W centralnym miejscu wisi ogromny dwustronny ekran, organicznie rozdzielający widownię na dwie części. W kilku różnych miejscach rozlokowano stanowiska dla kucharzy-eksperymentatorów. Kto ma blisko, ten doświadcza. Kto daleko, ogląda na ekranie. Na ścianach wokół – kartki z wydrukami zdjęć największych/najciekawszych z historycznego lub estetycznego punktu widzenia katastrof. Tych naturalnych i tych spowodowanych przez człowieka. Zwykłe kartki z drukarki: zdjęcie i opis. Z dokumentalnym zacięciem. Nieodwracalne procesy uchwycone w momentach przejściowych. Snapshoty. Wycinki z procesu. Stop-klatki ruchu. Są katastrofy lotnicze, wycieki naftowe, trzęsienia ziemi, powodzie, pożary lasów. Wszystko wyświetlane na ekranie: jadalne kataklizmy i informacje, informacje i jadalne kataklizmy. Cały ten kulinarny performans polegać będzie na bezustannym podwajaniu reprezentacji i manipulowaniu nią. Na symulacji końca świata już oddalonego w reprezentację. Pytanie tylko, jaki jest efekt tego działania? I czy można się tu czymś przejąć?
Projekt „Cooking catastrophes” powstał z inicjatywy performerki Evy Meyer-Keller i choreografki oraz tancerki Sybille Müller, od 2006 roku prowadzących intuicyjne badania nad katastrofami i problemem zmian klimatycznych. Sama Meyer-Keller już w „Death is certain” (2007) skazywała na śmierć truskawki, projektując dla nich okoliczności typowych wypadków śmiertelnych: ubrana w czarny fartuch rozkładała na białym obrusie narzędzia, za pomocą których zabijała owoce na lądzie, w wodzie i w powietrzu – pod koniec stół wyglądał jak zakrwawione pole walki, sytuujące się gdzieś między choreografią, placem zabaw i dyskursem filozoficznym. W wideo „Handmade” (2009) reaktywowała w akwarium scenariusze kataklizmów, posługując się suszarką, mikserem i innymi przedmiotami codziennego użytku. W szklanych ścianach akwarium można było zauważyć odbicia ekipy filmującej. Efekty działania i okoliczności je warunkujące stawały się w zasadzie jednym i tym samym.
Jadalny performans pokazywany niedawno w Nowym Teatrze w Warszawie to z kolei kolacja z dziesięciu dań. Zestaw smaków końca świata. Oglądamy je w dwóch wersjach: „przed” i „po”. Część dań dostajemy w stanie idealnym, by dopiero doświadczyć ich niszczenia: zjeżdżający po sznurku miniaturowy samolot uderza w wieże z flambirowanego chleba, stojące na tle nieba z niebieskiego kartonu; gładki asfalt z czekolady zostaje zdeformowany przez trzęsienie ziemi (czytaj: trzęsienie stołu), a góry z lodów czekoladowych topnieją pod wpływem gorącego powietrza z suszarki do włosów. Ale już surowe warzywa z humusem, tapenada, jabłko w curry i zielona salsa rozłożone na okrągłym lustrze wyglądają jak spalona ziemia, a filmowana od dołu galaretka z fenkułu z sosem cytrynowym przypomina wyciek ropy na oceanie. Niezależnie od wersji, ostatni etap tego performansu zakłada współudział publiczności.
„Cooking catastrophes”, Eva Meyer-Keller, Sybille Müller. Nowy Teatr, 21–22 maja 2016Dramaturgia całego wydarzenia opiera się na montażu dziesięciu stref eksperymentu kulinarno-geograficznego. Katastrofy migrują: realizując się na rozstawionych wśród widzów stanowiskach, zaczynają tworzyć mapę przyczyn i skutków kataklizmów. Częścią tej mapy staje się publiczność. Najpierw performans się obserwuje – później się go performuje. Mapa zostaje wprawiona w ruch. Przestrzeń się emancypuje. Nie ma miejsc siedzących i stanowisk dla kucharzy-performerów. Porządkujące performans reguły zostają zawieszone. Bierze się łyżkę albo nie. Idzie się, gdzie się chce, i dojada, co się chce. Możemy zbiorowo smakować/dewastować zainicjowane katastrofy. W zasadzie i wzięcie łyżki, i odmowa jej użycia niosą z sobą spory ciężar. Weźmiesz łyżkę – doświadczysz konsekwencji stanów zagrożenia albo dołożysz do nich swoje pięć groszy. Nie weźmiesz – odmówisz udziału w zdarzeniu usypiającym poczucie odpowiedzialności albo zdystansujesz się ubezpieczony własną obojętnością. I tak źle, i tak niedobrze.
Ciekawym zabiegiem strukturyzującym „Cooking catastrophes” jest powtarzana co jakiś czas komenda freeze, powodująca zatrzymanie ruchu na ekranie. Gdy kucharze działają dalej, na ekranie pojawia się zapauzowany kadr: nieważne, czy będzie to wybuchający wulkan z orzechów ziemnych, czy zoom na wydruk zdjęcia huraganu Katrina. I jedzenie, i zdjęcia wyglądają realistycznie. Obraz zastyga w bezruchu. Rozwarstwia się nasza percepcja, bo to, czego reprezentację oglądamy na ekranie, w międzyczasie uległo już przecież zmianie. Kamera przesuwa się o kilka metrów dalej i zamiast Nowego Orleanu filmuje World Trade Center, a tofu zalane zostaje powodzią zupy miso. Brzmi świetnie, ale kiedy przez kilka zbyt długich minut dysponujemy jedynie zatrzymanym obrazem z kamery, a do działań na żywo nie mamy raczej dostępu, napięcie siada i już nie wraca. Rozpływa się gdzieś przyjemność zmieszana ze strachem. Ilustracja pozwala na kontemplację, ale wstrzymuje ruch. Po wszystkim pozostaje zachwyt estetyczny. Jest też podziw dla sprawności kucharzy. Jest zainteresowanie formułą zdarzenia. Pogłębiona świadomość zasygnalizowanej problematyki? Może. Aktywizująca metoda hands-on, polegająca raczej na udziale i współdziałaniu niż na obserwowaniu lub słuchaniu, na dobre ma szansę zadziałać tu dopiero pod koniec, kiedy zburzone zostają dotychczasowe zasady funkcjonowania publiczności. Z decyzją do podjęcia i z łyżką w ręce jest mniej wygodnie niż na krześle, ale za to bardziej angażująco.
W wykorzystywanym w performansie eseju autorstwa Cecilie Ullerup Schmidt mówi się, że trzęsienia ziemi ustanawiają podstawowe doświadczenie estetyczne. Mówi się też o sytuacji, w której ziemi po katastrofie się nie dotyka. O sytuacji, w której naturze daje się czas na to, by odżyła. Ziemia po trudnych przejściach musi się zregenerować. Może to właśnie zdarza się pod koniec.