Wszystko jest na powierzchni
© Thomas Aurin

Wszystko jest na powierzchni

Anka Herbut

„Locus Solus” to bezustanny ruch języka – samonapędzająca się maszyna nadprodukująca treść. Najnowszy spektakl Krzysztofa Garbaczewskiego w berlińskim Volksbühne budzi podobne odczucia. Plus jedno extra: poczucie zagubienia

Jeszcze 2 minuty czytania

W powieści „Locus Solus” Raymonda Roussela eksperymentujący z nauką i energią w duchu DIY Martial Canterel oprowadza po parku-laboratorium pełnym egzotycznych obiektów i maszyn – małych ekosystemów, w których toczy się sztucznie podtrzymywane elektrycznym impulsem życie. Właściwie cała książka stanowi opis tego, co znajduje się w Locus Solus, na jakich zasadach działa i jaka jest jego geneza, aż po najdrobniejsze szczegóły: łańcuch skojarzeń oraz baba w babie.  Oparty na charakterystycznym algorytmie język Roussela jest szalenie gęsty i repetytywny – powołuje do życia świat, w którym o ile wszystko zgadza się na poziomie słowa, o tyle musi się zgodzić w sytuacji. Sporo tu kuriozalnych pomysłów, ale na dobrą sprawę akcja nie kryje żadnych niespodzianek – miarowo się rozwija wraz z przemieszczaniem się od jednego wynalazku do drugiego. Nie ma ostrych narracyjnych zakrętów i dramaturgicznych pików. A kiedy wszystko zostanie już opisane, powieść musi się skończyć.

Kojarzony z surrealizmem Roussel znacznie bardziej od rzeczywistości otaczającej go cenił sobie tę wyobrażoną. Jego eskapizm pociągał więc za sobą kompulsywną kreację. I rzeczywiście, ma się wrażenie, że „Locus Solus” to bezustanny ruch języka – samonapędzająca się maszyna nadprodukująca treść. Najnowszy spektakl Krzysztofa Garbaczewskiego w berlińskim Volksbühne budzi podobne odczucia. Plus jedno extra: poczucie zagubienia. 

„Locus Solus” to kinetyczna instalacja rządząca się osobnymi prawami fizyki. Plac zabaw. Maszyna teatralna. Ciekawa w tym kontekście wydaje się zwłaszcza relacja tekstu wobec obrazu i współpraca dramaturgów Marcina Cecko i Anny Heesen ze scenografką Aleksandrą Wasilkowską. Język zostaje tu przetłumaczony na wizualne dane.

Widzowie siedzą na ruchomej obrotówce po obu stronach dzielącej ją na pół ściany. Sferyczną przestrzeń dopełniają ogromnych rozmiarów płaszczyzny pod projekcje (Robert Mleczko), uformowane z grubej materii greenscreeny, rzeźby w kształcie dłoni, palca, głowy i trzonowych zębów, miniaturowa kula ziemska poruszana podmuchami powietrza z wentylatora. Przeskalowane znaki cudzysłowiu zjeżdżają z góry, żeby fragmentowi tekstu czy działania nadać ramy cytatu i zasygnalizować, że mamy do czynienia z zapośredniczoną hiperaktywną wyobraźnią autora. Jest też okrągły ekran, lustro-soczewka i elektroniczny wyświetlacz, na którym tłumaczone są angielskie partie tekstu. Słowa i znaki interpunkcyjne nabierają tu formy przestrzennej, a ciało staje się przedmiotem pośród innych przedmiotów. Lustra i ekrany przydają przestrzeni dodatkowego wymiaru, choć ona sama zostaje pozbawiona głębi. Ściana zamyka horyzont kilka metrów przed oczami widzów. Wszystko jest na powierzchni.

