W naszych czasach prozy już się nie wznawia. Nie mówię tu o lekturach, mówię o tym, co chętnie nazwałbym „klasyką prozy polskiej XX wieku”, gdyby w ogóle coś takiego miało dziś rację bytu i jakiś desygnat. Wznawiany jest Gombrowicz, bo jest Gombrowiczem i nic mu chyba już w tym nie zaszkodzi, wznawiany chyba Schulz i może Nałkowska pod postacią „Granicy”, ale Dąbrowska już raczej całkiem nie, a kto pomyślałby dziś o wznowieniu choćby Kowalskiej albo Kuncewiczowej, uznany zostałby niechybnie za szaleńca, nie mówiąc już o takich ciężkich wariatach, jakimi byliby (potencjalni oczywiście) wydawcy, którzy porwaliby się na wznowienie Choromańskiego, Buczkowskiego lub Kuśniewicza, w momencie gdy nie są wznawiani nawet Konwicki ani Herling-Grudziński, że o braciach Brandysach nie wspomnę. Wspominam zresztą tylko pisarzy niegdyś (a nawet do niedawna) ogólnie znanych i powszechnie cenionych, bo o specyficznych wybrańcach np. Henryka Berezy, a nawet Jana Błońskiego (dość zajrzeć do „Romansu z tekstem”) w ogóle nie może tu być mowy, krytycy ci wciąż są postrzegani jako interesujący, ale na pewno nie proza, która ich interesowała.
Bo jakież mogłyby być strategie promocyjne w przypadku takich (fantasmagorycznych) wznowień? Zarysowałem powyżej pewną regułę czy też cechę świata współczesnego, od której na szczęście są pewne wyjątki, mogę więc stwierdzić, że strategie te są z grubsza rzecz biorąc dwie. Pierwsza to taka, że prezentujemy państwu pisarza co prawda wybitnego, ale przede wszystkim niesłusznie zapomnianego i niedocenionego, a zatem jest on jak gdyby odkryciem i prawie naszym współczesnym, o czym świadczy jego niegasnąca aktualność (w ten sposób postępują wydawcy wznawiający chociażby Haupta i Lipskiego). Z kolei ponowna publikacja dzieł Białoszewskiego uzasadniona została tym, iż w wydaniu poprzednim (nie mówiąc o jeszcze poprzednich) dzieła te ukazywały się w wersji ocenzurowanej, teraz zaś mamy nareszcie okazję obcować z nimi w postaci tak oryginalnej, jak to tylko możliwe (de facto jest to symboliczne unieważnienie tych poprzednich wydań, które czytelnik powinien natychmiast wyrzucić bądź rozdać nielubianym znajomym). W przypadku wznowienia powieści Stanisława Czycza „Nie wierz nikomu” możemy mówić o kontaminacji tych dwóch uzasadnień, najpierw zapytajmy wszakże, dlaczego Czycz i skoro już Czycz, dlaczego ten właśnie utwór?
Odpowiedzią na pierwsze z tych pytań jest oczywiście osoba redaktora Piotra Mareckiego, który admiratorem twórczości Czycza był, odkąd go znam, a znamy się już długo i zresztą wspólnie organizowaliśmy sesję krytycznoliteracką „Czyczujemy” (ja w każdym razie wydarzeniu temu „patronowałem”), jak również byliśmy jurorami Nagrody im. Stanisława Czycza (jedynym jej laureatem został Piotr Cegiełka, obecnie kompletnie zapomniany, gdyż chyba już z kretesem zarzucił pisarstwo), warto też wspomnieć o czyczowskim numerze czasopisma „Ha!art”, jak też o pierwszej kompetentnej edycji scenariuszo-poematu Czycza „Arw” dokonanej przez Korporację Ha!art, o książce samego Mareckiego (prezesa tegoż wydawnictwa) „Czycz i filmowcy”, jak też o urządzanych w Krzeszowicach „Czyczowiskach” z udziałem żyjących tam wciąż przyjaciół pisarza. Gdzie zatem miałby się ukazać wznowiony Czycz, jeśli nie w Ha!arcie? Albo też: którego z niesłusznie zapomnianych pisarzy polskich miałby wznowić Ha!art, jak nie Czycza? Pytania retoryczne, znamy odpowiedź na nie: nic lepszego nie mogło się nam, Czyczowi ani Ha!artowi przydarzyć.
