Korzyści z nieszczęścia
rys. Krysthopher Woods / Flickr Attribution-NonCommercial 2.0 Generic

Korzyści z nieszczęścia

Adam Wiedemann

Macheja i Zadurę łączy nie tylko przyjaźń, wspólny wydawca i skłonność do zestawiania sążnistych poematów i parowersowych obserwacji, ale też zmysł humoru, zwłaszcza wisielczego

Jeszcze 3 minuty czytania

Ukazały się właśnie dwa tomy wierszy, oba tak samo świetne i oba nader obszerne, choć jeden znacznie bardziej. Autorów dzieli (wiekowo) trzynaście lat, jest to różnica tyleż drobna, co i przepastna, jeśli zważyć, że Bohdana Zadurę zaliczano a to do neoklasycystów (z Rymkiewiczem na czele), a to do nowofalowców (przypomnijmy: Krynicki, Zagajewski, Lipska...), Zbigniew Machej jest zaś w zasadzie rówieśnikiem Pióry i Sosnowskiego, i tylko wczesny (1984) debiut sprawił, że jakoś nie do końca załapał się on na „poezję lat 90.” i nie jest dziś zaliczany nigdzie. Aczkolwiek również Zadura staje się już ostatnio „poetą osobnym”, mimo iż wychował sobie liczną trzódkę naśladowców, którym uprzystępnił dykcję Johna Ashbery’ego (głównie za sprawą książek „Starzy znajomi” i „Prześwietlone zdjęcia”), dziś jednak etap hermetyzmu ma jakby za sobą i myśląc o „typowym wierszu Zadury”, nie myślimy o postmodernistycznym sonecie. Machej z kolei zdaje się mieć za sobą etap „obiektywizmu”, czyniący zeń pośrednika między tymi od Nowej Prywatności a o’harystami.

Obu poetów łączy nie tylko bliższa znajomość, nawet przyjaźń („o ile można mówić o przyjaźni przy tak znacznej różnicy wieku” – dodałby Aleksander Wat), nie tylko wspólny wydawca, lecz również umiejętność płynnego przechodzenia od liryki osobistej do poetyckiej publicystyki, skłonność do zestawiania na jednej płaszczyźnie sążnistych poematów i parowersowych obserwacji, jak też – last but not least – zmysł humoru, zwłaszcza wisielczego. Obaj są wybornymi tłumaczami, w czym zasługa wysokich kwalifikacji warsztatowych tudzież skłonności do form regularnych, nietraktowanych wszakże jako jedyna możliwość. Można by ten portret podwójny ciągnąć dalej, przejdźmy jednak do samych wierszy.

Zbigniew Machej, „Mroczny przedmiot podążania”.
Biuro Literackie, 302 strony, w księgarniach od czerwca 2014
O książce Macheja powiedzieć „tomik” byłoby sporym nadużyciem lub raczej niedociągnięciem, liczy ona bowiem prawie dokładnie trzysta stron i w gruncie rzeczy składa się z sześciu osobnych całości (no, może pięciu, bo „Natręctwa rymotwórcze” to rodzaj intermezza), są one jednak z sobą tak doskonale zgrane, takie subtelne zapuszczają w siebie nawzajem korzonki, że publikacja nie wymaga wcale „odrębnego trybu lektury”, czyta się ją jednym tchem i jest to niewątpliwie „lektura rozkoszy”, zalecająca się przesadną nawet niekiedy lekkością. Tym, co się jako pierwsze rzuca w oczy, jest nachodzący autora nieustannie przymus rymowania, będący wręcz jedynym uzasadnieniem dla sporej liczby utworów, tak iż „miłośnik wierszy krótkich” (a jest takich wielu) może z tej książki wynieść wrażenie obcowania z błahostkami, co prawda arcypięknymi, jednak pozbawionymi większej konieczności. Podobnie bywa zresztą w przypadku wierszy długich, chwilami brzmiących wręcz katarynkowo i często tylko jakiś drobiazg sprawia, że jednak ulegamy ich mechanicznym rytmom. No ale – po tym drobiazgu poznać mistrza.

