W półmroku
fot. materiały Filharmonii Narodowej

8 minut czytania

/ Muzyka

W półmroku

Adam Wiedemann

Może nie był to koncert moich marzeń, ale jednak warto na tego Sokołowa chodzić, mieć kontakt z czymś najwyższej jakości, bo już pomału opanowują nas jakości średnie, tyle tylko że „słuszne”

Jeszcze 2 minuty czytania

Grigorij Sokołow przyjeżdża do Warszawy regularnie, nie jest więc już taką atrakcją, jak był kiedyś, gdy szło się na niego wręcz obowiązkowo i potem z wypiekami na twarzy komentowało się. Sam już niekiedy pozwalam sobie na niepójście, zwłaszcza że termin swoich występów przesunął stopniowo z wczesnej jesieni na przełom listopada i grudnia, nie jest to moment, kiedy chce się chodzić gdziekolwiek. Tym razem akurat poszedłem, zwabiony Brahmsem, sala co prawda pękała w szwach, ale już nie dostrzegłem na niej żadnych znajomych twarzy, zainteresowanie Sokołowem przeniosło się na publiczność, by tak rzec, abonamentową i anonimową. Przebieg występu zachował wszakże swój rytualny charakter, światła gasną, następuje przedłużająca się chwila oczekiwania (szmerek na widowni), wreszcie artysta pojawia się, poprzedzony odgłosem ciężkiego stąpania po schodach, pojawia się dosłownie jak duch, bo w panującym na estradzie półmroku ledwo go widać, kłania się zdawkowo, siada i z miejsca zaczyna grać, wszystko jednym ciągiem, nie robiąc przerw między utworami. Po antrakcie cała akcja powtarza się, tyle że wieńczy ją niekończący się korowód bisów.

W każdym sezonie pianista ustala sobie jeden program i tak zaprogramowany gra go wszędzie, dzieląc zwykle między twórczość dwóch kompozytorów, w tym roku był więc Brahms, ale poprzedzony Mozartem, zestawienie dość ekscentryczne, bo przecież wiadomo: Mozart żwawy, filuterny, lekki, a Brahms melancholijny, ciężki. Obaj wszakże maksymalnie zdyscyplinowani i myślę, że właśnie dyscyplina kompozytorska była tematem tego recitalu. Zaczął się od Preludium i Fugi C-dur, jednego z niewielu dzieł kontrapunktycznych Mozarta, granego zresztą niedawno (na festiwalu Chopin i jego Europa) przez Juho Pohjonena, miało się zatem materiał do porównań. O ile w Preludium Sokołow bezapelacyjnie udowodnił swoją naturalną wyższość, wykazując się zarówno swobodą, jak i konsekwentnym utrzymaniem klimatu maestoso, o tyle Fugę zagrał po swojemu, płasko i równomiernie, tu już Pohjonen (jako „specjalista od fug”) mógłby iść z nim w zawody, acz przecież wiemy, że Sokołow tak właśnie gra fugi i inaczej nie zagra. W ogóle nie jest on jednak mozarcistą zawołanym, tak sobie myślałem, słuchając następującej z kolei Sonaty A-dur (tej z „Marszem tureckim”) i dziwiąc się trochę, że wziął ją na warsztat właśnie Sokołow, uchodzi ona bowiem za jedną z bardziej „rozrywkowych” sonat, choć pamiętajmy, że właśnie ona zainspirowała dwie słynne sonaty Beethovena: op. 26 (z pierwszą częścią w formie cyklu wariacji) i op. 27 nr 2 (ze schematem formalnym adagio – allegretto – presto), ma więc też poniekąd charakter wywrotowy. Pianista z największą czułością potraktował oczywiście część pierwszą (słowo „czułość” jest teraz w modzie, więc go używam), i to ona chyba spowodowała, że przygotował to dzieło, każdej wariacji przydawał specyficznego uroku, czym różnił się od innych wykonawców, stawiających raczej na ich „charakter”.

Dwie pozostałe części zagrał dość konwencjonalnie, jak gdyby na dokładkę, nieco wręcz nudno; zresztą spora część publiczności, skuszona półmrokiem, już spała, w pewnym momencie wydało mi się, że śpiący koło mnie chłopak zerwał się nagle i chce wyjść, dopiero cofnąwszy odruchowo nogi, zorientowałem się, że śpi nadal smacznie i tylko mi się to przyśniło. „Marsz turecki” właśnie dobiegał końca, po nim nastąpiło wszak Rondo a-moll, jedno z nader nielicznych w całej historii muzyki „smutnych rond”, ulubiony utwór Artura Rubinsteina, który grał go fenomenalnie, niemniej wcale nie lepiej niż Sokołow, który zdobył się tu na swoje szczyty subtelnego różnicowania epizodów przy zachowaniu ich zasadniczej dominanty, w ten sposób przygotowywał nas na Brahmsa.