Czemu zaś właśnie powieść „Nie wierz nikomu”? W twórczości prozatorskiej Czycza zauważyć możemy dwa momenty kluczowe. Pierwszy to debiutancka nowela „And”, której już pierwodruk w „Twórczości” (1961) był szeroko omawiany i okazał się literackim wydarzeniem, trochę ze względu na niecodzienny kształt formalny (zrealizowany od razu z wirtuozowską dezynwolturą), przede wszystkim jednak z uwagi na osobę tytułowego bohatera, Andrzeja Bursy, na którego nastała wówczas moda. Dopiero po sześciu latach „And” włączony został do nieco „przekombinowanej” książki „Ajol”, później ukazał się też w formie osobnej książeczki, niejako na dowód, że utwór ten uważano za jedyny majstersztyk Czycza, jego tour de force. Moment drugi to jego dzieło najobszerniejsze, dwuczęściowa (złożona z „Bazy” i „Nadbudowy”) powieść, pisana pod koniec lat 70. i ukończona prawdopodobnie w 1981, jeszcze na fali „solidarnościowego karnawału”, stąd pewnie jej upolitycznienie i wynikające zeń „przeklęte problemy”. Po wielu perturbacjach część pierwsza ukazała się na początku 1988 roku w Wydawnictwie Literackim (któremu pisarz przez całe życie pozostawał wierny, trochę niestety na swą szkodę, część druga bowiem zaginęła prawdopodobnie w archiwach tegoż wydawnictwa, gdzie nikt o nią nie zadbał), reakcje znów były entuzjastyczne, lecz tylko wśród części krytyków, Henryk Bereza np. w ogóle się o tym utworze oficjalnie nie wypowiedział, a w liście do mnie stwierdził: „Ta powieść ani by mnie grzała, ani ziębiła, gdyby nie złość na to, że są tacy, którzy tę właśnie powieść nazywają arcydziełem” – prawdopodobnie chodziło tu o to, że arcydziełem obwołał ją Tomasz Burek, którego Henryk wyjątkowo nie znosił.
Stanisław Czycz, „Nie wierz nikomu”. Ha!art, 568 stron, w księgarniach od grudnia 2016Najpierw jednak początkowy fragment dzieła opublikowany został we współredagowanej przez Berezę „Twórczości” (nr 7/87) i tam go właśnie czytałem, będąc niemal rówieśnikiem narratora, też na swoich „pomaturalnych, melancholijnych” wakacjach, które spędzałem, jeżdżąc bez celu rowerem po jakichś lasach, żegnając rodzinne strony. Też chciałem z jakiegoś domu usłyszeć „dźwięk fortepianu”, przeżyć coś niebywałego, nastąpiło więc pewne utożsamienie, przyległość może nie pełna, ale jednak. „Twórczość” nie informuje nigdy, że mamy do czynienia z fragmentem, wydawało mi się więc, że jest to cały utwór, dochodził w nim do głosu jeszcze ten nostalgiczny, „krzeszowicki” Czycz, którego tak się lubi, będąc człowiekiem młodym, narrator „Nie wierz nikomu” jest jeszcze młodszy od narratora „Anda” i tylko trochę starszy od narratora opowiadań z tomu „Nim zajdzie księżyc” – w ogóle można by stwierdzić, że pisarz ten, wyjąwszy małą powieść „Pawana”, uprawiał literaturę „młodzieżową”, którą docenić i pokochać może tylko ktoś, kto sam zmaga się ze swoją młodością.
