Końcówki. Henryk Bereza mówi (fragment)
Henryk Bereza, fot. Andrzej Georgiew /dzięki uprzejmości wydawnictwa Korporacja Ha!art

Końcówki. Henryk Bereza mówi (fragment)

Rozmowa z Henrykiem Berezą

„Byłem rzeczywiście molem książkowym i moje czytanie było legendarne, niepojęte, ale nie uchylałem się od wszelkich innych przyjemności” – Henryk Bereza zmarł 21 czerwca 2012

Jeszcze 5 minut czytania

ADAM WIEDEMANN: Opowiedz, jak to się w ogóle stało, że się urodziłeś.
HENRYK BEREZA
: W sensie mitograficznym opisałem to w, nie wiem czy wam znanym, tekście pod tytułem „Bolimów”, który był najpierw drukowany w „Regionach” w związku z dokumentem dotyczącym Bolimowa, historycznym dokumentem, a następnie w mojej książce „Obroty” z roku 1996. To jest ujęcie mitograficzne. W tym ujęciu opisuję okolicę dzieciństwa. Ta okolica jest na peryferiach Skierniewic. Dom urodzenia był nawet poza Skierniewicami, ale to właśnie w tej okolicy dzieciństwa wszystko się rozgrywało, chociaż nie wydaje mi się, żeby opis niemitograficzny był istotniejszy niż mitograficzny. Ja żyłem, odkąd czy dokąd sięga moja pamięć, w świecie wyobraźni, która była kształtowana przez wszystko, co mnie otaczało, ale także, i to bardzo wcześnie, poprzez lektury. To był mój rzeczywisty świat.

AW: Jako dorosły krytyk pisałeś kilkakrotnie z entuzjazmem o książkach dla dzieci. A jak to było w dzieciństwie?
Prawda jest dość nieprzyzwoita, ja nie czytałem w ogóle literatury dziecięcej, żadnej, nigdy, do czasu kiedy czytanie i pisanie o literaturze stało się moim zawodem. Lektury „płomykowe” i lektury z wypisów literackich, szkolnych były dla mnie absolutną torturą, praktycznie nie byłem w stanie tego czytać. Zamiast baśni dziecięcych czytałem „Trylogię” Sienkiewicza, „Chłopów” Reymonta, „Faraona” Prusa i powieści Marii Rodziewiczówny. Zaraz potem przeszedłem do lektur, wśród których były „Próby” Montaigne’a (czytałem to około dziesiątego roku życia), „Zagadnienia seksualne” (albo podobnie się to nazywało) Forela, zaraz potem takie jednotomowe, przedwojenne wielkie tomiska klasyków polskiej literatury, wielki tom Mickiewicza, wielki tom Słowackiego i wielki Krasińskiego. To wszystko przeczytałem przed jedenastym, dwunastym rokiem życia, wliczając w to lektury, do których może nie należałoby się przyznawać, mianowicie lektury, nie wiem jak to nazwać, bo to nawet nie literatury odpustowej albo rozrywkowej, wagonowej (takie nazwy funkcjonowały), tylko literatury groszowej. Moje dzieciństwo było dość biedne, na kupno książek wartościowych nie starczało, natomiast starczało na kupowanie powieści za dziesięć groszy, tak zwanych powieści zeszytowych. Był przynajmniej jeden rok taki, że przeczytałem dziesięć, może piętnaście powieści absolutnie bezwartościowych, i to mnie bardzo uodporniło na literaturę tego typu. Nigdy już potem nie wracałem do takich utworów, jakie właśnie wtedy czytałem. Pamiętam tytuły niektórych z nich: „Marietta”, „Piękna siostra”, „Pozorna śmierć”, „Przygody Tarzana”, „Tajemnica zamku Rodriganda”. To mi zajęło jeden rok lektur, tak jak później jeden rok lektur zajął mi Stefan Żeromski, prawie w całości dostępny; nie żałuję ani jednego ani drugiego i ani jednego ani drugiego nie chciałbym już nigdy potem powtarzać.

