Więcej światła!
Patti Smith w Göteborgu, 30 lipca 2014, fot. Blondin Rikard, flickr, CC BY 2.0

Więcej światła!

Adam Wiedemann

Już czwartą piosenkę Patti Smith przerwała niewybrednym komentarzem w stronę ochroniarzy, nie dopuszczających ludzi z miejsc siedzących pod scenę. Wzbudziło to ogromne brawa, bo przecież ochroniarze są niefajni. Podobno jednak zdarza się to prawie na każdym koncercie Patti

Jeszcze 2 minuty czytania

Tramwaj jechał tak wolno, że już myślałem, że tam nie dojadę, a w każdym razie że się spóźnię, nie zostanę wpuszczony i będę mógł z czystym sumieniem nie iść na ten koncert, poświęcić się żałowaniu. Ale zdążyłem i bez problemu dostałem bilet, co teraz? Nie znoszę atmosfery koncertów rockowych, przetykanej zapaszkiem zapiekanki i kiełbasy z rusztu, denerwuje mnie anonimowa muzyczka, puszczana przed rozpoczęciem występu, i przede wszystkim ludzie, cały ich tłum, łażący z kąta w kąt, jakby sami nie wiedzieli, po co tu przyszli, ale też skłonni do nagłej grupowości, wybuchów entuzjazmu, okrzyków i gwizdów. Dostałem miejsce z boczku, w przedostatnim rzędzie, połowę sceny zasłaniała kolumna, bardzo mi to odpowiadało, postanowiłem obserwować wydarzenie z pozycji wyznaczonej mi przez organizatorów, usiadłem i czekałem, czytając książkę Waldka, a właściwie to myśląc, co ja tu właściwie robię i czy to rzeczywiście słuszne, że tu jestem. Było już bowiem co najmniej kilkanaście lat za późno, na koncert Patti Smith powinienem był się wybrać w latach osiemdziesiątych, kiedy to człowiek przeżywał autentyczną ekscytację związaną z odkrywaniem muzyki dotychczas nieznanej, ona zaś była wówczas i świeża, i aktualna (choć oczywiście już wtedy nieco odgrzewana). A nie teraz: iść i patrzeć, co tam z niej jeszcze zostało. Właściwie wystarczyłoby, gdybym podszedł do piosenkarki i złożył jej głęboki ukłon, pomyślałem, wyobrażając sobie absurdalność takiego zdarzenia, jego niemożliwość. Gdybym się urodził w Stanach, pewnie byśmy się po prostu znali, bo przecież Patti funkcjonuje też jako poetka, autorka książek, cokolwiek by o nich sądzić, jesteśmy oboje z tego samego gniazda niezdecydowanych, co tu robić w życiu.

Koncert zaczął się nieomal niepostrzeżenie, bo zespół szybciutko wszedł na scenę i zaraz zaczął grać, a była to „Tańcząca boso” z mojej ulubionej płyty „Fala” (opublikowanej pięć lat przed „Falą” Ashbery'ego, jeśli ma to jakiekolwiek znaczenie), która jest tak dalece nieprzebojowa, że niczego się z niej nie spodziewałem, a jednak, co za przyjemny ukłon w moją stronę. To było pierwsze zaskoczenie, a drugie przyszło już po chwili, gdy tylko Patti zaczęła śpiewać. Bo, muszę się przyznać, od strony wokalnej nie oczekiwałem niczego nadzwyczajnego, kiedyś dostałem od Billa płytę jej koncertową i strasznie na niej fałszowała, darła się wniebogłosy, ale z reguły poza tonacją. Tymczasem teraz głos jej zabrzmiał od razu czysto i wspaniałościowo, jak gdyby właśnie tyle co dojrzał. Z muzykami rockowymi jest zawsze ten problem, że etap najintensywniejszej twórczości dopada ich, gdy są młodzi i jeszcze nic nie umieją, a kiedy już coś umieją, są starzy i kończy im się inwencja, bądź tworzą utwory „pseudowybitne”, czego przykładem Björk i Kate Bush. Twórczość Patti, podobnie zresztą jak kariera muzyczna Yoko Ono, dzieli się dość wyraziście na tę dwudziestowieczną i tę późniejszą, być może w związku z faktem, że obu paniom umarli mężowie, co zresztą artystycznie nie tak od razu dało się we znaki, dopiero po jakimś czasie znaczonym kilku świetnymi płytami następował regres, nieciekawość, powielanie dawnych riffów i zwrotów melodycznych. Być może spotyka to wszystkich artystów zaangażowanych politycznie, etap twórczości wywrotowej i wysokoartystycznej ustępuje etapowi doraźnej interwencyjności i artystycznych uproszczeń. Tak czy inaczej, tym razem Patti całkowicie niemal zrezygnowała ze swoich późnych piosenek (choć to niby promocja jej najnowszej płyty, z której zaprezentowała ledwie dwa utwory, w tym jeden na bis), by dokonać przeglądu dawniejszych osiągnięć, z punktu widzenia człowieka dojrzałego i z dobrze ustawionym głosem. Stąd też koncert ten z jednej strony był „wiązanką przebojów”, z drugiej – miał charakter „mądrościowy” i przez swój niezaprzeczalny profesjonalizm (ech, wolałbym jednak posłuchać Patti w którymś z nowojorskich klubów...) mógł się wydać wręcz chłodny, gdyby nie wtręty pozamuzyczne, eksponujące sympatyczność artystki w sposób nieco zresztą wystudiowany.

