Moja śmiertelność  powinna cię wzruszyć
EAST NEWS/SIPA PRESS

Moja śmiertelność
powinna cię wzruszyć

Adam Wiedemann

Szymborskiej nie sposób użyć, można się nią wyłącznie rozkoszować. Każdy z jej najlepszych wierszy jest zamkniętą w sobie monadą działającą na sobie tylko wiadomych zasadach, których naśladowanie jest oczywiście możliwe, wiedzie wszak zazwyczaj ku prostackiej grafomanii

Jeszcze 1 minuta czytania

Jako kilkunastolatek wykonałem samizdatowy tomik Szymborskiej. Na kartkach kalki technicznej formatu A5 przepisałem żmudnie na maszynie wszystkie wiersze z „Wszelkiego wypadku”, „Wielkiej liczby” i z żółtego wyboru PIW-u (tylko te trzy jej książki były dostępne w powiatowej bibliotece), a ulubionym wierszom towarzyszyły ilustracje wykonane metodą dmuchania na kropelkę tuszu. Był to wyraz najwyższej miłości (drugi taki tomik zrobiłem Grochowiakowi), kartki trzymałem luzem w specjalnym pudełeczku i służyły mi dosyć długo, dopiero zdobywszy te książki w antykwariatach podarowałem swoje liberackie dzieło Katarzynie Marii Makockiej, mojej najlepszej wówczas przyjaciółce (ciekawe, czy jeszcze je ma?).
Ale wcześniej dostałem od taty płytę, znalezioną pewnie gdzieś w szkolnej rupieciarni, z wierszami nagranymi przez samą Szymborską, zapewne pod koniec lat 60., bo zawierała utwory z tomu „Sto pociech”. Płyta była nadłamana i dało się z niej wysłuchać zaledwie trzy wiersze: „Tarsjusz”, „Do serca w niedzielę” i „Przylot”. Ten ostatni zresztą tylko częściowo: przy bardzo precyzyjnym nastawieniu igły gramofonu zaczynał się od słowa „arcypazurków” i to słowo przypomina mi się zawsze, gdy chcę sobie odtworzyć brzmienie jej głosu na „magnetofonie pamięci”.

Napisałem „służyły”, ale do czego? Chyba tylko do rozkoszowania się. Szymborskiej nie sposób użyć, można się nią wyłącznie rozkoszować. Każdy z jej najlepszych wierszy (a za takie uważam większość z tych opublikowanych między śmiercią Stalina a Noblem) jest zamkniętą monadą działającą na sobie tylko wiadomych zasadach, których naśladowanie jest oczywiście możliwe, wiedzie wszak zazwyczaj ku prostackiej grafomanii. Zazwyczaj, ale nie zawsze – pierwszy tomik Macieja Woźniaka bardzo jest „szymborski”, a jednak się broni, zwłaszcza gdy czytać go dziś, bez uprzedzeń, jakie się miało pod koniec lat 90. wobec tego typu naleciałości.

1265


Poetykę Szymborskiej próbowano wielokrotnie ująć „w dwóch słowach”: opinie wahają się między „dostrzeganiem nieoczywistości w oczywistości” (Jerzy Kwiatkowski), a „żonglowaniem paradoksami i ogólnikami” (Piotr Sommer). W obydwu tkwi ziarno prawdy zależne od tego, jak kto nastawił swój equilizer „poetyckości” – jeden lubi tony wysokie, inny niskie, jednemu w smak czysty dźwięk, inny woli brudy i zgrzyty.

Pod pierwszym względem Szymborska utrzymywała się konsekwentnie w strefie stanów średnich; patos przełamywała sarkazmem, a rozpacz żartem, trochę jak Robert Walser, u którego „nie ma się czym przejmować, skoro bohaterami są koty”. (Skazało ją to na pewien ostracyzm w latach 90., gdy trzeba było wybierać między „świętą mową” a „językiem ulicy”; trwa on zresztą w środowiskach intelektualnych do dziś – mój chłopak doniósł mi ostatnio, że na seminarium Celanowskim, prowadzonym przez tęgie głowy, nikt nie znał jej słynnego niegdyś wiersza „Żona Lota”).
Jeśli chodzi o drugi wzgląd, stała ona konsekwentnie po stronie wysokiej jakości i domknięcia, obca jej była poetyka fragmentu, notatki, eksperymentowania z formą. Do antologii Jerzego Lisowskiego tłumaczyła poezję XVIII-wieczną, a i z „Albatrosa” Baudelaire’a zrobiła oświeceniowy majstersztyk, co doskonale świadczy o jej gustach. Była poetką elitarną przy pozorach przystępności, co uległo zaskakującej zmianie „po Noblu”, kiedy to tempo jej twórczości niespodziewanie wzrosło (trzy tomy w ciągu dziesięciu lat!), a górę wzięła przystępność, uobecniająca się w tekstach typu „przemyślenia starszej pani” (skądinąd nie zawsze przemyślanych).

Trzy lata temu strasznie mnie zdenerwował wiersz „Ella w niebie” (skądinąd jeden z niewielu w jej twórczości utworów nacechowanych religijnie), gdzie znana wokalistka jazzowa modli się nie tylko o to, by być biała (sic!), lecz też i o to, by Bóg „odjął przynajmniej połowę” z jej charakterystycznej tuszy. Ten pozornie uroczy wierszyk nabiera cech przeraźliwego żartu, jeśli pamiętać, że pod koniec życia ciężko chorej na cukrzycę Elli amputowano obie nogi, dzięki czemu istotnie straciła sporo na wadze, kosztem okropnych cierpień. Chyba że potraktujemy piosenkarkę jako nowoczesnego Hioba, który (jak w wierszu „Streszczenie”) „nie chce psuć arcydzieła” i zadowala się, wypowiadaną przez cynicznego Boga, frazą „pociecho moja czarna, rozśpiewana kłodo”?

Muszę przyznać, że nie lubię późnych wierszy Szymborskiej; ją samą natomiast lubiłem zawsze ogromnie, choć nigdy nie poznaliśmy się osobiście. Pierwszy raz zobaczyłem ją, jak czytała wiersz we włóczkowej czapce, bo w kaplicy Dominikanów w Krakowie (gdzie odbywały się nielegalne spotkania „NaGłosu”) było zimno. Za drugim razem (wciąż jako student) byłem na jakiejś imprezie literackiej w Łodzi ze Skolasem i Matulską, i dostrzegliśmy Szymborską siedzącą samotnie przy stoliku nad kieliszeczkiem wódki. Postanowiliśmy się dosiąść z piwami, ale ubiegła nas, niestety, Urszula Kozioł, której się jeszcze wtedy trochę bałem. W ten oto sposób doszło do naszego ostatecznego niespotkania, cały czas miałem nadzieję na jakieś następne (choć nigdy świadomie do niego nie dążyłem).
Szymborska wydawała się nieśmiertelna, bo paliła i jakoś jej to nie szkodziło, choć palenie uchodzi za jeden z najbardziej zabójczych nałogów. Była trochę jak wieczna żywa reklama papierosów, więc kiedy dzisiaj umarła, poczułem się trochę oszukany, zawiedziony, w końcu też i wzruszony śmiertelnością, nie jak ten kamień, który jej kiedyś odpowiedział: „nie mam mięśni śmiechu”.

2 lutego 2012, 05:41.



Wiersz „Wielkie to szczęście” jest fragmentem audycji Polskiego Radia „Finezje literackie” z 1996 roku i jest częścią archiwum Narodowego Instytutu Audiowizualnego.