Jeśli zastosować, a może tu wolno, chociaż waham się przed tym, gdyby zastosować termin lektura krytyczna, w pewnym sensie ponadliteracka, to ja, czytając bez sprzeciwu, bez oporu powieści zeszytowe typu „Piękna siostra”, „Tajemnica zamku Rodriganda” albo „Pozorna śmierć” itd., jak gdyby przenikałem tę literaturę do końca. Ja wiedziałem, że to co czytam, choć sprawia mi jakąś satysfakcję, jest naprawdę literackim gównem, po prostu, ja to wiedziałem. I nigdy już potem do tego nie wracałem.

AW: A dzieła klasyków, które później czytałeś? Interesuje mnie ta zmiana, różnica między lekturą dziesięciolatka i człowieka dorosłego.
Jak ja rozumiałem, tego nie potrafię oczywiście powiedzieć, to jest trudne do opowiedzenia, to robiło na mnie ogromne wrażenie, wszystko po kolei, zwłaszcza „Trylogia” Sienkiewicza, „Chłopi” Reymonta, potem te dzieła klasyków, wszystko, Montaigne był lekturą wręcz niezwykłą dla mnie. Z pewnym zdumieniem w jakichś konfesjach Kazimierza Brakonieckiego przeczytałem, że też tak wcześnie czytał „Próby” Montaigne’a. Nie było to nawet dla mnie przyjemne, bo przyjemniej było myśleć, że nie ma takich, którzy czytali „Próby” przed dziesiątym rokiem życia. Ale chcę powiedzieć jedno, we wszystkim, co dotyczy lektur, ja czytałem jako człowiek zupełnie wolny i samodzielny, w moje lektury nikt nigdy w żadnej postaci nie ingerował. Ograniczenia wynikały tylko z dostępności książek. To było oczywiście ograniczone, bo kupować mogłem tylko te książki, o których powiedziałem i do których się przyznaję na starość, natomiast wszystkie inne były dostępne bądź przez biblioteki, bądź z prywatnych księgozbiorów, to było główne ograniczenie, ale dawało się to czasem wymijać; powiedzmy, jeżeli ja nie mogłem pożyczyć jakiejś książki w bibliotece miejskiej w Skierniewicach, to prosiłem kogoś, kto brał dla mnie te książki, które chciałem przeczytać. Dotyczy to właśnie tego najwcześniejszego dzieciństwa.

AW: Jaki miał wpływ ten typ lektur na twoje późniejsze czytanie książek dla dzieci?
Ja później, już jako przede wszystkim student, czytałem niektóre klasyczne pozycje literatury dziecięcej, coś tam czytałem Andersena, coś tam czytałem z literatury angielskiej, nawet zdarzyło mi się, że na samym początku napisałem rodzaj omówienia zjazdu ZLP dotyczącego literatury dziecięcej, na którym nie byłem; to była rzecz taka, którą zrobiłem z uprzejmości wobec redaktorek tygodnika „Wieś”, a redaktorkami „Wsi” były panie Maria Żmigrodzka i Maria Janion. Żeby w ogóle coś takiego napisać, jaką taką orientację zdobyłem albo przed studiami albo w czasie studiów. Jeżeli chodzi o powieść „Dwa zielone listki” Alicji Dryszkiewicz, to byłem niemal współtwórcą tej powieści. To może za dużo powiedziane, w każdym razie pomysł tej powieści kształtował się u autorki w rozmowach ze mną, byłem redaktorem różnych wersji. Fragment tej powieści przed publikacją w książce ukazał się w tygodniku „Orka”, który istniał po latach, po zamknięciu tygodnika „Wieś”, ja byłem przez mniej więcej półtora roku redaktorem działu prozy, a cały dział literacki prowadził wtedy Tadeusz Drewnowski. Fragment tej powieści był publikowany w „Orce”, tak jak jakieś opowiadania Marka Hłaski; to wszystko razem posłużyło do tego, żeby po aferze z Markiem Hłaską wyrzucić mnie z „Orki”. „Dwa zielone listki”, jak i te dwa następne tytuły, czyli powieść Marii Ślipek, „Najlepsze w świecie” i „Kraina Patalonków” Jana Drzeżdżona mają pewną cechę wspólną, one mogą być i były książkami dla dzieci i jednocześnie takie jest moje przekonanie, są książkami, narracjami dla wszystkich.

