Ułan na bidecie
archiwum domowe A. Falkiewicza

Ułan na bidecie

Adam Wiedemann

Andrzej Falkiewicz należał do tych dzieci, które lubią się zranić w palec, by traktować plasterek jako rodzaj trofeum. Jego działalność krytyczna dotyczyła zjawisk naznaczonych jakimś kalectwem, integralną niedoskonałością, niemożnością spełnienia własnych rudymentów

Jeszcze 3 minuty czytania

Jakże często wielkie osobowości budują się na jakimś drobiażdżku. W przypadku Andrzeja Falkiewicza była to piosenka śpiewana przez „mamę albo którąś z ciotek” oraz nieodzowne w takim przypadku przesłyszenie. Mnie tę piosenkę śpiewał tato i też jej nie rozumiałem, nie mając pojęcia, co to takiego „błonie”, a już zwłaszcza, na czym stoi ów ułan. W moim umyśle powstała więc wizja, że stoi on „na walecie”, bo byłem już trochę obznajmiony z kartami i oczywiście waleci podobali mi się najbardziej, mimo że byli nazywani też „dupkami”. Falkiewicz wyobraził sobie co innego, czego ja nie mógłbym sobie wyobrazić, bo u nas w domu nie było nigdy takiego urządzenia: „stoi ułan na bidecie, a dziewczyna jak malina niesie koszyk róż”. Nieludzka wizja, by tak rzec, aczkolwiek najzupełniej zobowiązująca, skoro pojawia się w piosence. „Coś się tam dzieje potem, coś zakazanego, nie widzę” – wspomina znakomity krytyk, wprowadzając nas do krainy swoich mitów założycielskich. Ten sztywny, chłopięco-męski, umundurowany ułan w połączeniu z czymś obłym, ekskluzywnie kobiecym, kojarzonym jakoś z cielesnością w jej intymnym wymiarze. Coś jak wyklejanka Wisławy Szymborskiej, też skłonnej do „nieco” perwersyjnych gier z męskością. I z tego wziął się Andrzej Falkiewicz, heteroseksualny mężczyzna z brodą, krytyk „tnący jak brzytwa”, a jednocześnie zdolny w każdej chwili popaść we fragmentaryczność, impresyjność, „uzasadnianie sobą”. Którego oba dzieła „artystyczne” (poemat „Świetliste” i powieść „Ledwie mrok”) mają kobiecego narratora – tak to muszę ująć, jest to bowiem zawsze mężczyzna wypowiadający się „jako kobieta” – i który lubił przed snem wyobrażać sobie, że jest kobietą, bo w ten sposób łatwiej mu było zasnąć (skądinąd coś w tym jest, mężczyźnie przecież strukturalnie rzecz biorąc nie wypada zasypiać, jest on raczej tym, który się budzi i budzi innych, kogut). 

Drugi mit jest już bardziej skomplikowany: zabandażowana, kaleka dziewczyna, z opatrunkiem na oku, które być może już wypłynęło, zostało usunięte, znacznie atrakcyjniejsza od dziewczyny zdrowej. Tu przypomina nam się Bataille i wybałuszone oko jego umierającego ojca, nie o to tu jednak chodzi, Falkiewicz należał do tych dzieci, które lubią się zranić w palec, bo wtedy mogą mieć na nim plasterek, traktować go jako rodzaj trofeum. Stąd jego działalność krytyczna dotyczyła zjawisk naznaczonych jakimś tam kalectwem, integralną niedoskonałością, niemożnością spełnienia własnych rudymentów. W ten sposób działa jego Gombrowicz, Buczkowski i zwłaszcza Karpowicz, dlatego nie zajmował się Iwaszkiewiczem ani Nałkowską, w przeciwieństwie do Henryka Berezy, który nawet Drzeżdżonom i Słykom narzucał „obowiązek wielkości”, doprowadzając do efektów uznawanych dziś za groteskowe. 

