W najnowszym filmie Quentina Dupieux różnica między snem i jawą nie istnieje. Nie wiadomo, kiedy sen się kończy, a kiedy zaczyna. Albo z jednego płynnie przechodzi się w drugi, albo po prostu wszyscy śnią jeden kolektywny sen, nawet na moment się z niego nie wybudzając. „Reality” to przedziwny, surrealistyczny obraz, w którym wzrastające poczucie absurdu napędza pięć indywidualnie rozwijanych wątków, połączonych figurą małej dziewczynki o wdzięcznym imieniu Reality. Reality (świetna Kyla Kenedy) ma siedem lat i pewnego dnia zauważa, jak razem z wnętrznościami upolowanego przez jej ojca dzika w wiadrze ląduje kaseta wideo. Dlaczego dzik zjadł kasetę? Czy umarł dlatego, że ją zjadł? Jak w ogóle dzik może połknąć taśmę VHS w całości? I wreszcie: co jest na tej taśmie? Próba odpowiedzenia na każde z tych pytań powiedzie Reality, a resztę bohaterów przeprowadzi przez szereg zapętlonych, absolutnie nielogicznych i chybotliwych znaczeniowo historii. Poczucie pogubienia w niezbornej narracji, której poszczególne kawałki będą powracać w coraz to innych wariacjach, wzmagać będzie nieustępliwie repetytywna muzyka Philippa Glassa.
I'm so sick of this movie
Kiedy w jednej ze scen Jason Tantra (Alain Chabat) stoi z żoną Alice (Élodie Bouchez) przed kasą biletową, na pytanie o to, czy film jest romantyczny, czy komediowy, bileterka nie może udzielić żadnej odpowiedzi. „Sami zobaczycie”. Tylko tyle może. Podobnie jest i z filmem Dupieux, który można odczytywać jako surrealistyczną komedię albo rozumieć jako hołd składany horrorom klasy B.
Można też – bardziej ogólnie – potraktować go jako dyskusję z tradycją i mechanizmami kina hollywoodzkiego. Albo jako metatematyczną opowieść o twórcy filmowym, który chciałby robić tyle filmów, żeby jego życie samo stało się filmem. Każdy z przypadków jest równie mocno umotywowany. Niezależnie bowiem od tego, jak bardzo chciałoby się podomykać ramy gatunkowe albo fabularne tego filmu, tylko jedno można powiedzieć o nim na pewno: „Reality” to kino o kinie. Pełen cytatów i samozwrotnych odniesień dyskurs filmowy pokruszony na kawałki. Układanka. Zagadka. Dla wielu może okazać się nieco przyciężkawa albo bełkotliwa. Obcowanie z filmem Dupieux wymaga bowiem wyjścia poza granice racjonalnego rozumowania i rezygnacji z przyczynowo-skutkowego nadążania za narracją. Ma konstrukcję schizoidalną. Nie trzeba rozumieć. Nie wolno rozumieć. W „Reality” wygodnie jest dopiero, jak się nie rozumie.
You have to be patient
Już w poprzednim filmie „Wrong” (2012) Dupieux renegocjował zasady rządzące rzeczywistością, wywracając świat na lewą stronę. W nakręconym dwa lata wcześniej slasherze „Mordercza opona” opowiadał o samotnej oponie polującej w motelach na swoje ofiary. W „Reality” Jason Tantra pragnie zrobić film o morderczych telewizorach kineskopowych, eksterminujących ludzkość za pomocą emitowanych mikrofal. Czaszki pękają, mózg wylewa się uszami, krew tryska z siłą wodospadu. Idealnie. Wszystko posypie się dopiero, kiedy Jason pójdzie do kina (w którym grają akurat „Morderczą oponę II”...) i trafi na projekcję swojego niewyprodukowanego jeszcze filmu. Ktoś wymyślił już zabójcze kineskopy. Ktoś już zrobił „Fale”. I to wcale nie jest dobry film.
Tantra staje przed widzami i nalega, by opuścili kino, ponieważ filmu, który oglądają, jeszcze nie ma. A co najgorsze, śmiertelne jęki pojawiające się w nim są najgorszego sortu. Są żenujące. Jak w horrorze klasy B. Tak nie może być. Nie może i dlatego przez cały niemal film przyglądamy się, jak Tantra próbuje wydobyć z siebie idealny, perfekcyjny, najlepszy w swoim rodzaju jęk bólu. Jęk nr 1. Jęk nr 53. Jęk nr 65. Taki jęk, za który dostanie Oscara w kategorii „najlepszy jęk w historii kina”. Na razie nie wychodzi. Wyjdzie dopiero, kiedy koszmar Tantry okaże się składową koszmarów innych bohaterów: Reality, producenta filmowego Boba Marchalla (Jonathan Lambert), ubranego w szczurzy kostium i prowadzącego ultranudny program kulinarny chłopaka z egzemą (znany z „Napoleona Wybuchowca” Jon Heder) i reżysera o sugestywnym nazwisku Zog (Jon Glover), który kręci za długie filmy. Tak długie, że trudno je odróżnić od rzeczywistości. Zog nie ma imienia. Gdyby miał, nazywałby się pewnie Her Zog. Kiedyś robił dokumenty. A teraz? W najnowszym filmie Quentina Dupieux różnica między dokumentem i filmem fabularnym nie istnieje.
Insights have no purpose
„Reality” to kolaż filmowy. Nie da się właściwie opowiedzieć jego fabuły – nie ma też po co, bo trzeba byłoby arbitralnie ponazywać sensy, a Dupieux unika jakichkolwiek definicji. Jest tu nauczyciel Reality Henri (Eric Wareheim), który w snach przebiera się w kobiece ciuchy, jeździ wojskowym jeepem i zrywa kwiaty, które w niekonwencjonalny sposób wręcza starym „Reality”, reż. Quentin Dupieux.
Francja, USA 2014. W kinach od 7 sierpnia 2015ludziom. Jego terapeutka Alice Tantra jest jednak zaniepokojona długością jego snu, a Reality widziała go już gdzieś w garsonce. Nie wiadomo, kiedy sen się kończy, a kiedy zaczyna. Jest drapiący się kompulsywnie chłopak z niewidzialną egzemą, którą dermatolog z widzialną egzemą lokuje raczej we wnętrzu jego głowy. W mózgu. W myślach. W wyobraźni. Zresztą u Dupieux wszystkich dotyka niewidzialny stan zapalny wyobraźni.
Dupieux napisał, wyreżyserował, nakręcił i zmontował „Reality”. Herzog też tak robił. Tantra też by chciał, ale na razie ubrany w piżamę leży w łóżku i jęczy do dyktafonu. Kiedy Alice pyta go, czy Kubrick też robił z siebie debila, jęcząc do dyktafonu, mówi, że ma w dupie Kubricka. I jęczy dalej. A Zog? Zog już pisze, reżyseruje, kręci i montuje. Rejestruje wszystko. Jak Reality śpi, jak nie śpi, jak je i nie je, jak ogląda film, jak ogląda film w filmie. Jak ktoś ogląda Reality, która ogląda film w filmie. Jak film, który robi Tantra, staje się filmem Zoga, a film Zoga filmem Dupieux. Koło się zamyka. „Reality” to kino o kinie. Ekspansywne marzenie o kreowaniu równoległych światów, które mogą stać się bardziej rzeczywiste niż sama rzeczywistość.