„Locus Solus” nie ma początku ani końca. Już trwa, kiedy wchodzą pierwsi widzowie. Na ogromnej ścianie pojawia się Canterel (Jim Fletcher) z migoczącą gwiazdą na czole – od pełnej sylwetki, przez twarz, po same usta. W tle pustka, kosmos albo niebo. Rozbudowane monologi Canterela są trochę manifestem iluzji i nieśmiertelności, a trochę drogowskazem, mającym organizować sensy kolejnych sekwencji. Bywają przejmujące. Jest w nie wpisana jakaś szaleńcza próba pokonania śmierci. U Roussela to martwe usta najłatwiej było „ożywić” za pomocą impulsu elektrycznego, bo najlepiej „zapamiętywały” aktywujący je dawniej ruch. Usta Canterela prowadzą nas przez Locus Solus. Język pozwala odżyć rzeczywistości. Ruch umożliwia symulację życia. W tym modelu świata śmierć nie jest już kwestią egzystencjalną, ale technologiczną.  

Raymond Roussel, „Locus Solus”, reż. Krzysztof Garbaczewski. Volksbühne, premiera 6 kwietnia 2016 / © Thomas Aurin

Sekwencje otwierające spektakl są intrygujące. Jeszcze trwa etap rozpoznawania zaproponowanej przestrzeni: widownia jest w ciągłym ruchu, perspektywa cały czas ulega zmianie. Oglądany świat znika i pojawia się ponownie, ale zawsze w nieco innej odsłonie i konfiguracji. Dwie widownie oglądają dwie różne akcje, połączone z sobą obrazem z kamery live. Ale sam obraz nie wnosi nic szczególnego w tkankę całości. A dźwiękowa zależność przydzielonych widowniom przestrzeni nie zostaje w żaden sposób wyzyskana. Szkoda. Ale wciąż jest intrygująco. Problem pojawia się w momencie, w którym zaintrygowanie zamienia się w konsternację, wynikającą nie tylko z zagmatwania struktury, abstrakcyjności powoływanych do życia treści, sytuacji i obrazów, ale i z czysto technicznych problemów. Podczas premiery akustyka w znacznym stopniu uniemożliwiła zrozumienie tekstu. A w sytuacji, gdy język ma być poręczą, której w chaosie bodźców może złapać się widz, komunikatywność jest raczej istotnym czynnikiem. 

Narracja Canterela, obecnego na ekranie, ale nigdy nie materializującego się na scenie, buduje nadrzędny dyskurs filozoficzny. Pozostałe monologi – te językowe i te cielesne – wydają się równoważne i zupełnie autonomiczne względem siebie, przez co wzajemnie się nadwyrężają. Jeden znosi drugi. Żaden nie jest uprzywilejowany. Nie ma żadnego centrum. To rozbudowany zestaw luźno powiązanych ze sobą wariacji i odprysków historii zapisanych przez Roussela. Ale o ile sama książka rządzi się bardzo precyzyjną strukturą, o tyle spektakl Garbaczewskiego wydaje się czasem nieskładny i mało przejrzysty. I wcale nie prowokuje widza do kwestionowania oczekiwań i nawyków percepcyjnych. Jest raczej tak, jakby komunikat nadawany był w języku, którego nikt do końca nie zna. Pogłębia się dezorientacja. Chyba nie tylko po stronie widowni.

Canterel głosi, że gdyby ludzie nie byli tak poważni, byliby szczęśliwsi, a nadmierna powaga skraca życie. Być może. Na scenę zjeżdża pokaźnych rozmiarów rzeźba: głowa Canterela z okiem w ustach. Wjeżdża tort ze świeczkami. Jest i urodzinowa kartka. Justyna Wasilewska, Pheline Roggan, Paweł Smagała i Tomasz Bazan z brwiami Raymonda Russela śpiewają „Happy birthday”, które wydaje się nie mieć końca. Na okrągłym ekranie Fletcher co dwie sekundy powtarza frazę „Oh, a surprise”. Bez wykrzyknika. I takie jest Locus Solus.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.