„Mówi się chętnie, że artysta powinien mieć własny świat. Własny świat w języku krytyki jest dobrze notowany, ładnie się słyszy. W istocie chodzi tu jednak nie o bogactwo, lecz raczej o brak... o jakąś obsesję, skazę, osobistą wadę” – pisze Falkiewicz w eseju o Sergiuszu Sternie-Wachowiaku, który uważam za najważniejszą z jego późnych prac, pomimo iż jej przedmiot (tzn. Sterna-Wachowiak i jego twórczość) należy do tematów konsekwentnie przez krytykę pomijanych i tekst Falkiewicza nic w tej sprawie nie zmieni, gdyż w gruncie rzeczy jest on zapisem porażki. Falkiewicz mianowicie – z racji pozytywnego nastawienia do autora, którego znał „od dziecka” – chciałby dotrzeć do „«jego sprawy dla mnie», radykalnej niepowtarzalności”, do której w końcu nawet i dociera, jednak w sposób nieprzekonujący. Ciekawe natomiast byłoby rozpatrzenie (przez Falkiewicza oczywiście) kwestii, czemu Sterna-Wachowiak przy całej swojej rzetelności pisarskiej i rozpiętości zainteresowań okazuje się tak nieciekawy, dlaczego (jak to mawia Irena Laskowska) jest „dobry, ale nie porywa”. A przecież chodzi po prostu o to, że pisarz ten jest już tak doszczętnie zabandażowany, że nie widać spod tych bandaży nawet kawałka ciała – sam zaś bandaż wcale nas nie podnieca. 

Andrzej Falkiewicz, „cztery szkice“.
Wydawnictwo Warstwy, 174 strony,
w księgarniach od pażdziernika 2014
W przeciwieństwie do Jarka Borowca (wydawcy „czterech szkiców”, do których należy ten wzmiankowany powyżej) nie dotarłem do Falkiewicza przez Miłobędzką, tylko do Miłobędzkiej przez Falkiewicza, pojawiła się ona bowiem jako „żona Krystyna” w jego absolutnie wręcz znakomitej książce „takim ściegiem:” [1991], którą kupiłem sobie, nie znając zupełnie autora, za sprawą kilku przeczytanych w księgarni zdań. Potem zaś był to mój ulubiony gadżet, nosiłem ją w kieszeni bądź w chlebaczku i czytałem po trochu, acz zachłannie (wbrew pozorom czytałem Falkiewicza, zanim zacząłem czytać Berezę). Książka ta ma charakter zbioru zapisków, nie jest dziennikiem ani też zbiorem esejów, jest to typowa „książka-przyjaciel”, jakże potrzebna człowiekowi młodemu. Są tam fragmenty porywające (jak choćby analizy rzeźb Aliny Szapocznikow w zestawieniu z poezją „żony Krystyny”) i sądy zadziwiająco trzeźwe i „pod włos” (np. o specyficznym szantażu emocjonalnym, uprawianym przez Barańczaka w jego wierszach politycznych), jest to szkoła, by tak rzec, Steinerowska dla kogoś, kto chciałby się czegoś nauczyć nie tak w ogóle, tylko od kogoś. (Tematem na osobną dysertację byłoby nb. zestawienie Falkiewicza z Jerzym Prokopiukiem...)

Kontynuacją „ściegu”, czy może jego „książką-siostrą”, miała być wydana przez Biuro Literackie „ta chwila” (z niej to wyciągam rewelacje na temat ułana i zabandażowanej dziewczynki), która jednakże otrzymała tak nieprzyjazny kształt edytorski, że nie nadaje się zgoła do niczego, jest grubym, kanciastym książczydłem, którego nie można nosić ani w kieszeni, ani nawet w porządnej skórzanej torbie, waży bowiem chyba z pół tony i zawiera co prawda ładne, kolorowe ilustracje (zaprojektowane przez samego autora), ale czytać ją można chyba tylko przy pulpicie, bo nawet na fotelu ręce od niej mdleją. To pierwszy zarzut, a drugi, natury nieco bardziej subtelnej: Falkiewicz pod koniec życia dążył chyba do osiągnięcia „całości siebie” i do tego miała mu posłużyć właśnie „ta chwila”, stąd też w niej tyle (najzupełniej niepotrzebnych) „autoplagiatów z Falkiewicza”, wielostronicowych cytatów zarówno z innych książek, jak i z wywiadu-rzeki, udzielonego (wspólnie z żoną) Borowcowi. Gdyby to wszystko usunąć, zostałaby książka może nie tak fascynująca jak „takim ściegiem:”, lecz jednak stanowiąca jego istotne dopełnienie, zawiera bowiem zapisy wielkiej urody, jak choćby umieszczone na samym początku wspomnienia z okresu pracy w prowincjonalnym do szpiku kości Koszalinie (szkoda, że nie rozciągnęło się to również na okres pracy w „Odrze” – to dopiero byłyby wspomnienia!), czy dalsze dygresje „smakoszowskie”, świadczące o tym, iż byłby Falkiewicz doskonałym recenzentem kulinarnym i alkoholowym (co zresztą odziedziczył chyba po matce, której w Paryżu zachciało się zjeść plindze). Wspomnienia rodzinne nie biorą mnie, gdyż wszystkie wspomnienia rodzinne są takie same (choć te Falkiewiczowe są obiektywnie ciekawe, był bowiem synem poznańskiego fabrykanta kosmetyków), już raczej wolę listy miłosne (jakże słodko grafomańskie!) do żony Krystyny i opis jej nieudanego  (bo przyszła do redakcji w dresie, prosto z gór) debiutu w „Życiu Literackim”, u nienawistnej Wisławy Szymborskiej. 