PIOTR CZERNIAWSKI: Jako dziecko odebrałem „Krainę Patalonków” bardzo dobrze; kiedy przeczytałem ją teraz, wydała mi się raczej książką dla dorosłych.
Ale czy za pierwszym razem i za drugim czytałeś to z jakąś przyjemnością?

PCz: Oczywiście.
No to bardzo się cieszę.

 

„Moim zdaniem literatura nie ma być usługowa wobec ideologii, wobec jakiejkolwiek nauki, wobec jakiejkolwiek filozofii. Literatura ta, która ma znaczenie, jest poznaniem artystycznym, poznaniem autonomicznym i wobec tego kwestie oceny artyzmu literackiego są szalenie skomplikowane. Bo ja muszę w zgodzie z sobą, z moimi przekonaniami filozoficznymi, z całym moim doświadczeniem literackim, ja muszę po prostu każdorazowo, indywidualnie rozstrzygać, czy to poznanie przez artyzm jest wartościowe, czy niewartościowe, czy ono coś obiecuje, czy niczego nie obiecuje, to jest sprawa trudna, ja tutaj nie mam żadnych innych narzędzi i nie mogę mieć przy mojej filozofii literatury niczego poza moim doświadczeniem.” 

Henryk Bereza 

AW: A ja czytałem ją w wieku przejściowym i mi się zupełnie nie podobała. Ani nie dziecko, ani nie dorosły.
„Krainy Patalonków” to na pewno jest rzecz ryzykowna i ta ryzykowność „Krainy Patalonków” Jana Drzeżdżona polegałaby na tym, że jest w tym taka nieskończoność wyobraźni, że to musi dziecko jeszcze bardziej przytłaczać, niż to przytłaczało mnie. Ja miałem doświadczenie z nieskończonością kreacji przez wyobraźnię, w tym, co należało do twórczości Drzeżdżona dla dorosłych. Tutaj ogrom wyobraźni, jeśli tak można powiedzieć, nieskończoność tej wyobraźni, niewyczerpalność tej wyobraźni jest fenomenem w polskiej literaturze absolutnie niezwykłym, myślę zresztą, że w skali literatury światowej jest to coś fenomenalnego.

AW: Wydaje mi się, że Drzeżdżon dociera do najpierwotniejszych warstw świadomości, tam gdzie lęgną się sny i inne struktury mityczne, stąd w jego powieściach dla dzieci pojawiają się z nagła całkiem „dorosłe” problemy, a z kolei książki dla dorosłych nie są wolne od „dziecinnej” naiwności. Jedno i drugie działa jako zakłócenie konwencji, ale też może być źródłem przyjemności.
PCz: Przyjemność czysta i przyjemność przemyślana.

Bardzo się cieszę, słysząc to, co mówicie. Oczywiście, moja dość górna ocena „Krainy Patalonków” nie wynikała (tak jak mówili niektórzy) z jakichś tajemniczych związków z Janem Drzeżdżonem, tylko wypływała z rozeznania wartości literackiej, zresztą „Kraina Patalonków” nie była jedynym osiągnięciem Drzeżdżona w tej dziedzinie; do podobnych utworów należy powieść „Tajemnica bursztynowej szkatułki”, a także cztery tomy, jeśli mówię ściśle, opowieści, które Jan Drzeżdżon pisał dla swojego ukochanego wnuka Konrada. Te opowieści są w rękopisie, nie czytałem całości, czytałem znaczną część i to jest właściwie niepojęte, jak można rzecz o bezwzględnej, wysokiej wartości literackiej i artystycznej trzymać, tak jak się trzyma właśnie cztery tomy opowieści Jana Drzeżdżona. Bo oczywiście nie jest to wina spadkobierców pisarza, co mogli po śmierci wydać, to wydali. To jest zresztą margines twórczości Drzeżdżona, która jest nadal nieznana, a głowę daję, że jest to najważniejsza twórczość Drzeżdżona.

