Zasada przyjemności

Adam Wiedemann

„Hermeneutyczne śledztwa” Marii Podrazy-Kwiatkowskiej są najczystszym spełnieniem postulatu „sztuki dla sztuki” – nie chodzi w nich przecież o to, abyśmy domyślali się, „kto zabił”; chodzi o obcowanie z elegancją wywodu, subtelnością analizy, wykwintem formy i nieoczywistością wniosków

Jeszcze 3 minuty czytania

Tak się to ustaliło, że zwieńczeniem kariery polonistycznej jest Księga, wydawana z okazji okrągłych urodzin naukowca i zawierająca dedykowane mu artykuły kolegów i koleżanek z branży, w taki czy inny sposób nawiązujące do jego własnych dokonań i zainteresowań. Publikacje te mają charakter okazjonalny i zazwyczaj słuch o nich ginie wraz z uroczystym wręczeniem egzemplarza jubilatowi, bo jakoś trudno spamiętać, co tam w której z nich jest, choć przecież bywają tam rzeczy ciekawe, a nawet doniosłe, funkcjonujące w zamkniętym, uniwersyteckim obiegu.

Swoje teksty, pisane do takich Ksiąg, zebrała właśnie i opublikowała (wraz z paroma innymi) Maria Podraza-Kwiatkowska, badaczka, której cała naukowa biografia związana jest z jedną tylko epoką – niespełna trzydziestoletnim okresem Młodej Polski. Zasługi pani profesor dla tej epoki są tak ogromne, że aż nudne, i nie one będą nas tutaj interesowały – dość powiedzieć, że to zwłaszcza dzięki niej literatura młodopolska zyskała i ustaliła swoje miejsce w kontekście nowoczesności, przestała być podziwianym bądź wyśmiewanym ekstrawaganckim bibelotem, stając się niezbędnym i niezbywalnym elementem naszego umysłowego wyposażenia. Ta robota została jednak wykonana w „główniakach” typu „Symbolizm i symbolika” czy „Somnambulicy – Dekadenci – Herosi”, których niegdysiejsza rewolucyjność uległa już całkowitemu wchłonięciu i przetrawieniu. Nowa książka ma zdecydowanie inny charakter (mimo że nie przynosi rewizji dawnych sądów) – rządzi nią mianowicie niemal wyłącznie zasada przyjemności.

Maria Podraza-Kwiatkowska,
„Labirynty – Kładki – Drogowskazy.
Szkice o literaturze od Wyspiańskiego
do Gombrowicza”
. Universitas, Kraków,
284 strony, w księgarniach od marca 2011
Nie da się ukryć, że złote czasy polonistyki są już (tymczasowo przynajmniej) za nami, minęły czasy wywołujących umysłowy ferment rozpraw Wyki, Błońskiego, Nycza czy nawet Markowskiego; miejsce literaturoznawstwa zajęło kulturoznawstwo, literatura stała się częścią kulturowego continuum (kto wie, czy nie podrzędnym), artyzm utracił swoją atrakcyjność na rzecz estetycznych (i nie tylko) ideologii, kategorię prymarną stanowi temat i jego zapośredniczenia w dziełach traktowanych równorzędnie, bez względu na artystyczną rangę. Jak na tym tle wyglądają „hermeneutyczne śledztwa” (jak je sama autorka nazywa) Podrazy-Kwiatkowskiej? Są najczystszym spełnieniem postulatu „sztuki dla sztuki” – nie chodzi w nich przecież o to, abyśmy się domyślali (bądź dowiadywali), „kto zabił”, chodzi o obcowanie z elegancją wywodu, subtelnością analizy, wykwintem formy i nieoczywistością wniosków. Chciałbym zaryzykować tezę, że artykuły te łączy ich artystyczna dominanta.

Nawet jeżeli mamy do czynienia z typowym „tematycznym rekonesansem” – kogóż bowiem interesuje dziś taki temat jak noc? A panią profesor interesuje i chyba nawet interesował od dawna, początkowo bowiem tekst robi wrażenie zwykłego przeglądu fiszek. Stopniowo jednak atmosfera się zagęszcza, strojna w „klejnoty gwiazd” noc temporalna przechodzi w oczyszczającą dla umysłu noc twórczą, a ta z kolei w „noc ciemną” św. Jana od Krzyża i „głęboką noc” Nietzscheańskiego Zaratustry. Nie dziwi nas co prawda, że punktem dojścia okazuje się „Niedokonany” Micińskiego, jeden z ulubionych utworów autorki, po owej kulminacji następuje wszakże (niczym w III Symfonii Lutosławskiego) epilog, a ten poświęcony jest pisanemu nocą (acz chodzi tu również o noc okupacji i noc przerażenia śmiertelną chorobą) diariuszowi „Nox atra” Konińskiego, gdzie tamte noce wchodzą ze sobą w kontakt; i tu dopiero wszystkie wątki zyskują swój węzeł.