Andrzej Falkiewicz, „ta chwila“.
Biuro Literackie, 440 stron,
w księgarniach od grudnia 2013
Tak tak, „ta chwila” zawiera mnóstwo smaczków, do których smakowania zachęcam, choć powinna była ukazać się w paperbacku i po licznych skrótach (znacznie lepiej prezentował się jej duży fragment, wydrukowany niegdyś w „Twórczości”). Jeśli zaś chodzi o „cztery szkice”, wydane zostały podobnie, jak gdyby nadmiarowo, z pominięciem myślenia o zwykłej wygodzie czytelnika, twarda okładka, duży, nieporęczny format, budzą więc zrozumiałe nadzieje (że będzie to „podsumowanie życia”) i nie spełniają ich, gdyż są tomem skromnym, bynajmniej nie popisowym, aczkolwiek zdolnym nas zaintrygować, a nawet zaskoczyć. W latach 90. wydawało się bowiem, że Falkiewicz odszedł już całkiem od krytyki literackiej na rzecz filozofowania, ostatnią jego pozycją krytyczną była szczupła książeczka o Stachurze (której zresztą baaardzo nie lubił Henryk Bereza), a potem już tylko dzieła myślicielskie, inspirowane dorobkiem profesora Leszka Nowaka i znajomością z nim, niemniej oryginalne, twórcze, wywrotowe. Sam byłem przez jakiś czas zafascynowany „Istnieniem i metaforą” i nawet powołałem się na nie raz w dyskusji (publicznej) ze Sławkiem Sierakowskim na temat Kościoła katolickiego, stwierdzając (zgodnie z myślą Falkiewicza), że Kościół katolicki jest bytem wyjątkowo dobrze uorganizmowanym, w związku z czym każda krytyka Kościoła trafia zasadniczo w próżnię, Sławeczek odrzekł zaś: Na co ty się tu powołujesz? My mamy za sobą Žižka, mamy Agambena, mamy Badiou, czymże jest jakiś Falkiewicz wobec wielkiej filozofii zagranicznej, którą promujemy. Na co odpowiedź moja była tylko taka, że filozofia polska zawsze była bytem gorzej uorganizmowanym od filozofii zagranicznej i takim pozostanie, skoro nie potrafimy się nią nawet zaciekawić. Ale to tylko tytułem anegdoty. Filozoficzne aspiracje Falkiewicza były w Warszawie raczej obiektem drwin, aczkolwiek zrobił on nawet pewną karierę uniwersytecką, mając (dzięki Nowakowi) przez kilka semestrów wykłady na UAM, niechętnie traktowane przez studentów, gdyż – jak się domyślam – na nic im nie były potrzebne. Tak czy owak, był to jedyny bodajże wypadek, gdy na uczelnianej katedrze zatrudniono nie akademickiego wyjadacza, lecz mędrca, który – „po swojemu mądry” – referował po prostu własny system metafizyczny. 

