Zachód słońca

Zachód słońca

Adam Wiedemann

Dla Wojtka Blecharza muzyka ma walor przede wszystkim wizualny, marzeniem kompozytora byłoby niemal całkowite wyzucie jej z niepotrzebnej brzmieniowości na rzecz quasi-rytualnych gestów

Jeszcze 2 minuty czytania

Pewnie nie uda mi się uciec od patosu. Dostałem tę płytę i czuję się nią sterroryzowany, muszę coś z tym zrobić, nie wykręcę się. Siedź i oglądaj, mówi płyta, jest to bowiem płyta DVD, nie da się jej po prostu puścić i coś tam robić, bawić się z kotem, nie, trzeba ją włożyć do komputera i przed tym komputerem siedzieć, aż się nie skończy, są to ponadgodzinne męczarnie, na szczęście nie moje, tylko kompozytora, który postanowił opracować je artystycznie, dopisać akompaniament.

Cierpienia miłosne mają w muzyce bogatą tradycję, począwszy od licznych „Lamentów Ariadny”, poprzez „Podróż zimową”, miniatury Kreislera i Liszta, aż po Mahlera, który był zresztą krytykowany za brak dobrego smaku, zwłaszcza w „Pieśniach wędrownego czeladnika”, do których sam napisał teksty (dziś już się nam podobają). W XX wieku temat był trochę out of fashion z powodu regresu muzycznego subiektywizmu, dopiero na Wolfganga Rihma posypały się gromy, gdy odważył się swój Trzeci Kwartet opatrzyć podtytułem „Im Innersten”, w latach 70. był to okropny wybryk nadwrażliwego młodzieńca. Ale gdzie tam Rihmowi do Wojtka Blecharza (chętniej pisałbym „Wojciecha”, jak autorka eseju w towarzyszącej płycie książeczce, ale na okładce stoi „Wojtek”, więc piszę „Wojtka”, choć jaki on dla mnie Wojtek)... Blecharz stawia nas w sytuacji naprawdę niezręcznej, serwuje swoje cierpienie na tacy w postaci „zapisu traumy”, do którego muzyka jest tylko skromnym dodatkiem, niczym ów liść sałaty, sprawiający, że kawał surowego mięsa, jaki widzimy często na reklamach supermarketów, zyskuje status „produktu”.

Ale spokojnie, zacznijmy od początku, płyta zawiera dwa utwory, z których drugi jest wcześniejszy i wręcz źródłowy, od niego wypada więc zacząć. Blecharz w swojej twórczości posługuje się wyłącznie językiem angielskim, utwór nosi więc tytuł „September (The Next Reading)” i przeznaczony jest na sopran z towarzyszeniem czteroosobowego zespołu (dwa fortepiany i perkusja). Solistka jednak nie śpiewa, lecz rytmicznie wzdycha bądź szlocha, wypowiada też (szeptem, niekiedy na wdechu) tekst utworu, napisany przez samego kompozytora, oczywiście po angielsku. Cóż to jednak za tekst! Slamowe wiersze Mateusza Kościukiewicza wykorzystane przez Pawła Mykietyna w jego Trzeciej Symfonii piętnowane były jako „grafomania”, trzeba wszak przyznać, że są to teksty literackie, całkiem zresztą urocze i zabawne, podane na dodatek w ironicznym kontekście, jako parodia rapu. Tekst Blecharza natomiast, jeśli posiada jakiś walor, to walor dokumentu, z jakimkolwiek artyzmem nie mając nic wspólnego. Słuchacz/widz zmuszany jest po prostu do współczucia osobie, wygłaszającej frazy typu „nie wyobrażam sobie przyszłości bez ciebie”, „mam cię w tyle głowy, w tyle mego umysłu”, proszącej kogoś „śpij na moim tapczanie, śpij w moich ramionach”, wspominającej „smak twoich ust” oraz „słodki pot”, a wszystko to z grobową miną przynależną porzuconym kochankom. To się rzecz jasna może podobać, można pochwalić kompozytora za szczerość, odważne „odsłonięcie się”, podoba się jednak – śmiem twierdzić – właśnie dlatego, że powiela wszystkie najtrywialniejsze literackie klisze, od harlekinów począwszy, na piosenkach Tercetu Egzotycznego kończąc.

Wyrafinowana publiczność warszawska, nie mogąc sobie pozwolić na otwarte rozkoszowanie się tymi artefaktami kultury, kompensuje to sobie, doceniając twórczość Blecharza, mającą do przekazania niemal dokładnie to samo. Piszę „niemal”, bo jednak – powie ktoś – dobra muzyka dość często pisana była do okropnych tekstów, podporządkowując je sobie i w ten sposób symbolicznie „uśmiercając” ich szpetotę. Tu jednak wręcz przeciwnie: prosty do bólu i artystycznie trywialny przekaz podporządkowuje sobie muzykę, która przez cały czas dyskretnie „szumi, szura i szeleści”, raz tylko dochodząc do głosu, gdy perkusistka, dotychczas pocierająca dłońmi membranę kotła, rzuca się całym ciałem na swój instrument (pamiętam z prawykonania, że był to efekt humorystyczny, czego niestety płyta nie oddaje).


