Retro-relax
fot. Aino Maria V., Flickr CC

Retro-relax

Anka Herbut

Sala konsumpcyjna, klucz do ubikacji w sekretariacie, oszklone komody – w Krakowie miała miejsce kilkudniowa reanimacja kultury sety i galarety

Jeszcze 3 minuty czytania

Retro jest trendy. Gdyby to dzisiaj Mieczysław Fogg śpiewał, że się nie przejmuje, że jest un peu demode, byłaby to najlepsza forma autopromocji. Poruszamy się przecież w układzie, w którym vintage, retro-technologia, dizajn reanimujący wzory czy krój pisma sprzed czterdziestu lat i knajpy typu „seta i galareta” stanowią obecnie jedne z najciekawszych kulturowo punktów odniesienia. I nie chodzi jedynie o lokalny PRL-owski sznyt, ale o globalny retro-trend. Koniec i bomba, kto nie zna pin-up i nie widział „Mad Men”, ten trąba. Psychologowie twierdzą, że kurs na retro wynika z destabilizacji, z poczucia wydłużającego się kryzysu i z potrzeby bezpieczeństwa. To z tych powodów nieświadomie sięgamy po to, co znane i lubiane, a kawa z „gruntem” i herbata w szklankach wtłoczonych w plastikowe koszyczki oraz vibovit nabierają niespodziewanego wdzięku. Retro jest jak stara widokówka wysyłana w czasy „wcześniej było lepiej” i zawsze będzie się podobać.

Festiwal Muzyka i Świat, Kraków,
22-24 marca 2013
Krakowski Festiwal Muzyka i Świat miał dotąd pięć edycji i zahaczał w tym czasie o różne rejony: od orientalnych tradycji, przez Włochy i fenomen tarantelli aż po polską muzykę ludową. W tym roku sprofilował się jednak retroaktywnie i cofnął o kilkadziesiąt lat do ery ponczu, big-beatu i potańcówek. Mniej więcej w okolice pierwszej części trylogii „Powrót do przyszłości”, w której Marty McFly odpala zaawansowany technologicznie i wyposażony w kondensator strumienia DeLorean DMC-12, żeby cofnąć się w czasie o trzydzieści lat. Podobną archeologię kulturową uprawia krakowski festiwal, jako katapulty do przeszłości używając współczesnych narzędzi: progresywni muzycy, didżeje i remikserzy pielęgnujący dawne style, imprezowe ożywianie zahibernowanych na rynku imprezowym lokali i kino z rozbudowaną warstwą muzyczną. Muzyka i Świat łączy bowiem w swojej koncepcji festiwal filmowy z festiwalem muzycznym. Dodatkowo filmową rehabilitację dawnych zwyczajów i koncertową aktywację zapomnianych sal balowych, rewii oraz kasyn wspomogła inicjatywa „Rozrywki Przyjemne i Pożyteczne”, czyli spacery kulturowe po nieistniejącym mieście i pielęgnowane w anegdotach incydenty.

Używki przyjemne i pożyteczne
Podczas spacerów kulturowych rozrysowana została knajpiana mapa Krakowa wraz z legendą, dzięki której imprezowe symulacje na parkiecie można było zakorzenić w realiach historycznych. Na przykład tak... W Krakowie zawsze dużo się piło. Najwięcej kawy i wódki. Czekolady i herbaty już mniej, ale miało to podłoże zdrowotne i historyczne. Spacery zaprojektowane przez festiwal prowadziły zatem pitnym szlakiem. Zasada była prosta: codziennie bezwiednie mija się miejsca rozrywek z przeszłością i po przejściach, a można tym pozornie przezroczystym przestrzeniom zwrócić utraconą tożsamość, śledząc migrację i rozwój biznesu rozrywkowego, kawowo-cukierniczego i knajpianego. Dowiemy się na przykład, że w siedemnastowiecznej Polsce pito rano nalewkę z grzanego piwa albo wina, a wieczorami maczano w alkoholu nasączone oliwą kawałki chleba. Herbatę znano wprawdzie sto lat wcześniej, ale reklamowano raczej jako boskie ziele niż hedonistyczną używkę. Czekolada miała zaś schizofreniczny charakter, bo zarzucając jej zły wpływ na zdrowie, incydentalnie traktowano ją również jako rodzaj leczniczego płynu (wyróżniał się w tym zwłaszcza kler). Prawdziwy boom przyniosło jednak pojawienie się w Krakowie kawy pod koniec XVIII wieku – pierwsza knajpa powstała tu w latach 70. XVIII wieku na rogu Rynku Głównego i Szewskiej – jak w „Misiu” do stolików przybijano wówczas sztućce, zeby ich nikt nie ukradł. To wtedy na większą skalę upowszechniły się i spowszedniały używki. Kawę pito już codziennie. Kolejnym stopniem zaawansowania była fuzja kawiarni z cukierniami – kawę można było zagryźć ciastkiem. Biznes cukierniczo-kawiarski rozkręcał się coraz bardziej, coraz więcej kawiarni pojawiało się wokół Rynku i coraz większa narastała konkurencja. Sporo anegdot zahibernowało zresztą tamten etap.