archiwum domowe A. Falkiewicza

„W swym najgłębszym zamiarze metafizyk pozostaje dyletantem, wiecznym ignorantem-amatorem, którego intuicyjna jedność pojawia się przed narzędziami i poprzedza (przesądza, piętnuje) ich wybór” – pisze Falkiewicz, jak gdyby na swe „usprawiedliwienie”, w trzecim z „czterech szkiców”, będącym de facto konspektem owych wykładów, w związku z czym warto się z nim zapoznać, choć oczywiście nie doradzam nikomu powoływania się nań. I nawet nie pocieszam się myślą, że czasem filozofowie wariaccy stają się głosem jakiejś tam formacji, bo jednak nigdy nie są to filozofowie polscy. Najbardziej lubię ten fragment, gdy Falkiewicz, analizując bytową samodzielność narządów i komórek swojego ciała, pisze: „mam nadzieję, że komórki moje również w jakiś sposób dowiedzą się o tym, że pisze mi się dobrze. Mam nadzieję, że moja sprawność umysłowa udzieli nieco żywotności moim komórkom” (całkiem podobnie myślał kiedyś Nietzsche, też zresztą będący filozoficznym samoukiem), poza tym zaś dziwię się, że nigdy nie skojarzył metafizyki atrybutywnej Nowaka (którą nam referuje w szkicu czwartym) z pisarstwem Mieczysława Piotrowskiego, którego ulubionym filozofem był równie atrybutywny Berkeley. Trochę jak gdyby trzymał te rzeczy w osobnych komódkach, literatura – tu, filozofia – tam. Dowodem na to jest jego ostatni (chyba) szkic krytycznoliteracki, dotyczący pisarstwa Jerzego Pluty (w „czterech szkicach” – szkic drugi). Falkiewicz uprawia tu typową „poetykę przykładu”, każde swoje stwierdzenie popierając odpowiednim cytatem, nie dochodząc jednak do ostatecznego rozstrzygnięcia, na czym polega krystaliczność „próz-kryształków” wrocławskiego autora. Jakby wzdragał się przed zaangażowaniem swojej filozofii (nie mówiąc o filozofii Nowaka) do takich kwestii jak czasopismo „Przecinek” (gdzie wszystkie teksty były autorstwa Pluty), podczas kiedy tu właśnie ona spełniłaby swoją rolę, na poziomie analizy „drobiazgu egzystencjalnego”, którego wartość nie polega wyłącznie na tym, że „jest precyzyjnie skonstruowany, opatrywany stosowną puentą i stanowi samoistną całość”, gdyż właśnie tylko totalna atrybutywność opisywanego przez Plutę świata byłaby tu jakąś odpowiedzią. Stwarzanie metafizycznej Całości za pomocą paru doprawdy beznadziejnych atrybutów „życia codziennego” to właśnie wielka sztuka, którą uprawia Pluta. 

I tutaj dopada nas myśl: dlaczego w pisarstwie Pluty Falkiewicz nie dostrzegł żadnej „swojej sprawy”, czemu chwali go tak powierzchownie, pleonastycznie wręcz? Nagle uświadamiamy sobie, że Pluta to przecież kalectwo, starszy człowiek o kulach (o czym jak gdyby nie wypada mówić, analizując jego pisarstwo), a ideałem była wszak kaleka dziewczyna, częściowo zabandażowana. Pluta (we własnej osobie) jest tej fantazji realizacją wręcz przeraźliwie prześmiewczą, dlatego esej nie udał się. Aktywność filozoficzna nie przyniosła Falkiewiczowi poczucia spełnienia, w dodatku wpłynęła dość negatywnie na jego działalność krytyczną. Nowak nie dość że umarł przedwcześnie, to jeszcze się z nim przed śmiercią pokłócił (tak to bywa, gdy uczeń jest starszy od mistrza). Moglibyśmy być dumni z Falkiewicza, żeśmy go mieli, ale jakoś nie jesteśmy, wchodzi tu bowiem w grę ten jakiś dziwny „kompleks polski”, że nikt wybitny nie może się tu urodzić, lepiej już doceniajmy oczywiste miernoty.  Myślę sobie, że już właściwie nie wiem, po co myślę. Może zostanie po nim przynajmniej ta figura ułana ujeżdżającego bidet?