AW: Wracamy do twojego dzieciństwa. Jak ci było w szkole?
Powiedzmy, że da się to wytłumaczyć w taki sposób, że ja byłem tak dobry z języka polskiego, ze znajomości literatury polskiej, że jak gdyby tego ode mnie nie wymagano, ja po prostu tego nie czytałem albo nie słuchałem, jak to było czytane w szkole. Nikt nie przymuszał mnie do czytania takich lektur, ja na przykład nie mogłem czytać nawet książek z całą pewnością dobrych. Powiedzmy, do lektur szkolnych należała powieść „Chłopcy z Placu Broni”, ale ja tego nie byłem w stanie przeczytać, po lekturach tych, które były etapami mojego rozwoju duchowego.

AW: Tak więc byłeś molem książkowym, nie miałeś takich przygód pozalekturowych?
No, tak bym nie mógł powiedzieć, ja byłem rzeczywiście molem książkowym i moje czytanie było legendarne, niepojęte, ale nie mogę powiedzieć, że uchylałem się od wszelkich innych przyjemności. Wspomniałem już o tym (może nie wspomniałem, ale chciałem wspomnieć), że sztuka pływania, którą miałem od wczesnego dzieciństwa, dawała mi szalenie dużo radości. Wynikało to po trosze z tego, że byłem dzieckiem, które trzeba by nazwać fajtłapą, dzieckiem z dwoma lewymi rękami, niezdolnym do rozmaitych takich umiejętności, które wszystkim były dane z góry i jak gdyby tą swoją sztuką czytania, swoim wtajemniczeniem literackim wykupywałem się od pewnych nieprzyjemności, na które mogłem być narażony. Ale fajtłapowatość fajtłapowatością, ja się nie dystansowałem od różnych przyjemności, chociaż ten okres mojej wczesnej młodości już przypadł na czas wojny i było to w sposób naturalny ograniczone, ale tak jak umiałem pływać od dzieciństwa, tak umiałem tańczyć też bardzo wcześnie i na pierwszym powojennym balu urządzonym w którejś ze skierniewickich szkół średnich robiłem furorę tym, że umiałem tańczyć wszystkie tuż po wojnie modne tańce.

AW: A czy to były jakieś kursy tańca, czy ty to tak sam z siebie?
Nie, oszalałeś po prostu.

AW: Bo myśmy na przykład chodzili na kursy w szkole. Zabawy jakieś były?
To znaczy w szkole, ale to w tej mojej powojennej końcówce szkoły średniej był nauczyciel od gimnastyki, który nauczał tańców klasycznych. Trzeba było tańczyć przede wszystkim poloneza i to było potrzebne do jakichś tam różnorakich szkolnych popisów. Rzeczywiście nie sprawiało mi to żadnych kłopotów, ale tańce, jak się to mówi, towarzyskie były mi znane jak gdyby z natury rzeczy

