Zła karma
fot. Natalia Kabanow

Zła karma

Anka Herbut

W tym garażu nic do siebie nie pasuje, nawet ludzie, którzy się tu spotykają. W „Courtney Love” Strzępki i Demirskiego oglądamy coraz większą dekonstrukcję i zepsucie. Jednocześnie jest to teatr o bardzo wysokiej temperaturze i energii

Jeszcze 3 minuty czytania

Gdyby chcieć się cofnąć do takiego miejsca w czasie, z którego wszystko można byłoby zacząć raz jeszcze, to gdzie byśmy zaczynali? Jak daleko trzeba byłoby zawrócić, żeby wyjść poza układ niezadowalających współrzędnych? Czy jest w ogóle takie miejsce? W spektaklu Moniki Strzępki to pytanie, zadane widowni przez Courtney (Katarzyna Strączek), nie doczeka się odpowiedzi. Bo chyba nie ma takiego miejsca. Ani odwrotu, ani żadnej innej możliwości, jak tylko ta, której konsekwencją jesteśmy dzisiaj my sami.

as every fairy tale comes real


„Courtney Love” to chyba najsmutniejsze przedstawienie Strzępki i Demirskiego. Poczucie rozczarowania, bycia częścią nadpsutego mechanizmu, przenosi się ze sceny na widownię, wyzwalając stan niemalże depresyjny i powodując wrażenie wyczerpania i bezsilności. To wciąż teatr wspólnotowy, tym razem jednak zarażony wirusem rozkładu, atakującym coraz to nowe rejony myśli, słów i działań. Wszyscy bardzo tu czegoś chcą i straceńczo o to walczą, ale końcowy produkt ich pragnień zawsze okazuje się niezgodny z umową. „Courtney Love” to teatr o bardzo wysokiej temperaturze i energii, który zasysa widzów mocno ku sobie. Ku sztucznym tożsamościom, które uwierają i sprawiają ból, i ku nowemu językowi, którym nie do końca wiadomo jak się posługiwać, bo kaleczy wszystkie sensy. Ku kompulsywnemu i utopijnemu pragnieniu zmiany świata według swojego prywatnego projektu i ku jego upadkowi. Właśnie w takim środowisku, w najbardziej delikatny sposób, ujawniają się mikrosytuacje, w których widz, ścigany nieprzerwanym potokiem działań i słów płynących ze sceny, może już przestać rozumieć i zacząć odczuwać. Na przykład wtedy, kiedy Courtney śpiewa „Doll parts”: „I am doll eyes, doll mouth, doll legs, I am doll arms, big veins, dog bait. I jeszcze: „and some day you will ache like i ache”.

Paweł Demirski „Courtney Love”,
reż. Monika Strzępka
. Teatr Polski we Wrocławiu
premiera 30 grudnia 2012
Historia Nirvany i Courtney Love zostaje u Strzępki zderzona z polską rzeczywistością przełomu lat 80. i 90. Kiedy Krist Novoselic (Andrzej Kłak) gra „Wrócić nad jeziora” Czerwonych Gitar, nagle z porządku Aberdeen przenosimy się do Pisza na Mazurach. Wychowawca kolonii (Mariusz Kiljan) beszta chłopców za nieposkromioną chęć samodzielnego wyjścia na pomost, a śpiewając przy ognisku „Don't You Cry” staje się Axlem Rose i przenosi nas na festiwal w Reading do roku 1992. Obydwa porządki przeglądają się w sobie wzajemnie, a zbudowane z tych samych archetypów kultury masowej i rządzące się podobnymi mechanizmami, potęgują wrażenie zalewającej wszystko i samoreprodukującej się złej karmy. Oglądamy ludzi napędzanych przez ideały, które powoli są przez nich renegocjowane lub wypierane. Tkwi w tym zarówno cierpiący na chroniczny ból brzucha, wstydliwy i strachliwy Kurt (Marcin Pempuś), jak i lider punkowej kapeli z Mazur, którego zespół nie został przyjęty na festiwal w Jarocinie. To samo łączy Axla Rose – symbol komercjalizacji muzyki, który jest gotowy zagrać wszystko i wszędzie – z Tracy (Agnieszka Kwietniewska), słuchającej nocami starych kawałków na YouTube i zagryzającej wewnętrzne kryzysy czekoladowymi ciasteczkami. Każdy nosi w sobie powidok zdrady swoich przekonań lub świadomość bycia przez nie zdradzanym.

