nieuzbrojonym okiem, świadomego zarówno swoich percepcyjnych przyzwyczajeń, jak i kulturowego bagażu, jaki dźwiga. „Skłębiona w podziemiu,/potępiona połowa ludzkości, zanurzona w lodzie, reszta/mniej więcej w równych proporcjach rozmieszczona/w lepiej ogrzewanych rejonach. I [...] żadnej szczeliny” – tak opisana sytuacja mieszkańców dantejskich piekieł, obrazuje też świetnie relację zachodzącą między Śródziemnomorzem a Europą Środkową. Żadnych szczelin, brak przejścia; jedyne, co pozostaje, to potraktowanie tej obcej rzeczywistości narzędziami przywiezionymi z Polski, ze wsi. Sobol należy do grupy poetów (nieznających się zresztą nawzajem), których nazywam „wiejskimi filozofami” i od dawna staram się dać wyraz swojej do nich atencji. Wędrując po ziemi włoskiej, jest ewidentnym prowincjuszem, lecz jednocześnie przebywa tam jako „przebrany władca”, wie o tych miastach (traktowanych jak entomologiczne preparaty) więcej, niż one same wiedzą o sobie, reprezentuje społeczność dotkliwiej doświadczoną, a przez to bardziej samoświadomą, ostrzej widzącą. Nie są to wiersze niewinne, są okrutne i dalekie od tego, co kojarzymy z naszą (de facto pełną kompleksów) turystyką liryczną.
Poezją Sobola rządzi zasada dychotomii, niekiedy prostej (jak w wierszu „Na Zachodzie bez zmian”), zazwyczaj jednak namnażającej się, pączkującej (czego przykładem wiersz „1981-1983?”, zadziwiający, być może najlepszy w tomie). Znów skojarzenie z grzybnią. Co grzybnia nam komunikuje? W zasadzie mniej niż pulsar. Ale porozumiewa się doskonale z brzozą, a brzoza, o tak, ona nam komunikuje.