fot. materiały Filharmonii Naroodowejfot. materiały Filharmonii Narodowej

Brahms swoje trzy sonaty fortepianowe (i cztery ballady) napisał jako młody chłopak, w okresie dojrzałości tworzył cykle wariacji, później zaś – głównie – intermezza, utwory wchodzące w niewątpliwy dyskurs z Chopinowskimi preludiami, acz za sprawą samego nazewnictwa jeszcze od nich nominalnie skromniejsze, mające charakter przerywnika, czegoś nieomal bez znaczenia, sycącego się swoim byciem pomiędzy. Wbrew tym założeniom są to jednak rzeczy niezwykle istotne, szykujące nas (podobnie jak np. późne miniatury fortepianowe Liszta) na wiek XX, kiedy to krótki utwór fortepianowy (Klavierstück) stał się formą dominującą i wyparł prawie całkowicie sonatę, stanowiącą wcześniej probierz kompozytorskich możliwości. Do swego tegorocznego programu Sokołow wybrał dwa ostatnie zbiory Brahmsowskich Klavierstücków, op. 118 i 119, pomimo pokrewieństwa znacznie różniące się od siebie. Pierwszy, obok czterech intermezzów, zawiera również Romancę i Balladę; słuchając go, miałem wrażenie obcowania z absolutną doskonałością, aczkolwiek muszę też trochę ponarzekać. Sokołow nigdy nie należał do pianistów „szybkich”, jednak teraz osiągnął etap spowolnienia, które nie wszystkim utworom wychodzi na zdrowie. Intermezzom to akurat nie zaszkodziło, a ostatnie (es-moll), oparte na chromatycznie meandrującym temacie, zyskało wymiar wręcz monumentalny, jakiego nikt wcześniej nie osiągnął. Ale już Ballada nie miała tej werwy, jaką znamy choćby z porywającej interpretacji Światosława Richtera (wtedy to pomyślałem sobie: Richter uderzał w klawisze, Sokołow je naciska), a z kolei Romancy brakowało tej pseudochopinowskiej lotności, którą tak świetnie wydobywał Rubinstein – brzmiała raczej jak jakieś preludium chorałowe przetransponowane z organów. Grigorij Sokołow, 1 grudnia 2019, Filharmonia Narodowa, WarszawaGrigorij Sokołow,
1 grudnia 2019, Filharmonia Narodowa, Warszawa

Co do op. 119, jest to zestaw czterech utworów o nader zróżnicowanym charakterze i trudno im nadać jakiś wspólny imperatyw, u Sokołowa był to patos, nie zawsze niestety skuteczny. Dobrze zadziałał w drugim intermezzu (traktowanym zazwyczaj jako mniej ważne) i w kończącej całość Rapsodii (która zawsze wydawała mi się utworem nieco rozchwierutanym, a teraz zabrzmiała tak logicznie jak jeszcze nigdy), za to intermezzo pierwsze straciło całą swoją pajęczynkowość (rzadko Brahms pisał rzeczy tak delikatne), stało się jakimś kłębem włosia, które zawsze czuję w gardle, gdy skosztuję sera koziego (przepraszam, takie porównanie przyszło mi właśnie na myśl). Jeśli zaś chodzi o intermezzo trzecie, można je (jak wiadomo) grać na dwa sposoby, jest bowiem tak urządzone, że pięknej melodii w środkowym głosie towarzyszą repetycje w głosie najwyższym (wszystko to robi ta sama, prawa ręka). Można to wszystko artykułować staccato (na co przyzwala zresztą zapis nutowy), i tak grają np. Radu Lupu i Aldo Ciccolini, ale można też (i jest to wyższa szkoła jazdy) melodię zagrać jednak legato, efekt jest znacznie wspanialszy (polecam interpretacje Rubinsteina, Marii Judiny i Piotra Palecznego). Sokołow przystał do tej drugiej szkoły, co mnie bardzo ucieszyło, wręcz jeszcze bardziej ulirycznił całe to zjawisko, jednak w środkowym epizodzie uderzył w taką podniosłość, że fortepian cały trząsł się w posadach, a przecież jest to mały, nieco sentymentalny, ale też zabawnościowy, niespełna dwuminutowy utworek, więc jednak nie zaliczę tego wykonania do moich ulubionych.

fot. materiały Filharmonii Naroodowejfot. materiały Filharmonii Narodowej

Bisy trwały całą godzinę i był to jakby osobny recital, długo by je wymieniać, ale wspomnę Impromptu As-dur Schuberta (słyszałem je już w wykonaniu Sokołowa, ale wtedy nie podobało mi się tak bardzo) i Intermezzo b-moll Brahmsa z op. 117, którego wcześniej nie słyszałem, grał je w sezonie 2012/2013, teraz zaś pięknie za jego pomocą powrócił do meritum koncertu. Wyszedłem na typową warszawską chlapę i pomyślałem sobie, że może nie był to koncert moich marzeń, ale jednak warto na tego Sokołowa chodzić, mieć kontakt z czymś najwyższej jakości, bo już pomału opanowują nas jakości średnie, tyle tylko że „słuszne”, natomiast to, co naprawdę dobre, odchodzi pomału w niepamięć i do mrocznego grobu, w którym się zresztą wszyscy niebawem spotkamy.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)