Ale to tylko jeden z aspektów, porzućmy więc te wspomnienia i wróćmy do kwestii motywów, jakimi kierował się wydawca, proponując nam drugie wydanie powieści. Wszystkie trzy zostały wyszczególnione na tylnej stronie okładki. Po pierwsze zatem (czytamy), jest to: „Powieść o okresie stalinizmu napisana z perspektywy klasy robotniczej. Przez wielu uważana za summę okresu komunizmu w Polsce”. Po drugie: „Dzieło o wymowie antyreżimowej, w pierwszym wydaniu okaleczone przez cenzurę”. Po trzecie: „Obecne wydanie oferuje kilkadziesiąt stronic legendarnego drugiego tomu po raz pierwszy podawanego do druku z brulionów odnalezionych w domowym archiwum pisarza”.
Motyw pierwszy, o największej retorycznej sile, pochodzi z worka „wieczystej aktualności”, stalinizm to bowiem problem, którego atrakcyjność nigdy nie przemija. Minęły już co prawda czasy, gdy krytyka PRL-u miała potężną doprawdy moc perswazyjną (w ten sposób reklamowano książki autorów „drugoobiegowych” na początku lat 90.), a zatem motyw ten wydać się może nieco anachroniczny, uzupełnia go wszakże pojęcie „klasy robotniczej”, nawiązujące do arcymodnego obecnie (i wyjątkowo koślawego od strony językowej) terminu „klasizm”. Dodatkowym wzmocnieniem jest widoczny na froncie okładki portret Józefa Stalina (ze zbiorów Muzeum Stalina w Batumi), co prawda nadgryzany przez kozę, on to jednak przykuwa uwagę potencjalnego czytelnika. Uzupełnia ów zestaw biogram pisarza, gdzie Czycz przedstawiony zostaje jako „absolwent liceum elektrycznego, pracownik Krakowskich Zakładów Kamienia Budowlanego” (po czym następuje lista publikacji) – niejako na dowód, iż był on „piszącym robotnikiem”, reprezentantem wzmiankowanej klasy. Ani słowa o tym, że studiował na wydziale malarstwa Akademii Sztuk Pięknych, ani o współpracy z „Przekrojem”, ani o tym, że był innowacyjnym (acz niespełnionym) scenarzystą, nie mówiąc już o tym, że na podstawie jego opowiadań zostały nakręcone filmy fabularne Stanisława Latałły i Andrzeja Barańskiego.
Nie wiadomo, jakie to gremia uznały powieść Czycza za „summę okresu komunizmu w Polsce” i co by to miało właściwie oznaczać. Narrator tego utworu reprezentantem klasy robotniczej bynajmniej nie jest i za takiego się nie uważa, jest młodym inteligentem wtłoczonym w machinę (nie)produkcyjną, gdzie próbuje promować etos pracy w sytuacji jego uwiądu, samemu tyleż podejmując się wyczerpujących „zadań specjalnych”, co i oddając się błogiemu lenistwu z wykorzystaniem usterek systemu. Swoich niewykształconych współtowarzyszy traktuje co prawda z sympatią, ale też z wyższością, nierzadko wprost z nich szydząc. Jedyny moment, gdy „klasa robotnicza” istotnie dochodzi do głosu, to blisko 40-stronicowa dyskusja trzech próżnujących robociarzy (stolarza, murarza i niewykwalifikowanego), ma ona jednak wymowę tyleż antystalinowską, co i (przede wszystkim) antypolską, antymesjanistyczną, Polska postrzegana jest tu jako pachołek na usługach Europy i Ameryki, wieczna ofiara niepotrafiąca sobie wyperswadować swojej masochistycznej ofiarności, jest to rozmowa istotnie wciąż aktualna, acz w powieści podana w ironicznym cudzysłowie. (Tu drobna uwaga na temat kształtu językowego tej sekwencji, również i on mógł bowiem budzić niechęć Henryka Berezy: przy pierwszym czytaniu stylizacja na „język ludu podkrakowskiego” wydawała mi się fascynująca, dziś widzę jej niekonsekwencje, typowo inteligenckie wstawki, nadwyżki wiedzy – przy całej swojej kunsztowności nie jest to fragment stuprocentowo udany).