PCz: Jak cię traktowali nauczyciele?
No, myślę że byłem, no, doceniany w swoich przede wszystkim intelektualnych walorach. No, zresztą było to jak gdyby rzeczywiste, ponieważ ja w tym okresie szkolnym, okresie studenckim, utrzymywałem się z korepetycji, co jest bardzo złym określeniem, ponieważ ja nie udzielałem indywidualnych korepetycji, ja uczyłem całe klasy albo całe takie komplety. Było tak, że, powiedzmy, uczyłem ludzi, którzy kończyli szkołę średnią jako w szkołach wieczorowych albo jako eksterni, na przykład moimi uczniami byli oficerowie wojska polskiego. Jeden zdaje się został nawet generałem, chociaż za to nie ręczę. W każdym razie ja uczyłem prywatnie i brałem także w czasie studiów uniwersyteckich zastępstwa w szkołach średnich, przy czym były to zastępstwa czasami długie, powiedzmy, półroczne zastępstwa nauczycieli języka polskiego, ale zdarzało się, że byłem także zastępcą nauczycieli matematyki w szkole średniej, ponieważ właściwie największe sukcesy jako prywatny nauczyciel osiągałem w matematyce. Miałem swoje sposoby, dzięki którym potrafiłem kurs czterech klas szkoły średniej z algebry przerobić w ciągu kilku miesięcy z dobrym rezultatem u ludzi bardzo przeciętnie uzdolnionych. To oczywiście wszystko razem miało wpływ na mój status ucznia, w mniejszym stopniu to już wpływało na mój status studenta, bo jednak powodowało rozmaite szkody w studiach. Ale to wynikało z tego, iż, tego może nie będziecie w stanie zrozumieć, że miałem wszelkie warunki, żeby starać się o stypendia w czasie studiów i jest absolutnie pewne, że bym je otrzymał, natomiast ja uważałem, że ponieważ jestem absolutnie niepewien swojej przyszłości, swojej użyteczności społecznej, chciałem mieć prawo zupełnej swobody w tym zakresie i ze względów, że tak powiem filozoficznych, i moralnych nie przyznałem sobie prawa do korzystania ze stypendium. Kończyłem studia w roku 1951 nie korzystając z żadnego stypendium państwowego i społecznego.

AW: No to przejdźmy do rodziny.
To jest temat dla mnie dość trudny, trudny z tego względu, że moje konflikty rodzinne wynikały z tego, że miałem względy u ojca, o które wszyscy mieli do mnie pretensje.

AW: Miałeś jakieś rodzeństwo?
Trzech braci i siostrę. Z tym, że siostra w okresie mojego dzieciństwa była już zamężna i właściwie całkowicie niezależna, ale było trzech braci, którym sprzyjała matka i wszyscy mieli do mnie pretensje o te właśnie ojcowskie względy. I to tłumaczy to, o czym już powiedziałem, że śmierć ojca była jednocześnie końcem mojego dzieciństwa. I tu może warto wspomnieć o pewnej stronie, jak by tu to nazwać, społecznej, kulturalnej; moi rodzice po prostu uosabiali dwie różne tradycje, z czego właściwie nie bardzo zdawałem sobie sprawę w dzieciństwie, co zrozumiałem znacznie później. Matka reprezentowała tradycję chłopską i ja to lekceważyłem i robiłem bardzo głupio, ale nie da się tego naprawić. Natomiast ojciec reprezentował taką składankę bardzo różnych rzeczy, drobnomieszczańskich, szlacheckich, różnych takich rzeczy, i to było zupełnie co innego, ale oczywiście to było dla mnie w dzieciństwie znacznie bardziej atrakcyjne i nawet nie tyle poprzez samego ojca, tylko poprzez stryja, który był bohaterskim legionistą, miał wszystkie możliwe odznaczenia i w latach trzydziestych jako zasłużony legionista został zawodowym, w niestosownym dosyć wieku, zawodowym wojskowym. I był elementem mitu rodzinnego.

PCz: Jak się ułożyły losy twojego rodzeństwa?
AW: Czy mieli jakieś zainteresowania artystyczne?

Nie, nie. Znaczy, takie zainteresowania artystyczne o charakterze konsumpcyjnym, nie wiem jak to nazwać, w każdym razie ja byłem z całego rodzeństwa jeden z takimi zainteresowaniami, z taką drogą życiową, i byłem jedyny z wykształceniem uniwersyteckim.