Dla Blecharza muzyka ma walor przede wszystkim wizualny (stąd nie jest to płyta audio, lecz wideo), marzeniem kompozytora byłoby niemal całkowite wyzucie jej z niepotrzebnej brzmieniowości na rzecz quasi-rytualnych gestów, o czym możemy się przekonać, przeskakując na drugi utwór, „Liminal Studies” (czyli „Etiudy graniczne”, być może w nawiązaniu do „Etiud transcendentalnych” Liszta – chodzi o doprowadzenie muzyki do granic bycia muzyką), którego część pierwsza (na płycie jako druga) to po prostu siedzenie przy stole, literowanie angielskich słów, pisanie ich na kartkach, które następnie są mięte bądź wkładane do koperty, rozcinanie czarnej wstęgi, uderzanie nożycami w stół etc., samo słuchanie tego nie miałoby większego sensu, acz muszę przyznać, że podoba mi się to bardziej niż formalnie naśladujący tradycyjną kantatę „September”, chyba dlatego, że ten sam temat (o czym świadczy tekst „ty w moich butach po mojej śmierci”, pojawiający się w obu utworach; skądinąd buty są przez Blecharza wyraźnie fetyszyzowane, moment kulminacyjny „Września” to zdjęcie przez śpiewaczkę złotych butów, na które wcześniej kilkakrotnie najeżdża kamera), ten sam temat rozpaczy po smutnym rozstaniu został tutaj potraktowany już nie tak dosłownie, a bardziej metaforycznie, choć nazywanie tego w dalszym ciągu „muzyką” nie wydaje mi się zasadne, już raczej jest to „teatr instrumentalny” czy też rodzaj terapii, w ramach której instrumentaliści biorą na siebie część bólu trapiącego twórcę-inscenizatora.

Wojtek Blecharz, „Liminal Studies” DVD, Dux / Bôłt Records 2016Wojtek Blecharz, „Liminal Studies” DVD,
Dux / Bôłt Records 2016
Dwie pozostałe części są już bardziej „muzyczne”: pierwsza (na płycie jako druga) to instruktywny przegląd niekonwencjonalnych sposobów wydobycia dźwięku z instrumentów smyczkowych. Uświadamia nam ona, że Blecharz, gdy nie wspomaga się tekstem i gestem, jest całkiem przeciętnym sonorystą, lubiącym dźwięki typu „zgrzyt styropianu po szybie”. Część czwarta (tu jako trzecia) bywa porównywana do „Lekcji anatomii doktora Tulpa”, dokonywanej na „ciałach” dwóch wiolonczel leżących obok siebie na stole. Wiolonczelom wszak nic się złego nie dzieje, są pocierane i opukiwane jak podczas zwykłego badania przez komisję lekarską. Elementem wspólnym tych części jest monotonny rytm, mający być może konotacje seksualne (tak mi się w każdym razie pomyślało, więc się nie będę teraz wycofywał, człowiek ma przecież prawo do prymitywnych skojarzeń), być może zaś dowodzi, że kompozytor nie ma po prostu wyobraźni rytmicznej albo ta sfera zjawisk zwyczajnie go nie interesuje, toteż traktowana jest minimalistycznie. Szkoda, że nie znalazła się na płycie część trzecia, która podczas prawykonania polegała na ok. dziesięciominutowej projekcji obrazu zachodzącego słońca, już nie pamiętam, nad morzem czy nad równiną, tak czy owak zmuszenie publiczności do tak długotrwałej kontemplacji prawzoru wzniosłego kiczu (będącego zarazem jednym z arcydzieł Natury) uważam za najwybitniejsze jak dotąd osiągnięcie artystyczne Blecharza i ciekaw jestem, czy da się to kontynuować i dokąd nas to doprowadzi.

Oczywiście, wolałbym tej recenzji nie pisać, wolałbym znać twórczość Blecharza tylko „ze słyszenia”, wyobrażać ją sobie i jej pożądać, niestety znam ją i nawet mam na płycie, którą zaraz ukryję przed samym sobą w jakimś przepastnym pudle, żeby mi kiedyś nie przyszło do głowy ponowne jej puszczenie, tak jak zdarza mi się niekiedy oglądać filmy spółki Piesiewicz/Kieślowski albo też czytać wiersze Barbary Zajączkowskiej: „Jeśli będę spijać miłość z twoich ust / – nie będę potrzebować wina. // Jeśli ogrzejesz mnie swoim sercem / – nie straszna mi będzie / nawet mroźna zima”. Czy nie zabrzmiałyby one pięknie w postawangardowym anturażu? A może właśnie w ciszy?

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).