Wracając do kwestii „ofiary”, Czycz oczywiście uważał się za ofiarę stalinizmu, był jednak również ofiarą biedy, półsieroctwa, okupacji hitlerowskiej i restrykcyjnej matki (wszystkie te motywy są w powieści uwzględnione w sposób równomierny), później zaś również ofiarą depresji i raka skóry, co wszystko razem Czesław Miłosz błyskotliwie ujmuje jako jego „mizerabilizm”. Można wręcz stwierdzić, że był on osobowością typowo masochistyczną, skłonną do celebracji swoich cierpień i swojej podległości – świadczy o tym chociażby scena, gdy narrator, wróciwszy przed czasem z pracy, spędza ów czas na dworcu: „zamiast iść do domu stałem na peronie… potem usiadłem na ławce… siedziałem tam dłużej niż do trzeciej… i przyjechał pociąg z Krakowa, którym zwykle wracałem i ludzie z niego wysiedli, rozeszli się, a ja jeszcze siedziałem…”. Nagła odmiana losu wprawia go w konfuzję, w stupor, nie jest to nic takiego, co można by z powodzeniem wykorzystać. Dodajmy, iż pisanie powieści „Nie wierz nikomu” miało charakter autoterapeutyczny, zadysponowane zostało pisarzowi (po naprawie butów i remoncie regałów) przez dr. Piotra Drozdowskiego, któremu niniejszym należą się od nas wielkie podziękowania.
Między Czyczem a Polską zachodzi zatem symetria ofiarnictwa, w zasadzie nieuzasadnionego, wynikającego z wewnętrznej dyspozycji. Jest to ciekawszy wątek niż ten okładkowy Stalin, nasuwający (poza odruchowym domysłem, że jest to może książka o Stalinie) jedną refleksję: dlaczego książki ofiar wciąż muszą być zdobione wizerunkami oprawców? Czyżby nie na dowód, że oprawcy zawsze pozostaną silniejsi i nie da się ich raz na zawsze unieszkodliwić, gdyż ci, których dręczyli, byli już ofiarami, zanim dopadło ich to udręczenie? Ramę portretu Stalina może nadgryzać jakaś koza (w powieści zresztą koza co prawda występuje, nadgryza jednak buraki należące do hitlerowskiego plantatora), sam portret pozostanie jednak nienaruszony. Patrząc na tę okładkę, Czycza postrzegamy właśnie jako tę nieszczęsną kozę, dodatkowo upokorzoną w notce biograficznej, czyniącej zeń literackiego naturszczyka, który przez całe życie tłukł jakieś kamienie (a robił to tylko przez parę lat).
Motyw drugi: cenzura. Ściśle rzecz biorąc, jej ingerencja (o czym informuje nas kompetentna nota edytorska) ograniczyła się do jednego fragmentu, dotyczącego przerabiania szturmówek na kąpielówki. Jest to fakt zadziwiający, zważywszy, że w opublikowanej (jeszcze za komuny, choć już pod sam jej koniec) książce „przepuszczono” znacznie ostrzejsze antykomunistyczne akcenty. Tak czy owak, ten właśnie fragment Czycz żmudnie przepisywał na karteczkach i wklejał do egzemplarzy ofiarowanych znajomym, został on więc pieczołowicie przywrócony przez wydawcę. Prawdziwa ingerencja cenzury nastąpiła jednak po cichu, w postaci sugestii redaktora Andrzeja Kurza, które Czycz ofiarnie uwzględnił, by książka mogła się ukazać (opowiada o tym w rozmowach z Krzysztofem Lisowskim). Niestety, kartki z tymi uwagami zostały najpewniej przezeń zniszczone, nie mamy zatem możliwości wejrzenia w wersję oryginalną, pozostaje nam obraz chłopców kąpiących się w majtkach, które ich matki uszyły ze skradzionych po pierwszym maja chorągwi.