Bohdan Zadura, „Kropka nad i”. Biuro Literackie,
80 stron, w księgarniach od września 2014
Bohaterem pierwszej części („SpaGoetheria”) jest Johann Wolfgang Goethe, będący – podobnie jak sam Machej – poetą-dyplomatą, równie też chętnie odwiedzający czeskie kurorty, stanowiące tu scenerię większości wierszy. Punktem, w którym zbiegają się doznania obu poetów, jest uroda młodych dziewczyn, niegdyś arystokratek, dziś – bywalczyń festiwalu filmowego w Karlowych Warach. Machej wirtuozowsko wiąże i miesza dwie płaszczyzny czasowe, tworząc ciąg pseudopastiszów, przeplatanych cytatami z autentycznych i sfingowanych źródeł. Deklarowany na początku brak sympatii dla Goethego owocuje w końcu zupełnym niemal (acz zawsze trzymanym na wodzy) utożsamieniem, gdyż dominantą tematyczną tej części jest problem „erotyzm a starzenie się” (będziemy się z nim stykać sukcesywnie do końca książki), stąd też wydrwiwany z początku Goethe-kobieciarz ustępuje ostatecznie miejsca autorowi słynnej „Marienbadzkiej elegii”, któremu słusznie należy się i podziw, i empatia.

W części drugiej („Światowe życie”) mamy do czynienia z koktajlem znacznie straszniejszym, tu bowiem tematy wzięte z pierwszych stron gazet (wojna w Iraku, śmierć generała Papały, ale też rozwód Toma Cruise’a i Nicole Kidman) wymieszane zostały z wierszykami jakby dla dzieci, sprośnymi przyśpiewkami i relacjami z uroczych wczasów w Grecji. Subtelna liryka miłosna i koślawe „ballady dziadowskie”, do tego dowcip śmieszny bądź nieśmieszny (celowo?), a nigdy nie wiadomo, jaką co przybierze formę. Machej jest tu kameleonem chodzącym po dywanie, ale celowo zmieniającym barwy niezgodnie z barwą podłoża, na zasadzie: Nie będzie mi tu temat dyktował metrum ani tonacji. Wychodzimy z tej części skołowani (swoistym pendant do niej jest część finałowa, mająca jednak bardziej charakter podsumowującego stretto wszystkich tematów), by po wspomnianym, czysto zabawnościowym intermezzu przenieść się do części czwartej („Oddźwięki”), w której prym wiodą kwestie metaliterackie, traktowane skądinąd z podobną swobodą, figlarny wiersz o Słowackim sąsiaduje z poważnym elaboratem o Przybosiu, te zaś ze słodko-gorzką parodią ody Miłosza, „uczonej” rozprawki na temat prasy brukowej etc. Ta część najmniej zaskakuje, podobne wiersze znamy już bowiem z innych książek Macheja, wyjąwszy może nurt „lamentacyjny”, zainspirowany kwaśnym przyjęciem, z jakim spotkał się jego poprzedni tomik, niemniej ciekawy (i słuszny) jako jedna z rzadkich w poezji polskiej prób wejścia w kontrowersję z krytyką (apogeum tego nurtu stanowi wszak wiersz z części finałowej, nawiązujący do słynnego utworu Kasprowicza).

Zbigniew Machej / fot. Klaudiusz Machej

I wreszcie część piąta, zasadnicza („Przystanek Apokalipsa”). Wreszcie domyślamy się, po co były wcześniej te urlopowe kawałki, tu bowiem one też są, jednakże przybierają charakter coś jakby... pielgrzymkowy. Zwiedzane są miejsca święte bądź też wcale nieświęte, ale pod kątem świąt (bardzo ciekawy wiersz o Budapeszcie), i jak zasadniczo nie znoszę turystyki lirycznej (a już zwłaszcza w wydaniu religijnym), tak te wiersze mnie przekonują, wydobywając z najzupełniej trywialnych sytuacji przygodowy potencjał wynikający z otwarcia się na przeżycie religijne, acz pozostające poza wszelką ortodoksją. Sam Machej przedstawia się nam jako postchrześcijański satyryk i jest w tej autocharakterystyce sporo prawdy, bo przy całej doniosłości stwierdzeń i rozważań nie opuszcza go tonacja buffo, jednakże tutaj znowu mamy do czynienia z wielką rozmaitością ujęć, od prób powrotu do dziecięcej dewocji, poprzez „studia z filozofii przyrody” i historiozoficzne apokryfy, aż po absolutnie już porywający i zatrważający wiersz, od którego wzięła tytuł cała książka (choć pierwotnie nazywał się „Astrologistyczna próba pierwszego kontaktu”) i który, gdybym był Siwczykiem, zacytowałbym tutaj w całości, gdyż jego analiza zajęłaby mi dalsze cztery strony.

A skąd wiem, jaki był dawny tytuł? Tom Macheja ze względu na swe rozmiary długo nie mógł znaleźć wydawcy i w końcu, cztery lata temu ukazał się anonimowo na Nieszufladzie pt. „Nietubyć” (w wersji czteroczęściowej), zwłaszcza ciekawe były zgryźliwe paszkwile na kolegów po piórze, które z niego ostatecznie „wyleciały”.