and the sky was made of amethyst

Nisko nad sceną podwieszony został dach, nadający przestrzeni klaustrofobiczny ciężar (scenografia: Michał Korchowiec). Chaotycznie rozlokowane zostały w niej głośniki i wzmacniacze, stosy kołder i poduch, jakieś łóżko, stare radio, materace, zamrażarka i siekiera... I perkusja z gitarami. W tym garażu nic do siebie nie pasuje. Nawet ludzie, którzy się tu spotykają. Role są wielokrotnie złożone: aktorzy grają po dwie lub trzy postaci z różnych porządków, stając się zespołowym nośnikiem pewnej idei, która pomiędzy nimi krąży. Michał Opaliński jest Frances Bean Cobain, ale nagle zaczyna mówić zdaniami Jonathana Ponemana – pierwszego producenta Nirvany z Sub Popu. Michał Majnicz jest perkusistą Nirvany Dave'em Grohlem i wyimaginowanym przyjacielem Męża Rodziny Dobrych (Adam Cywka). Oglądamy więc grupę reprezentacyjną, pewien konglomerat zachowań i zależności, które napędzają kolejne zdarzenia i efektem domina wywołują nowe konsekwencje. Coraz większą dekonstrukcję, demontaż, zepsucie. 

fot. Natalia Kabanow / Teatr Polski we Wrocławiu

when you grow up, your heart dies

Kiedy w 1989 roku Kurt Cobain, Krist Novoselic (tu Andrzej Kłak) i Dave Grohl nagrali pierwszą płytę, mieli za sobą doświadczenie niezależnych muzyków grających w małych knajpach Aberdeen i Olympii. Na początku koncertowali dla trzyosobowej publiczności, z czasem zaczęli zyskiwać większe poważanie w środowisku fanów The Melvins, Green River, Bikini Kill czy Mudhoney, przesuwając się tym samym ku centrum muzycznej mapy stanu Waszyngton. Szum wokół ich muzyki podnosił się coraz bardziej, w efekcie czego grunge przestał kojarzyć się ze słownikowym „brudem, ohydą, obrzydlistwem”, a dla riffujących, chropowatych kapel z Waszyngtonu stał się hasłem waloryzującym. Przyszła moda na grunge, która z muzyki zaczęła się przenosić na listy przebojów, koszulki, gadżety i plakaty. To wtedy Cobain zaczął odmawiać wyjścia na scenę – wiedział, że paradoksalnie muzyka stała się tu najmniej ważna. U Strzępki odbija się to kontekstem Open'era, w który kilkakrotnie zamienia się scena – tutaj Mąż i Żona Rodziny Dobrych, Axl Rose i Henry Rollins (Michał Mrozek), ubrani w modne kalosze, przyjeżdżają podjeść bigosu i pokrążyć w dezorientacji z mapką, która wskaże im właściwą drogę. Ale i tak wszyscy kompulsywnie gubią się we mgle. Stąd nie ma odwrotu i nie ma dokąd dalej pójść. Gmła! Gmła! Gmła! 

fot. Natalia Kabanow / Teatr Polski we Wrocławiu

Za pierwsze pieniądze od wytwórni Virgin Kurt kupił zabawkowe kamery, Nintendo, figurki motocyklowego kaskadera i dziecięcy rowerek, na którym przemierzał parking Washington State Lottery, zamiast świętować podpisanie umowy z firmą menedżerską Gold Mountain. Na takim rowerku porusza się w spektaklu Frances, ale nie sposób oprzeć się reminiscencjom z „Lśnienia” Kubricka, w którym Danny Torrance przemierza korytarze odciętego od świata hotelu i widzi więcej niż inni i niż sam by chciał. Zarażona garażowym wirusem Frances chce być zawsze pierwsza – jak najlepsza kapela koncertowa świata i jak najgłośniejsza wokalistka grunge'owa, która nie chce zmieniać branży muzycznej, ale chce nią być. Problem w tym, że już nie jest pierwsza, bo jej ojciec myli ją ze swoim wyimaginowanym przyjacielem z dzieciństwa, Boddah. Tragedia rozbieżnych pragnień jednostek. Każdy chce być przecież kimś – choć nie każdy chce być sobą.

