W książce „O fotografii” Susan Sontag pisała, że zdjęcia wiele pokazują, ale niczego nie wyjaśniają. Bo wprawdzie wiemy, co widzimy, ale nie wiemy, co zostało sfotografowane. Kiedy niewiele wiadomo o obrazie lub kiedy zostaje on wycięty z pierwotnego kontekstu, zawarte w nim treści powoli się rozmywają, a puste miejsca dopominają się o nowe sensy. Poza kontekstem zdjęcie traci tożsamość i wplątuje się w estetyczne narracje naszej wyobraźni. Na wystawie „Jak fotografować – wystawa zdjęć z archiwum IPN” we wrocławskiej galerii Miejsce przy Miejscu napięcie między merytorycznym i estetycznym wymiarem fotografii zostaje wyzyskane w dość kontrowersyjny sposób. Bo kiedy się patrzy na zgromadzone w tej przestrzeni zdjęcia, nie znając ich genezy, to można jeszcze odczuć przyjemność estetyczną. Ale gdy się wie, że stanowiły narzędzie przemocy i opresji, to już nie jest się do końca pewnym, czy się jeszcze podobają. Wiedza determinuje to, na co patrzymy. Z taką wiedzą bywa niewygodnie. Spojrzenie staje się nieco mniej niewinne. Innej mocy i temperatury nabiera fotografia, a sama wystawa i kontekst galeryjny zaczynają coraz bardziej uwierać. W Miejscu przy Miejscu jest to efekt zamierzony.
„Jak fotografować – wystawa zdjęć z archiwum IPN”
Miejsce przy Miejscu, Wrocław, do 10 stycznia 2015.
Miejesce przy Miejscu to galeria fotografii otwarta w kwietniu 2014 roku na wrocławskim Nadodrzu. Prowadzona przez fotografa Łukasza Rusznicę, stanowi filię Ośrodka Postaw Twórczych OPT. W placówce działają również Pracownia Grafiki Warsztatowej i Książki Unikatowej oraz Pracownia Letterpress.
Wszystkie zdjęcia prezentowane na kuratorowanej przez Łukasza Rusznicę wystawie pochodzą z akt służb specjalnych PRL-u, komisji ds. badania zbrodni wojennych oraz materiałów operacyjnych Milicji Obywatelskiej i wywiadu. Część z nich to fotografia śledcza i detektywistyczna. Pozostałe stanowią materiały instruktażowe dla szpiegów, na bazie których uczono ich jak skuteczniej wykonywać swoją pracę. Z ruchomych punktów zakrytych (czyli po prostu z aut), z modeli fotograficznych (aparatów zamaskowanych i ukrytych pod kieszenią płaszcza, w pasku, aktówce albo w Biblii...). Na obrzeżach niektórych z nich widoczna jest winieta, spowodowana częściowym przysłonięciem ukrytego obiektywu. Na innych – maska samochodu, z którego po kryjomu fotografowano. Takich zdjęć jest w IPN-ie blisko 40 milionów. Szpule negatywów osiągają długość kilkunastu metrów. Na wielu fotografiach pojawia się charakterystyczny krzyżyk, mający wskazywać osobę, którą należało zidentyfikować albo sprawdzić. Trafiony – zatopiony. Jakoś tak.
Zdjęcie szkoleniowe z obserwacji osób na ulicach Katowic, 1979, [źródło: IPN]
Istotnym elementem koncepcji kuratorskiej jest tu czysto wizualny – nie merytoryczny – dobór prac. Rusznica i współpracujący z nim Beata Bartecka oraz Hubert Kielan kierowali się wyłącznie atrakcyjnością materiału: temperamentem portretów, dynamiką kompozycji, szczególną kolorystyką albo poetyką pejzaży. Prywatne biografie fotografowanych i szczegóły historyczne brali pod uwagę dopiero po dokonaniu selekcji i tylko jako kontrargument sensu wobec wizualnego argumentu. W podobny sposób wystawy doświadcza widz: na starcie obcuje ze zdjęciami pozbawionymi jakiejkolwiek legendy, kierunkowskazu czy tytułu. Dopiero po zobaczeniu ostatniej, ukrytej w osobnym pomieszczeniu fotografii, dostaje faktograficzną instrukcję obsługi w postaci wysuszonego, przezroczystego stylistycznie i czysto informacyjnego opisu. Dokładnie takiego, jaki mógłby przeczytać w materiałach zgromadzonych w archiwum IPN.