„Niech się w piekle poniewiera / ten, kto nie słucha Mahlera!” – przestrzega Machej w jednym z wierszyków „swawolnych”. Jego sześcioczęściowy cykl jest potężną poetycką symfonią w guście mahlerowskim, a zatem mieszającą ze sobą wszystkie możliwe dykcje i może za często brzmiącą jak przerośnięte scherzo, ale co z tego, skoro w momencie kulminacyjnym poeta wznosi się ponad to i widzi świat z perspektywy kosmicznej, całościowo, i niech się schowa Wat ze swoim widokiem z La Messuguiére.

Wat przychodzi mi na myśl również w związku z książką Zadury (znacznie krótszą, zaledwie 80-stronicową), która jest o umieraniu, o doświadczeniu „przeżytej śmierci” i o pobycie w szpitalu, gdzie panuje rodzaj przytłaczającej nieżywotności, mający jakby człowieka zniechęcić do idei życia w ogóle. Brzmi to cokolwiek sentymentalnie, jednakże znając Zadurę, wiemy, że oczywiście wcale tak nie jest, poeta robi wszystko, by oddalić grozę i wręcz skutecznie ją oddala, choć w przeciwieństwie do Macheja nie bawi się w żadne nawet agnostycyzmy, oczy śmierci są puste, jak stwierdza, i jest o to na nią tak samo zły jak na Elżbietę Siwecką, że przyniosła do szpitala truskawki albo że już się nie mówi „trudne”, tylko „ciężkie”. Zadura jest umysłem oświeceniowym (nie darmo pochodzi z Puław): żeby widzieć świat w jego całokształcie, nie potrzebuje perspektywy kosmicznej, wystarczy mu krąg znajomych, rodzina i telewizor.

Bohdan Zadura / fot. Robert Wiącek

Książka dzieli się wyraziście i symetrycznie na dwie części: wiersze sprzed zawału i z po. Te pierwsze mają charakter ewidentnie przygotowawczy, buzują od przeczuć, lecz starają się być o czymkolwiek, głównie o sporcie, ale i o tak zwanych absurdach życia (jak golenie się), a nawet o końcu świata, którego jednak nie doczekaliśmy mimo medialnej wrzawy. Poeta zdaje się cały czas czymś zniecierpliwiony, nawet śmierć Henryka Berezy zbywa, wystudiowanym, rzecz jasna, ale machnięciem ręki. Wiersz o śmierci Henryka trzeba było napisać, pomyśli sobie prawie każdy, kto go czyta – w ogóle, czytając te wiersze, ma się wrażenie, jakby szykowało się coś niedobrego, ale w sensie czysto literackim, w poezji samego Zadury. Aż nagle przychodzi zawał, a wraz z nim (tuż po nim) wiersze spełnione, istotne. A przy tym silne, duże, nie tak rachityczne jak tamte. Ma się poczucie absolutnej sensowności ich zaistnienia, mimo wyrażanego przez samego autora zwątpienia w sens pisania wierszy w szpitalu, po tylu już udanych realizacjach. Dwie części tej książki w ogóle do siebie nie przystają, a jednocześnie są sobie niezbędne, komplementarne. Bez nieważkości pierwszej nie odczulibyśmy wagi drugiej, zwłaszcza że napisana jest lekko, „po Białoszewskiemu” (nie chodzi oczywiście o styl, tylko o atmosferę). Natychmiastowy zachwyt, jaki budzą te wiersze „szpitalne”, nie wynika z żadnego współczucia, wręcz przeciwnie, z zazdrości, z radości, że tak można. A jednocześnie nie jest to żaden „nowy Zadura”, raczej „znowu ten, co kiedyś”, zwolniony z obowiązku poszukiwań. Miejsce zniecierpliwienia zajmuje tu uważność i szybkie reagowanie, sama ostrość widzenia wystarcza, by pobyt Zadury w szpitalu stał się równie przygodowy jak którykolwiek z – wypoczynkowych bądź służbowych – wyjazdów Macheja. Dodatkowo zaś obraz lekarza, rytualnie unoszącego ramiona przed rozpoczęciem operacji, daje poecie okazję do wplecenia w poemat – już nie ironicznej, lecz najzupełniej stosownej – elegii dla Henryka.

Głupio w tym kontekście pisać o korzyści z nieszczęścia, ale myśl ta się sama nasuwa: Machej przez cztery lata nie mógł wydać książki, dzięki czemu zyskała ona nowy, wspanialszy kształt. Zadurę spotkał zawał, wskutek czego powstały dwa poematy godne jego najlepszych osiągnięć. Nie bądź tak paradoksalny, świecie, bo zaraz wszyscy się na mnie obrażą i co wtedy pocznę?