AW: Czy można powiedzieć, że po kimś odziedziczyłeś te zainteresowania?
Ja nie umiem, nie umiem odpowiedzieć na to. Myślę, że nie da się nazwać tego w taki jakiś prosty sposób. Myślę, że istniała naturalna u moich rodziców predyspozycja do sztuki opowiadania, niestety ja sztuki opowiadania nie mam, tego nie odziedziczyłem, ale to na pewno występowało u obojga rodziców. Matka na przykład potrafiła znać całą historię, osobową, tak jak w Biblii się opowiada, kilkuset rodzin z tej okolicy, którą ja mitograficznie przedstawiam w tekście pod tytułem „Bolimów”. Mało się tym interesowałem i był to jeden z moich wielkich błędów, ponieważ jej pamięć i jej wyobraźnia były niewyczerpane. Ojciec i zwłaszcza stryj, wręcz tęskniłem do ich opowieści z czasu wojny; legendarne były przyjazdy stryja z Łodzi (bo stryj mieszkał w Łodzi), ale ja, jeśli chodzi o przodków starszych, niewiele wiem, ponieważ rodzeństwo i rodzice mojej matki zmarli w czasie pierwszej wojny światowej, w czasie epidemii wojennej. Znałem tylko matkę mojego ojca, była to osoba chora, z zawodu nauczycielka, która nie była już w stanie pracować zawodowo, chociaż umarła, jak na dzisiejsze stosunki, w nie tak podeszłym wieku, ale była chora, miała astmę.

AW: Czyli tak, z tego co mówisz, wygląda, że nie miałeś żadnych mistrzów w dzieciństwie i nawet w szkole.
Miałem nauczyciela w szkole powszechnej, tak się to wtedy nazywało, który był przyjacielem Tadeusza Sułkowskiego. Ja wprawdzie w 1939 zdałem egzamin do szkoły średniej, do gimnazjum, ale po wkroczeniu Niemców uczniem szkoły średniej byłem tylko przez dwa tygodnie i gdy sytuacja się wyjaśniła o tyle, że na szkołę średnią nie ma co liczyć w czasie wojny, przynajmniej wtedy, w początkowym okresie, zdecydowałem się ukończyć pełną szkołę powszechną (do gimnazjum można było zdawać po szóstej klasie). Więc ten nauczyciel w czasie okupacji, co wymagało odwagi, uczył nas wierszy Tadeusza Sułkowskiego i opowiadał o Tadeuszu Sułkowskim, mnie upatrzył sobie jako tego, który powinien pisać, no, nie miało to jakiejś realizacji, ale byłem oczkiem w głowie tego nauczyciela.

AW: Nie pisałeś w młodości utworów artystycznych?
No, mam takie opowieści, których nie chciałbym może powtarzać. Otóż ja pisałem wiersze, a opowieść, jaką z tego zrobiłem, wiąże się jakoby z ostatnim wierszem, jaki napisałem, mianowicie wierszem, który napisałem już po wybuchu wojny i pokazałem absztyfikantowi mojej kuzynki, córki stryja, oficerowi wojska, któremu swój wiersz wojenny, i to zwycięski, ośmieliłem się pokazać w dniu 3 września 1939 roku. On ten wiersz przeczytał, oddał mi kartkę bez słowa, a ja nie zapytałem go, skoro on nic mi nie powiedział, ja go już o nic więcej nie pytałem. Cała moja opowieść polega na tym, że to był mój ostatni wiersz. Nigdy już więcej nie pisałem, no, nie jest to taka całkowita prawda, ale nie jest to też jakaś historia zmyślona.

PCz: Czy zachowały się jakieś twoje wiersze?
Nie, znaczy jeden z moich kolegów wykradł mi parę wierszy i zawsze mi groził, że je ujawni, ale wierzę, że tego nie zrobi.