Prawdziwą atrakcją jest dopiero motyw trzeci: fragmenty zaginionej „Nadbudowy”. Oczywiście, nie możemy być pewni, czy to jej rzeczywiste fragmenty (wiele wskazuje na to, że to odpryski z absolutnie pierwszej wersji, gdy powieść miała jeszcze strukturę ciągłą, jednoczęściową), tak czy owak otrzymujemy ponad sto stron całkiem nowej, nieznanej prozy Czycza. To zaiste wielka radość (aczkolwiek też gorzka, budząca nadzieję, że może kiedyś odnajdzie się jednak całość), przede wszystkim dlatego, że:
Po pierwsze, uzupełnione i rozwinięte zostają liczne wątki, zwłaszcza miłosny, ale też wątek relacji z inżynierem Niechałem, wielokrotnie porównywanym do Don Kichota, pełniącym jednak rolę symbolicznego Ojca; narrator zostaje kierownikiem, a zatem całkiem już przestaje być „klasą robotniczą”, przy okazji (wypełniając karty pracy swoich podwładnych) odkrywa zaś w sobie zadatki na pisarza.
Po drugie, znajdujemy tu epizody wielkiej piękności, zwłaszcza dwie sceny „nocne”, z których pierwsza ma charakter przygodowo-awanturniczy, właśnie jak z książek dla młodzieży, druga zaś rodem jest z powieści grozy i naprawdę pobudza apetyt, bo właśnie na niej rzecz cała się urywa. Dobrze by było, gdyby w WL-u zarządzono generalny remont i nagle z jakiejś półki spadłaby teczka podpisana „Czycz”.
Czy powiedziałem już wszystko o tej książce? Oczywiście, że nie. Istotny mankament obecnej edycji stanowi dodatek w postaci tekstu Justyny Urban (jednej z redaktorek tomu), niewiele mający wspólnego z kompetentnym posłowiem, gdyż jest to konferencyjny popis ambitnej doktorantki, mający być analizą „semantyki naddanej, nazywanej czasami sekundarną, wtórną bądź autorską”. Owszem, rozpatrzony zostaje motyw jabłka (dogłębnie), rewolweru (pobieżnie), a także Baby-Jagi (trochę nie wiedzieć po co), przy okazji dowiadujemy się też, że występujące u Czycza „bomby” to „pociski lotnicze”, jak również, że bohater jego debiutanckiego opowiadania „ze śmiercią powiązany jest w ten sposób, że – na poziomie fabuły – (…) popełnia samobójstwo” (choć tekst utworu bynajmniej o tym nie zaświadcza), cały czas zastanawiamy się jednak, po co w ogóle taki referat w tej książce? Nie podejrzewam Justyny Urban o nieumiejętność napisania posłowia; po prostu jej się nie chciało, więc dała, co już miała.
Tekst ten prowokuje też jednak do pomyślenia, czym dziś jest „Nie wierz nikomu”. Urban zdaje się przyklaskiwać tezie Leszka Bugajskiego, iż to „prawdziwa powieść produkcyjna”, w tym sensie, że gdzie twory socrealizmu zakłamywały rzeczywistość, tutaj widzimy „po prostu prawdę”. Zastanawiające, ale co nas ta prawda obchodzi? Każdy pracownik agencji reklamowej może dziś zaobserwować, że pracodawcy nie zależy na rzeczywistych efektach, lecz na marnowaniu czasu podwładnego, jest to fakt paradoksalny i cóż z tego? Stosunki pracy zawsze były „nieludzkie”, takimi też pozostaną. Są w tej powieści aspekty ciekawsze, nie tak oczywiste. Jest to utwór o miłości i pracy. Od miłości rzecz cała się zaczyna, jest to uczucie rozgrywające się zawsze „w świetle księżyca”, ukochanej osoby narrator nigdy nie widzi jasno, z jednej strony idealizując ją jako „niedostępną”, z drugiej – poszukując ustawicznie partnerki, z którą mógłby pozbyć się swojej niewinności, do czego „ukochana” dziwnie się „nie nadaje”. Jest to schemat wzięty ze „Szkoły uczuć” Flauberta i przeniesiony w realia polskiego socjalizmu na wsi. Ostatecznie dochodzi do tego upragnionego stosunku (na boisku piłkarskim, „dobre pole widzenia, ze wszystkich stron…”), przy czym zaraz po jego odbyciu (co za opis!) partnerka okazuje się demonicznie wręcz odpychająca, niepotrzebna. Natychmiast następuje też wygaśnięcie miłości do ukochanej Leny (powodem jest światło dnia, ale też awans narratora, sprawiający, że przyjechał wcześniej). Wątek miłosny przeplata się kontrapunktycznie z wątkiem pracy, która początkowo jest mordęgą, stopniowo jednak nabiera sensu, przeciąga chłopaka na swoją stronę, stając się nieświadomym źródłem jeszcze wyższej przyjemności, jaką jest sztuka (polegająca na razie na wypisywaniu tych kart pracy).
