Mielizny symbolizmu
mat. Warner Classics

Mielizny symbolizmu

Adam Wiedemann

Muzyka Debussy'ego potrzebuje męskiego mężczyzny, który ją weźmie w karby i wyzuje ze słodkości. Czy tym mężczyzną okazał się Daniel Barenboim?

Jeszcze 2 minuty czytania

Spodziewałem się, że będzie to ciężki Debussy, ale nie że aż tak. Oczywiście nie bardzo też lubię, kiedy jest on nadmiernie eteryczny, w ogóle nie powiem, żebym go jakoś nadzwyczaj lubił, cenię wczesny Kwartet i późne trzy Sonaty, lecz do arcydzieł fortepianowych stosunek mam ambiwalentny. Oba cykle „Obrazów” („Images”) nudzą mnie swoimi fioriturami, arpeggiami, kojarzą się z sufletami, dezodorantami, muszą być „lekkie jak mgiełka”, więc gra się je lepiej lub gorzej, ale zawsze tak samo, z tą samą intencją i muszę tutaj przyznać, że choć nie lubię tych utworów, to ich zeszłoroczne, arcydelikatne nagranie Seonga-Jina Cho uważam za idealne i wręcz się nim po cichu rozkoszuję.

Co innego Preludia, te dają wykonawcy znacznie więcej wyrazowych możliwości, są więc zarazem trudniejsze i łatwiejsze, z jednej strony należy, z drugiej – można sobie w nich „poszaleć”. W przeciwieństwie do Chopina i Rachmaninowa Debussy nadał im wszystkim (wyjąwszy jedno) programowe tytuły, jego cykl jest więc spowinowacony estetycznie z „Transcendentalnymi etiudami” Liszta, co wyjaśnia po trosze, czemu specjalistami od niego nie są bynajmniej (zbyt może francuscy) Francuzi, tylko germańscy Germanie (Walter Gieseking i Friedrich Gulda) oraz włoscy Włosi (Arturo Benedetti-Michelangeli i Dino Ciani); nawet po wysłuchaniu doskonałego skądinąd nagrania Marcelle Meyer dochodzimy do wniosku, że była ona jednak raczej ravelistką. Albo: że muzyka Debussy'ego potrzebuje jednak męskiego mężczyzny, który by ją wziął w karby, wyzuł ze słodkości (podczas gdy Ravelowi kobiece interpretacje dodają smaku i uroku).

Czy tym mężczyzną okazał się Daniel Barenboim?

Daniel Barenboim, „Claude Debussy”, Deutsche Grammophon 2018Daniel Barenboim, „Claude Debussy”,
Deutsche Grammophon 2018
Jest to w zasadzie „specjalista od wszystkiego”, muzyk tak wszechstronny, że właśnie ta wszechstronność stała się jego znakiem rozpoznawczym. Znany głównie jako akompaniator swojej żony Jacqueline du Pré, był też jednak tym pianistą, z którym Otto Klemperer nagrał komplet Koncertów Beethovena, i jest to dobre nagranie, lepsze wręcz od tego, którym sam Barenboim zadyrygował, z Arturem Rubinsteinem przy klawiaturze (ale to może dlatego, że Rubinstein dokonał wcześniej paru jeszcze lepszych nagrań). Aktywność dyrygencka Barenboima nie była dla mnie przekonująca (choćby symfonie Brucknera, nagrywane dwukrotnie, a zawsze nieciekawe) aż do momentu, gdy posłuchałem wydanych niedawno płyt z orkiestrą nazwaną po Goetheańsku Dywanem Zachodu i Wschodu. Nagle Liszt, Berlioz, Schoenberg i Czajkowski spodobali mi się, tak jakoś razem, pod batutą Barenboima. Być może trzeba mu było tej młodej orkiestry albo własnej starości, gdyż są to interpretacje pomysłowe, przenikliwe, trafne – nie to co dawne Barenboimowskie „stukanie kompletów”.

Jako pianista jest Barenboim postrzegany jako muzyk rzetelny, ale niezbyt wyrazisty. Jego nagrań nie sposób nie doceniać, ale nie można się też nimi fascynować. Najlepiej wychodzi mu współpraca z wybitnymi dyrygentami. O Klempererze już wspomniałem, wspomnę więc jeszcze o Sergiu Celibidache przy Brahmsie i o Pierre Boulezie przy Liszcie; zwłaszcza z Boulezem stworzyli doskonały team – dwaj starcy biorący się za muzykę (niegdyś) „młodzieżową” i robiący z niej coś na powrót „nowoczesnego”.