Z kolei nastrój horroru panujący w artykule o „latających, chodzących, goniących” trumnach u Wyspiańskiego tylko z pozoru przeprowadzony został konsekwentnie aż po (zapowiedziany niestety w tytule) suspens w postaci skojarzenia z jakże odmiennym estetycznie dramatem Przybyszewskiego. Prawdziwych puent szukać bowiem trzeba w przypisach: o tym, jak de facto wyglądała podczas prapremiery scena z „Bolesława Śmiałego”, w której trumna wali się na Króla, i o dziwnej przygodzie Ireny Sławińskiej z dramatem „Dla szczęścia”. Królująca w Katedrze Wawelskiej, psująca architekturę jej wnętrza i znienawidzona przez Wyspiańskiego trumna św. Stanisława domagała się doprawdy tej szczypty humoru.

W konwencji thrillera sądowego utrzymany jest tekst starający się odpowiedzieć na pytanie, czy Żeromski czytał Prousta. Jego powieść „Zamieć” sugeruje, że nie tylko czytał, ale i ściągał (autorka nie kryje przykrości, z jaką konotuje kolejne zapożyczenia), jednak nie istnieją w tej sprawie dowody – jedynie poszlaki. Na korzyść oskarżonego może świadczyć fakt, że również  telefon wynaleziono w dwóch miejscach jednocześnie, więc „Zamieć” i „W stronę Swanna” nie powinny razić podobieństwami; takie twórcze koincydencje wytłumaczalne są na gruncie memetyki. Gdyby tylko nie ten Paryż, w którym przebiega akcja obydwu utworów...

W ogóle Żeromski miał – by tak rzec – pecha, bo i artykuł o genezie „szklanych domów” dotyczy de facto pewnej jego porażki. Wspaniały, barokowy wręcz w swojej erudycyjności przegląd najrozmaitszych ujęć, tudzież architektonicznych realizacji tej koncepcji, wiedzie ku „Przedwiośniu” jako miejscu, w którym ów mit doznaje ostatecznego uwiądu: fantazja Seweryna Baryki jest kłamstwem bądź też majaczeniem schorowanego człowieka, w dodatku nie do końca przemyślanym (uwielbiam zdroworozsądkowe uwagi pani profesor, choćby na temat kanalizacji). Chodziło tu o przedstawienie mitu w formie skompromitowanej, tymczasem właśnie dzięki temu ujęciu mit zaczął żyć własnym życiem i stał się pozytywną wizją przyszłości Polski. Do tego stopnia Żeromski był mitografem, że nie udała mu się kompromitacja mitu.

A skoro już jesteśmy przy skompromitowanych mitach – dotyczy ich również rozprawka o tym, kogo przywołują młodopolskie apostrofy. Autorka przeprowadza nas przez istną menażerię owych przeniesionych na polski grunt nadludzi, Parakletów, Przepotężnych Duchów, Ludzi-Olbrzymów, Ludzi-Arcydzieł i innych, za (groteskową) realizację owych marzeń o idealnym przywódcy uznając jedynie wodzów XX-wiecznych totalitaryzmów. Tymczasem można by sięgnąć dalej i przyjrzeć się pod tym kątem zarówno kultowi Jana Pawła II, jak i Lecha Kaczyńskiego. Przypadki z pozoru przeciwstawne, ksiądz i kobold, lecz najwyraźniej dają sobie radę, mamy ich.

Przepowiednie zwykle są błędne lub spełniają się a rebours. Do swojej książki, złożonej zasadniczo z tekstów świeżych, pani profesor dołączyła jeden stary, z początku lat 60., który napisała wraz z mężem do Księgi ku czci prof. Pigonia (wszystko w ramach zbierania rzeczy dedykowanych). Jest to rzecz arcyciekawa, stylistycznie znacznie odbiegająca od pozostałych (bo realizująca konwencje raczkującego wówczas strukturalizmu), a inicjująca myślenie o pewnej specyficznej linii stylistycznej, wyznaczanej przez nazwiska Magnuszewskiego, Berenta i Kadena Bandrowskiego. Autorzy wyróżniają ją, analizując środki stylistyczne, które „łączą w sobie ekspresję metaforyczną z rzadkim darem dociekliwej, maniackiej w swej dociekliwości obserwacji, z absolutnym słuchem wrażliwości zmysłowej […]. Metaforyka służy tu nie zadziwianiu wyobraźni […] lecz pełni funkcję najtrafniejszego oddania i spotęgowania wrażenia wywołanego przez poznawalną zmysłami rzeczywistość”. Absolutna zgoda, ta linia w prozie polskiej istnieje i została opisana w sposób wzorcowy. Problem zaczyna się w momencie wyznaczania kontynuatorów. Młodzi Kwiatkowscy typują Brezę (w porządku, ale tylko na wstępnym etapie), Putramenta (pożal się Boże!) i Kudlińskiego (a kto to taki?). Trzy strzały, żaden w dziesiątkę. Tymczasem dzisiaj widzimy jasno, że linię tę kontynuowali Piotrowski i Drzeżdżon, a z młodszych pewnie załapaliby się Soszyński i Masłowska (tylko kto byłby dzisiaj w stanie wykonać podobną analizę?).