Tak to mniej więcej wygląda, struktura symboliczna tej powieści jest bardzo ciekawa, nasuwają się też na myśl różne skojarzenia, np. z „Powieścią techniczną” Andrieja Płatonowa, opublikowaną (w Rosji i w Polsce) już po śmierci Czycza. Bohaterami obu są elektrycy, tyle że jeden u zarania epoki stalinowskiej, a drugi u jej schyłku, pierwszy zafascynowany nową technologią, drugi – już nią znudzony. Obaj wszak z tą samą, graniczącą z mistycyzmem zaciętością podchodzą do swojej pracy, elektryczność (by tak powiedzieć głupawo) podtrzymuje ich przy życiu, wierzą w nią. Nie powiem, że Czycz jest naszym polskim Płatonowem, bo on już od razu nie wierzy w socjalizm i w ogóle w nic nie wierzy, ale jego zaangażowanie (jeśli uznać, że „Nie wierz nikomu” to powieść „zaangażowana”) ujawnia się wyłącznie w kontekście tych maszyn, aparatów, przewodów, którymi się zajmuje i którym sprzyja. Świat jest co prawda straszny, ale technologia jest piękna, zawsze czemuś służy i czemuś pomaga. (U Płatonowa zresztą również wątek miłosny przeplata się z wątkiem pracy, na niekorzyść tego pierwszego).
A drugie skojarzenie, to oczywiście (skoro ja to piszę) „Ogrodnicy” Mieczysława Piotrowskiego, również powieść „produkcyjna” w założeniu, ale w efekcie „nieprodukcyjna” czy wręcz „antyprodukcyjna” (pisana zresztą w momencie, gdy dzieje się powieść Czycza). Tu punktem stycznym jest stosunek do człowieka, owego „nieproduktywnego produktora”, którego zarówno Czycz, jak i Piotrowski traktują z najwyższą uwagą, wbrew konwencji. Kiedy czytam, że „Jasiu w jednym szczególe był do cieśli podobny… w tym uśmiechu… i też go samego ten uśmiech prześladował”, to jakbym czytał Piotrowskiego, choć pewnie Czycz z Piotrowskim się nie znali i nie kolegowali się. Ale człowiek był dla nich czymś pozasystemowym, czymś bezwzględnym.
Prawdopodobnie te strzępki „Nadbudowy” to będzie już ostatnie, co z Czycza przeczytamy (po niej napisał już zresztą już tylko parę drobiazgów, przedrukowanych w książce „Stanisław Czycz mistrz cierpienia”), tym większe wrażenie robi zatem to zdanie pojawiające się pod sam koniec (który nie miał być bynajmniej końcem): „nie mów tak zwyczajnie, bo to ostatnie twoje słowa”. Można powiedzieć, że mu się udało. Choć nagle łapię się na tym, że to pewnie ostatnie słowa, jakie o Czyczu piszę, więc w sumie mógłbym powiedzieć coś mniej zwyczajnie, coś więcej. I co? Co mam powiedzieć? Co tu jeszcze powiedzieć? Nie wiem.
Chyba że nastąpi kolejne wznowienie.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).