Już czwartą piosenkę przerwała niewybrednym komentarzem w stronę ochroniarzy, nie dopuszczających ludzi „z krzeseł” pod scenę, co wzbudziło ogromne brawa, bo przecież ochroniarze są niefajni i nikt ich nie lubi, podobno jednak zdarza się to prawie na każdym koncercie Patti, wyczuwam tu zatem odrobinkę hipokryzji, gdyż wystarczyłoby przed koncertem udzielić ochroniarzom odpowiednich instrukcji. Potem nastąpiło odczytanie wierszyka (ale dlaczego nie własnego, tylko Jerry'ego Garcíi z Grateful Dead, będącego kolegą-tekściarzem?), jakby na znak, że czytanie poezji też może być czymś ciekawym, jednakże w sytuacji koncertu taki przerywnik jest raczej antyreklamą poezji, momentem nudy i odwlekania przyjemności (przypomniał mi się Cecil Taylor, recytujący w Bielsku swoje wiersze, zamiast grać na fortepianie). Kilka piosenek dalej wokalistka wystąpiła z przesłaniem do publiczności, rozegranym arcyinteligentnie („oglądałam w hotelu telewizję, wiadomości były po polsku, więc nic z nich nie rozumiałam, lecz wyczułam, że wszystko było do dupy”) i zakończonym, jakby wprost ze Świetlickiego (który to zresztą jako pierwszy zapoznał mnie z postacią Patti, prawie trzydzieści lat temu) hasłem: „te wiadomości nas nie dotyczą, my tutaj jesteśmy wolni!”. Piękne przesłanie, ale czy ja odważyłbym się gdziekolwiek, kiedykolwiek je wygłosić? Być może muzykom rockowym przyznany jest zasobniejszy potencjał podniosłości. A też i łzawości, bo jako przewidziany w programie cover wokalistka zaprezentowała „Pięknego chłopca” Lennona z pominięciem kończącego utwór imienia „Sean”, gdyż wykonanie dedykowane zostało zmarłemu niedawno Robinowi Williamsowi, no i znów się wzruszamy, ale czy rzeczywiście kołysanka dla nowo narodzonego dziecka nadaje się dla osoby zmarłej śmiercią samobójczą? Już chyba lepiej nadawaliby się tu „Piękni chłopcy” Ono (z tej samej płyty „Podwójna fantazja”), gdzie przynajmniej dzieciństwo zostaje skonfrontowane z dorosłością („don't be affraid to go to hell & back, don't be affraid to be affraid”). Następnie Patti wciągnęła na estradę chłopaka spod sceny, oddając mu swoją gitarę, na której jakby odechciało jej się grać. Utwór był harmonicznie prosty, więc chłopak dawał radę, lecz mnie przypomniała się Maryla Rodowicz, która przed laty na festiwalu sopockim podobnie zaangażowała przypadkowego staruszka do współwykonywania piosenki „Gimnastyka”. Rodowicz miała w tym swój humorystyczny zamysł, Smith – zamysł sentymentalny (gdyby się urodziły w tym samym kraju, byłyby teraz koleżankami i nienawidziłyby się), pomnażający osiągniętą już sztamę z publicznością. Pod koniec zabrzmiał improwizowany (?) wiersz o młodym Szopenie i braciach-bliźniakach, nie całkiem go rozumiałem, mogłem jednak wyczuć, że był hippisowsko-antypisowski (elektorat Prezesa raczej się na tym koncercie nie ujawniał).

Wszystkie te pozamuzyczne wydarzenia odciągały nieco uwagę od samych piosenek, które następowały po sobie jak „paciorki jednego różańca” pomimo nieustannych zmian gitar – zespół Patti był jak zawsze swoiście przeźroczysty, stanowiąc odpowiednie tło dla jej głosu i osobowości, niemniej parę wykonań mogło zapaść w pamięć, jak choćby „Sikam do rzeki” czy „Pod Krzyżem Południa” z dwugłosem gitar akustycznych brzmiącym wręcz lepiej niż na płycie. Wokalistka poruszała się po scenie krokiem typu „dziewczyna na swojej pierwszej dyskotece” i w ogóle nie wydawała się stara ani też demoniczna, nie rozumiem więc określania jej jako „czarownicy”, a jeśli już, jest to raczej „czarownica na deskorolce” z książki Zbyszka, chcąca wywołać na twarzach młodzieży (w różnym wieku) raczej uśmiech niż trwogę. Przed ostatnim kawałkiem zawołała wręcz (niczym stary Goethe): „Więcej światła!”, co w jakiś tam sposób definiuje jej twórczość, w każdym razie tę zrekapitulowaną na koncercie – niech okropności życia przesłoni wam radość i poezja. Stąd wynika nieuleczalny optymizm jej dorobku, widzenie we wszystkim jasnych stron, co tak denerwowało Marcina Sendeckiego, recenzującego tom jej wspomnień „Poniedziałkowe dzieci”. Czy Marcin miał rację, nazywając to kiczem? Raczej nie, gdy nastawiamy okulary na mrok, przymykamy oczy na słońce, które też przecież świeci.

Z koncertu wyszedłem bez częstego w takich sytuacjach otumanienia, byłem dokładnie ten sam. Kiełbaski, zapiekanki, park, pomnik generała Sowińskiego: „Kiedym chodził po ulicach, / To śmiała się często młodzież, /Żem szedł na drewnianej szczudle / I często, stary, utykał. / Niechże teraz mię obaczy, / Czy mi dobrze noga służy, / Czy prosto do Boga wiedzie / I prędko tam zaprowadzi”. Była wspaniałość, była. Ale delikatna.