W ten sposób, nieco ponarzekawszy, przechodzę do tekstów, które mi się w tej książce podobały najbardziej i z góry śpieszę wyjaśnić dlaczego. Otóż lubię posunięcia niesystemowe. Lubię, kiedy specjalista od muzyki dawnej zabiera się za utwór późnoromantyczny i gra go w sposób dla innych nieosiągalny. Albo kiedy abstrakcjonista maluje obraz realistyczny i robi to z sobie tylko właściwym wdziękiem. Albo kiedy Maria Podraza-Kwiatkowska porzuca na chwilę Młodą Polskę i postanawia zestawić coś awangardowego z czymś oświeceniowym. W jej nowej książce sporo jest odniesień do nowej poezji polskiej; wzrusza zwłaszcza to, że obok dość oczywistych cytatów z Miłosza i Szymborskiej, których już wszyscy znamy na pamięć, znajdujemy też aluzje, bądź też całkiem poważne omówienia, do wierszy Kozioł, Świetlickiego i Podsiadły. Natomiast majstersztykiem jest analiza porównawcza „Pornografii” Gombrowicza i „Niebezpiecznych związków” de Laclosa – utwór to niespodziewany i chyba wiem, dlaczego napisany. Otóż chodzi tu o wątek wzajemnego uwodzenia się Fryderyka i pani Amelii, zazwyczaj pomijany przez interpretatorów, acz nader znamienny jako przykład typowo Gombrowiczowskiej „odwróconej polaryzacji uczuć”, nabierający dodatkowej wagi dzięki genialnej roli Ireny Laskowskiej w (nieudanej skądinąd) ekranizacji Kolskego. Maria Podraza-Kwiatkowska zwracając uwagę na ten aspekt, czyni nam dyskretne wyznanie: „odnajduję się w tej postaci”, „to również ja”. Dalsze uwagi na temat młodości, którą Gombrowicz uwielbiał jedynie częściowo, aprobował z zastrzeżeniami, jedynie ten efekt podkreślają, nie tracąc zresztą nic ze swojej zasadniczej istotności.

Drugim takim wyznaniem jest inicjalny artykuł „Przeciw okrucieństwu”, legendarny, gdyż odniósł się do niego sam Miłosz, do którego dołączyło dwóch niebylejakich dyskutantów: filozof Kołakowski i ojciec Kłoczowski. Tamte trzy teksty zostały przedrukowane w tomie Miłosza „Na brzegu rzeki”, teraz dopiero w formie książkowej ukazuje się tekst pani profesor. I jakie wnioski z tego pojedynku gigantów? Miłosz wypada najsłabiej, głosi pochwałę swojego kotka, stawiając grubą kreskę między zwierzęcą nieświadomością a ludzką świadomością, pokładającą nadzieję w „ludzkim Bogu”, który „lituje się” (litość to najokropniejsze z uczuć, powiada Nietzsche). Kołakowski argumentuje dziwnie, mianowicie że cierpienia zabijanych zwierząt są krótkie, w przeciwieństwie do tortur zadawanych ludziom przez ludzi. (Da się to łatwo zbić, stosując proporcję: w stosunku do długości życia myszy, cierpienia zadawane jej przez kotka są równie długie jak męki albigensów.) Z kolei Kłoczowski podejmuje myśl Miłosza na zasadzie postulowanej wzajemności: skoro my cierpimy, Bóg też cierpi. Nam jest źle, ale Komuś tam jeszcze gorzej, ot i pociecha. Co na to inicjatorka całej tej dyskusji? Uważa okrucieństwo za immanentne, nieodłączne od kategorii „przeżycia”, dostępne na każdym poziomie przeżywania. Doradza jedynie wstrzemięźliwość. Kobiece, praktyczne podejście jest oczywiście nieefektowne, wymusza wręcz pragnienie powiedzenia „czegoś więcej”. Ale gdyby tak na nim poprzestać?

Sam się nie spodziewałem, że pisanie o tej książce tak mnie wciągnie. Nie odnoszę się oczywiście do wszystkiego, zostawiam na boku Marię Komornicką, o którą trwa wieczna wojna między Marią Podrazą-Kwiatkowską a Marią Janion, między ujęciem oddzielającym literaturę od egzystencji a ujęciem nierozdzielnie spajającym je. Trzeba będzie stworzyć syntezę tych ujęć. Na razie zatem kończę i doradzam pani profesor, by zamiast postulowanych przez Krystynę Zabawę wspomnień, zaczęła pisać swoje scholia, niczym opisywany przez nią Władyław Natanson, profesor fizyki teoretycznej przerażony kosmosem. O Młodej Polsce wszystko w zasadzie już wiemy, więc chętnie posłuchamy, co Pani powie o całej reszcie.