Niemal wszystkie zebrane w Miejscu przy Miejscu zdjęcia oprawiono w ramy i rozlokowano według czysto estetycznych intuicji. Dwie pożółkłe i wyblakłe fotografie przedstawiające materiał z wizji lokalnej przeprowadzonej podczas procesu zabójców księdza Popiełuszki rozdzielono na korzyść ogólnej kompozycji wystawy. Zdjęcie z dworca w Opolu przypomina kadr z filmu Godarda, a to z modelu fotograficznego zrobione podczas demonstracji w Poznaniu mogłoby być całkiem niezłym zdjęciem reporterskim... Fotografia z leżącym na łóżku mężczyzną wygląda dość niewinnie – jak świetnie wykadrowana pamiątka po dobrej imprezie. Tylko wygląda, bo „na zdjęciu widoczne są zwłoki chorążego D.” I teraz sama nie wiem: czy wolno nam pokazywać takie obrazy? Jak je pokazywać? I jeszcze to: „pożółkłe i wyblakłe”,„kadr z filmu Godarda”, „całkiem niezłym zdjęciem reporterskim”, „świetnie wykadrowana pamiątka”... Jakim językiem o nich pisać?
Widok wystawy, dzięki uprzejmości galerii
Na wystawie znajdują się jeszcze dwa dodatkowe zdjęcia mniejszego formatu: pozbawione ram i surowo przyklejone do ściany taśmą. Pierwsze z nich zostało przechwycone z prywatnej korespondencji: dziewczynka w białej sukience i starszy mężczyzna. Pierwotnie wysłane przez niejakiego Z.R. do siostry w Niemczech. Potem własność SB. Dzisiaj – IPN. Drugie zostało zrobione na „Pikniku” w Dzierżoniowie: właściwie słabo wykadrowane, bo fotograf uciął pieczone na kijkach kiełbasy. Teoretycznie, źle wykadrowane. Praktycznie wykadrowane całkiem nieźle, bo przecież nie o kiełbasę tu chodziło, ale o tych, co ją trzymają nad ogniskiem. Oba zdjęcia wyglądają, jakby zostały wyjęte z prywatnego albumu. To samoczynnie nasuwające się porównanie jakoś uwiera. Bo co by było, gdyby na wystawie znalazło się zdjęcie kogoś nam bliskiego? I co gdyby mu przypisywano teraz wartość estetyczną?
U Sontag można też przeczytać, że zdjęcia zapamiętuje się najsilniej, bo pamięć działa na zasadzie stop-klatki. Że podstawową jednostką pamięci jest pojedynczy obraz. Ten zamysł radykalizuje się zwłaszcza w ostatniej prezentowanej na wystawie fotografii, którą wyeksponowano zupełnie inaczej niż pozostałe: żeby ją zobaczyć, trzeba wejść do małego, oświetlonego czerwonym światłem pokoju, usiąść na krześle i spojrzeć z bliska na niewielkie zdjęcie w masywnej, ozdobnej ramie. Trzeba spojrzeć z bardzo bliska. W pierwszym odruchu uderza ciężar fotografowanego zdarzenia: można się domyślać, że oglądamy dokumentację którejś z wojennych egzekucji (później okaże się, że to jedna z najbardziej znanych i najczęściej reprodukowanych fotografii z czasów II wojny światowej, pochodząca ze Śniatynia z 1943 roku). Ale w drugim odruchu uderza już malarskość ujęcia, kontraposty fotografowanych ciał i symetria kompozycji. Spojrzenie jednego z żołnierzy prosto w obiektyw. Pojawiają się niewygodne, obciążające pamięć perwersją powidoki z obrazu Maneta... Po obejrzeniu tego zdjęcia i powrocie do głównej przestrzeni wystawy, na oglądane wcześniej fotografie patrzy się już inaczej. Niewygodnie jest teraz patrzeć. Nie wiadomo jak teraz patrzeć.
„Jak fotografować – wystawa zdjęć z archiwum IPN” nie usypia uwagi pozorną neutralnością archiwów, ale pozwala spojrzeć na te same obrazy z różnych perspektyw. Pozwala zadać sobie kilka niewygodnych pytań. Zdjęcia wybrane przez Łukasza Rusznicę ze zbiorów IPN-u z jednej strony wymykają się pierwotnemu kontekstowi historycznemu, nie pozwalając mu się zawłaszczyć – z drugiej nie do końca poddają się interpretacyjnej kolonizacji. Perspektywa negocjowana jest bez przerwy. Bo też nie ma tu jednej perspektywy. Wszystko uległo desynchronizacji. Nie wiadomo, gdzie kończy się estetyka, a gdzie zaczyna namysł etyczny. Nie wiadomo jak patrzeć.