AW: No, a jak to właśnie było z kolegami; czy koledzy cię szanowali głównie w szkole, czy jakieś tam bandy żeście tworzyli?
No nie wiem, duża część mojej szkoły średniej przypada na czas wojny, ja byłem uczniem tak zwanej szkoły handlowej, czyli jedynej postaci szkoły średniej, która była dozwolona w Generalnej Guberni, stąd wielu krytyków krakowskich, czy wielu literatów tego pokolenia w Krakowie kończyło szkoły handlowe w Krakowie, na przykład Andrzej Kijowski, ale jednocześnie obok szkoły handlowej, byłem uczniem tajnych kompletów gimnazjalnych, więc to była taka szkoła inna, a końcówka szkoły średniej tuż po wojnie była jeszcze dziwniejsza, ponieważ w szkołach, w klasach, powiedzmy, już przedmaturalnych znaleźli się ludzie, którzy byli dowódcami w czasie okupacji, którzy na lekcje jeszcze do matury mojej w roku 1947 przychodzili z pistoletami i w pewnych sytuacjach mogli pokazać, co mają. W każdym razie nie mogę powiedzieć, że miałem jakieś konflikty z kolegami, myślę, że byłem lubiany i tolerowany i wykorzystywany, po prostu na tak zwanych klasówkach musiałem, złe słowo, bo robiłem to z własnej woli, z jakimś przyzwoleniem, musiałem na przykład pisać pracę na klasówce z niemieckiego nie tylko dla siebie, ale co najmniej dla trzech czterech innych, i to z takim jak gdyby limitem oceny, znaczy nie mogłem napisać na czwórkę, czy na bardzo dobry, tylko musiałem napisać na dostateczny dla ucznia, który był dwójkowy. Ale była to pewna zabawność, myślę, że moje stosunki szkolne przeniosły się na stosunki te na prywatnych lekcjach, których udzielałem. Po prostu z relacji nauczyciel-uczeń rodziły się relacje koleżeńskie i właściwie to już traciło charakter zarobkowy i po prostu latami czasami te układy trwały.

AW: Byłeś chłopcem religijnym? Bo słuchając twojej opowieści mam wrażenie, że już wtedy wcale nie chodziłeś do kościoła.
Nie, nie, wręcz przeciwnie. Możliwe, że moje stosunki tutaj rozluźniły się, ale to w okresie zaawansowanej wojny i tej grozy, z jaką się stykałem. Ale pierwszy etap po wrześniu trzydziestego dziewiątego roku to był taki nawrót religijności dziecięcej, ja jeszcze byłem dzieckiem, ale to wzmocniło moje uczucia religijne, to trwało, no nie wiem, powiedzmy, do połowy wojny. W każdym razie to wystąpiło dopiero po śmierci ojca, czyli po roku czterdziestym pierwszym. Nie mam gotowości, aby odtworzyć te konflikty, ale wydaje mi się, że groza wojny, groza świata tutaj podważyła moje uczucia religijne, co wiązało się zresztą z pewną taką przysięgą, którą sam sobie złożyłem, nie dotyczącą mojego stosunku do religii, ale dotyczącą bardzo istotnych spraw egzystencjalnych, mianowicie ja przysiągłem sobie w czasie wojny, że nie będę ojcem. Nie jestem zresztą pewien, czy dotrzymałem. Ja nigdy o tym nie mówiłem, ale jest to przysięga, która jak gdyby określała moje decyzje późniejsze. A rodzaj rozbratu z religią nastąpił właściwie tuż po wojnie, nie pod wpływem propagandy komunistycznej, tylko, no, trudno to nazwać, taki rodzaj buntu w tej sferze, w tym zakresie i myślę, że to dotyczyło okresu przedmaturalnego jeszcze.



Fragment wywiadu-rzeki: Adam Wiedemann, Piotr Czerniawski, „Końcówki. Henryk Bereza mówi”, Korporacja Ha!art, Kraków 2010. Dziękujemy Piotrowi Mareckiemu i Autorom za możliwość wykorzystania fragmentu.