Ostatnio nabrałem więc do Barenboima nieco cieplejszych uczuć, i ciekaw byłem, jak sobie poradzi w kwestii Debussy'ego, spodziewając się zresztą, że będą to również nagrania nowe, dokonane już w fazie „senioralnej”. Tu jednak się częściowo przeliczyłem, rejestracji Preludiów dokonał bowiem Barenboim 20 lat temu, teraz zaś dograł do nich kilka utworków o lżejszym charakterze, prawdopodobnie by wydać płytę na stulecie śmierci kompozytora.

Zaczyna się ona zatem cyklem „Szkiców” („Estampes”), zapowiadających dojrzałą fazę twórczości kompozytora, wciąż należących wszak do fazy wstępnej. We wszystkich interpretacjach, jakie znam, są to trzy urocze miniatury, lecz nie u Barenboima. Już wstępne „Pagody”, zamiast być zwiewnym marzeniem o dalekiej Japonii, zdają się obrazować jakiś ponury rytuał religijny; „Wieczór w Grenadzie” zatraca kompletnie swój charakter habanery, emanując portugalskim saudade; dopiero „Ogrody w deszczu” jakoś dają radę, ale tylko jeśli pamiętamy, że swój wiersz o tym utworze Jarosław Iwaszkiewicz zatytułował „Słota” – jest to bowiem sążnista ulewa, nie jakiś tam przelotny deszczyk. Dwa następne utwory nie wyrywają nas bynajmniej z melancholii, mają już jednak charakter bardziej salonowy (a są to: słynne „Światło księżyca” i prześliczny walc „La plus que lente”). Fortepian Barenboima brzmi tu świetnie, piętrzą się smakowite alikwoty, nasuwa się też skojarzenie: w ten sposób grał Debussy'ego bardzo już stary Claudio Arrau (lecz jednak lepiej mu wtedy wychodziły sonaty Beethovena i Schuberta). Na koniec tego zestawu brzmi krótka, rzadko grywana „Elegia” – tu jak najbardziej na miejscu, gdyż odpowiednio ponura (pisana w czasie I wojny światowej, w hołdzie poległym).

Następujące potem Preludia (zeszyt pierwszy) nie wprowadzają niestety spodziewanego ożywienia. „Tancerki z Delf” zdają się trwać w kamiennym bezruchu, podobnie jak „Żagle”, niemuskane najlżejszym nawet powiewem. „Wiatr buszujący w polu” nie ma wyjścia, musi już wiać, ale robi to w sposób tak przeintelektualizowany, że widzimy wręcz wszystkie jego korpuskuły. Z kolei „Wiatr ze Wschodu” opowiada historie tak wstrząsające, jakby spędził 45 lat na Sachalinie. Ani „Minstrele”, ani szekspirowski „Puk” nie wykazują najmniejszej ochoty do psot, a „Dziewczyna z włosami jak len” jest zażywną niewiastą w średnim wieku, dość już zmęczoną życiem. W sumie najlepiej wychodzi na tym „Zatopiona katedra”, odpowiednio monumentalna i kolorystycznie rozwibrowana jak u Moneta, oraz – co zaskakujące – „Kroki na śniegu”. Co prawda są to kroki jakiegoś olbrzyma bądź niedźwiedzia, ale słychać, że człapie, a czasem spada nań śnieżna czapa.

Tego Moneta wymieniłem tu trochę nadmiarowo, gdyż Barenboim wyznaje w książeczce, że nie traktuje Debussy'ego jako reprezentanta impresjonizmu, lecz jako symbolistę. Dla nas to nic nowego, znamy wszak studium Stefana Jarocińskiego na ten temat, niech zatem będzie sobie taki symbolistyczny Debussy, tyle że w ujęciu Barenboima ten symbolizm to raczej późny romantyzm, i to wręcz nie Czajkowski, lecz Wagner, przed którym Debussy się wzdrygał (a Barenboim przeciwnie, uwielbiał dyrygować w Bayreuth). I tu się zaczynają estetyczne rozdźwięki, bo symbolizm symbolizmem, lecz nie wiem, czy jesteśmy w stanie przyzwyczaić się do tak ciężkiego Debussy'ego, już lepiej sięgnijmy po Cho.