I'm miss world somebody kill me


U Strzępki Cobain jest depresyjny, ucieka przed fanami, boi się wyrzucić Chada z zespołu, a przed koncertem chowa się w zamrażarce. I kilkakrotnie mierzy do siebie ze strzelby – pierwszy raz strzela, kiedy chwieje się jego wiara w Boddah i zostaje sam. Silna i zdecydowana Courtney dopinguje go lub przymusza, by zmierzył się ze sławą, którą sam sobie wymarzył. Novoselic i Grohl raczej gardzą Love: seksistowski i maksymalnie rozciągnięty w czasie monolog Grohla na temat (i wobec) Courtney reanimującej Kurta, przekłuwa napięte do granic możliwości relacje i oddaje scenę we władanie resentymentu i agresji. Takich monologów nie ma w rzeczywistości, bo sama rzeczywistość je przerywa. Tutaj wypowiedziane słowa wybrzmią do końca i będą rezonować w każdej następnej scenie. 

fot. Natalia Kabanow / Teatr Polski we Wrocławiu

Kiedy Kurtowi wraca świadomość (po magicznym zastrzyku, jak Mii Wallace w „Pulp Fiction”), musi stanąć w obronie Courtney – oblewa więc Grohla piwem. Legenda głosi, że w taki właśnie sposób poznali się Love i Cobain. Inna, że poznał ich dziennikarz muzyczny i biograf Nirvany Everett True (Igor Kujawski), który u Strzępki staje się integralną częścią tamtego świata i weń ingeruje. Courtney często bije Kurta pięścią w brzuch – taki był standardowy gest powitalny w altrockowych kręgach w tamtym czasie. W jednej z ostatnich scen, po zagraniu przez Courtney kawałka „Doll parts, Cobain, pod wrażeniem jej wykonania, w ramach uznania sam namawia ją do ciosu w brzuch. Ale ona marzy już tylko o operacji plastycznej, bo odkąd podjęła decyzję, kim ma być, coraz częściej tego potrzebuje. Bo przecież nie może być już sobą, jeśli ma być Courtney Love.

it's a bitter mouth it's buttered and knived


Sentymentalizm funkcjonuje w spektaklu Strzępki dwutorowo: jako ten nakazujący słuchać starych kawałków na YouTube i skłaniający się ku przeszłości, oraz ten odwrócony, nakierowany na przyszłość, która mogłaby nadejść, ale wcale nie nadchodzi. Świadomość bycia tu i teraz jest najgorsza. Może trzeba „wrócić gdzieś ewolucji wbrew, wbrew małpie z której się stanęło na dwie nogi swoje własne?”. Gęstość i intensywność języka „Courtney Love” sprawia, że niekiedy ciężko jest się przezeń przebić – szczególnie gdy autor operuje poharataną, zainfekowaną błędem składnią i konceptualnym slangiem. Paradoksalnie jednak taki właśnie język staje się symptomem tego zepsutego świata i jedynym możliwym środkiem szczerej ekspresji. Bo muzyka być nim już przestała: „I teraz mówię powiem – wstydzę się – na maksa szczerze tak jak nie mówiłem szczerze nigdy i na serio i bez obciachu – może raz do kobiety co ją kocham – ok? To są takie rejestry wysokie ok?”.

fot. Natalia Kabanow / Teatr Polski we Wrocławiu

Strzępka i Demirski dopisują do spektaklu dwa suplementy, w których snują alternatywne wersje historii Nirvany i Courtney: w jednej z nich podłączeni do butli tlenowych i uczepieni chodzików, są żywymi zaprzeczeniami dewizy „wiedzieć, kiedy ze sceny zejść”; w drugiej znajdują się z powrotem w Olympii i nagrywają płyty chałupniczą metodą, rysując okładki w unikatowych wersjach. Jedzą jajka, a tosty oskrobują z przypalonej warstwy. Każda z tych wariacji uwiera. Najlepszy zespół koncertowy świata przestał istnieć, nie zmienił rynku muzycznego i nie zawrócił kultury masowej z drogi ku przyszłości. Wciąż jesteśmy w takim miejscu w czasie, że „fantazje w głowie zostają i nigdy poza tę głowę nie wyjdą”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.