Nie wiem, co w „Chorym z urojenia” Janusza Wiśniewskiego jest najgorsze. Wybór trudny, a możliwości sporo. Tekturowe aktorstwo? Przykurzona estetyka sprzed trzech dekad? Grafomańskie kopiowanie Kantorowskiej formy i idei? Teksty, które – niezależnie od pochodzenia – w ustach Moniki Bolly, Agaty Skowrońskiej i Pauliny Chapko zawsze brzmią jak cytaty z Paulo Coelho? Stanisław Melski? Gazy z playbacku? Płaska jak deska dramaturgia całej propozycji? Przewidywalna do bólu choreografia? Trzeba przyznać, że na kuriozalny efekt końcowy pracuje w tym spektaklu bardzo wiele czynników. I że między Teatrem Polskim za dyrektury Mieszkowskiego a tym administrowanym przez Cezarego Morawskiego istnieje głęboka jakościowa przepaść.
„Chory z urojenia”, reż. Janusz Wiśniewski. Teatr Polski we Wrocławiu, premiera 16 marca 2017Scena im. Jerzego Grzegorzewskiego, na której niedawno powstawały takie spektakle, jak „Wycinka” Krystiana Lupy, „Burza” Krzysztofa Garbaczewskiego czy „Tęczowa Trybuna” Strzępki i Demirskiego, nagle zamienia się w skansen. Artystyczny i myślowy. Tamte spektakle uderzały odwagą artystycznych poszukiwań, bezkompromisowością i wpisanym w nią ryzykiem – „Chory z urojenia” nie jest nawet poprawny. Jest nijaki. Mdły. To po szkolnemu zakomponowany kolaż utworów na temat śmierci oraz samotności (zdanie dziwne, ale prawdziwe). Moliera jest jak na lekarstwo, choć po pełnych emfazy zapewnieniach Morawskiego o powrocie do klasycznie wystawianej klasyki można było się spodziewać więcej. Jest trochę Achmatowej i trochę Emily Dickinson. Jest i Kantor, i Fellini, i cyrkowa stylistyka. Pobielone twarze, karykaturalna forma i smutne treści z trudem przebijające się przez kanciastą artykulację. Wszystko w służbie słabo zrealizowanej farsy. Brakuje tylko pierdzenia na scenie i czarnej plastikowej róży. Zaraz, zaraz – jest i pierdzenie. Jest i czarna róża.
Czerni tutaj zresztą sporo, bo w tle wisi wielka czarna szmata, uwidaczniająca się zwłaszcza w momencie, w którym Agata Skowrońska, przeżywając jeden ze swoich bardzo uczuciowych monologów, opiera się o ścianę i ściska pokrywający ją materiał, niemiłosiernie i chyba nie do końca świadomie marszcząc horyzont. Są jeszcze krzesła, łóżko, fotel oraz stół. Tradycyjnie. Szaro-buro. Pachnie kurzem. W tak zaprojektowanej przestrzeni odbywają się głównie pochody i przemarsze postaci, które co chwila wchodzą i wychodzą. Wbiegają i wybiegają. Z lewej do prawej i z powrotem. Każdej przypisany jest jakiś specyficzny rodzaj ruchu, który choć bardzo wyrazisty, to wyczerpuje się po pierwszych dziesięciu minutach. Potem jest już tylko nudno. Argan (Krzysztof Franieczek), zgięty w pół, pokracznie przemieszcza się z miejsca na miejsce, sabotując komizm granej przez siebie postaci za pomocą niekontrolowanej hiperimpostacji. Ciężkostrawne, choć do Melskiego, grającego Śmierć w ikonie Rejenta, jeszcze mu daleko. Jest też Jakub Giel jako Tomasz Lestibudua: z oślimi uszami i wywalonym językiem. Jest i karykaturalnie powyginana Monika Bolly, która bardzo stara się, by usłyszano ją przynajmniej w siódmym rzędzie, ale nie zawsze jej to wychodzi. Może to i lepiej. Na koniec najbardziej egzotyczna para tej produkcji – Paulina Chapko i Błażej Michalski, którzy z każdym swoim pojawieniem się wnoszą na scenę jakość brazylijskiej telenoweli.
To, że Morawski pozbył się z teatru Marty Zięby, Michała Opalińskiego czy Anny Ilczuk, a zatrudnił osoby, których środki aktorskie i aktorska wyobraźnia stanowią wstydliwy relikt, jest działaniem na szkodę teatru. I na szkodę widza.
„Chory z urojenia” Wiśniewskiego zadziwia też brakiem znajomości możliwości Sceny im. Grzegorzewskiego, które poznałam, pracując rok temu w Teatrze Polskim we Wrocławiu nad spektaklem „Grimm: czarny śnieg”. Zadziwia mnie ignorancja twórców spektaklu. Albo brak im wyobraźni, albo wiedzy na temat strategii i narzędzi, jakich używać może współczesny teatr. Zresztą każdy, kto widział tam jakikolwiek spektakl w ciągu ostatnich dziesięciu lat, wie, o czym mowa. Muzyka mogłaby wypełniać całą przestrzeń, ale nie wypełnia. U Wiśniewskiego źródło dźwięku można z łatwością zlokalizować z boku sceny – zwłaszcza kiedy żaden z aktorów nic nie mówi, wtedy kompozycje Satanowskiego zostają zgłośnione. Kiedy któryś z aktorów zaczyna mówić, wycisza się je do poziomu muzyki tła. W górę i w dół, w górę i w dół. W tę i we w tę. Litości! Podobnie zresztą jest ze światłem, które służy tylko temu, żeby coś na scenie było widać. Trochę mało. Za kulisami Teatru Polskiego we Wrocławiu żartowało się, że czarna szmata i krzesełko wystarczą do zrobienia wspaniałego przedstawienia. Nikt jakoś nie chciał sprawdzać tego na własnej skórze. Morawski z Wiśniewskim sprawdzili. Nie wystarczą.
Można by te złośliwości mnożyć jeszcze długo. Można by napisać o absurdach pantomimiczno-cyrkowej charakteryzacji, o papierowych emocjach i nieudolnych wysiłkach udźwignięcia wymagającej formy fizycznej. O epigoństwie i zjadaniu własnego ogona. O tym, że spektakl, który rzekomo miał być komedią o śmierci, ani nie przejmuje, ani nie rozśmiesza. Co najwyżej żenuje. O tym wszystkim można wciąż napisać. Tylko po co, skoro po obejrzeniu „Chorego z urojenia” pozostaje tylko przeraźliwy smutek spowodowany poczuciem, że cofnęliśmy się o lata w rozwoju teatralnej wypowiedzi oraz wrażliwości. Oraz że politycy zniszczyli jedno z najwspanialszych miejsc na teatralnej mapie Polski i wciąż nie mają odwagi cofnąć swojej złej decyzji, a odpowiedzialni za kulturę we Wrocławiu urzędnicy nie mają o niej zielonego pojęcia.