Sala balowa Domu Kultury Kolejarza
/ fot. Katarzyna Pilitowska, dzięki uprzejmości
festiwalu Muzyka i Świat
Według jednej z nich właścicielką popularnej kawiarni przy krakowskich Sukiennicach była matka Michała Bałuckiego – dramatopisarza, który w 1901 roku w romantycznym stylu popełnił samobójstwo na krakowskich Błoniach. Marianna Bałucka po kilku latach przeniosła się z Sukiennic na plac Mariacki, przejmując knajpę prowadzoną przez matkę aktorki (a dzisiaj ikony polskiego teatru), Heleny Modrzejewskiej. Bardzo szybko jednak i jej knajpę przejął inny właściciel, a ona sama – zwana już Panią Miriam – zaczęła zajmować się pożyczaniem na procent. I jak u Dostojewskiego Lizawietę Iwanowną, tak i Miriam zamordowano z zimną krwią – napastniczka zaatakowała Bałucką duszą z żelazka. W takiej mniej więcej atmosferze rozwijał się nałóg kofeinowo-glukozowy. Kawa była jednak w tamtej rzeczywistości raczej wzbogacanym cykorią wyrobem kawopodobnym, a najpopularniejsze ciasta robiono z marchwi, grochu lub ryżu. Cukier nosił znamiona produktu luksusowego i elitarnego.

Wódka była za to egalitarna, a koneserzy degustowali ją nad wyraz energicznie w imię zasady „czas życia krótki, kropnijmy wódki” – to akurat motto z Tuwima. Ale było takich fascynatów znacznie więcej. Około 1898 roku na rogu Siemiradzkiego i Karmelickiej w Krakowie zamieszkał Przybyszewski z Dagny Juel i bardzo szybko zaakomodowali się w znajdującym się naprzeciw Teatru im. Słowackiego Paonie – knajpa Ferdynanda Turlińskiego nazwę zawdzięczała wierszowi Maeterlincka o białych pawiach „Les paons blancs”. Lało się tu dużo wódki, a ta podjudzała do kreacji: na olbrzymim, rozpiętym na ścianie knajpy płótnie podpisywali się, rysowali i klasycznie prokrastynowali Wyspiański, Mehoffer, Rydel i Tetmajer (dzisiaj płótno można zobaczyć w Muzeum Narodowym w Krakowie). Pod koniec imprezy grywano zaś dzikie improwizacje na temat „Marsza żałobnego” Szopena...

Śledź na dancefloorze
Są i dzisiaj w Krakowie miejsca nie tylko sentymentalnie wystylizowane według zasad dawnych estetyk, ale rdzennie przynależące do szykownego układu „seta & galareta”, wzmocnionego potańcówką w kostiumie z epoki. Podczas festiwalu Muzyka i Świat ożyły tak kultowe miejsca, jak dancing Feniks przy ulicy św. Jana czy Klub Kultury Kolejarza przy św. Filipa.

Menu z Domu Kultury KolejarzaFeniks znany jest z elitarności, starszej wiekiem i eleganckiej klienteli, obstawionej bramki nie do sforsowania oraz szatni na numerki. Powstały w 1932 roku budynek w stylu art déco był pierwotnie siedzibą austriackiego Towarzystwa Ubezpieczeniowego Feniks. Na parterze otwarto wtedy sklep Wedla z czekoladą, a na pierwszym piętrze – dancing. Gmach zaprojektowało bożyszcze ówczesnego dizajnu Adolf Szyszko-Bohusz (ten sam, który był też architektem Domu Plastyków przy  Łobzowskiej i gmachu PKO przy Wielopolu). Dzisiaj Feniks to obite czerwoną pikowaną skórą ściany, lustrzany dancefloor, dyskotekowe kule i proasertywni kelnerzy z przewieszoną przez przedramię białą chusteczką. To tutaj odbyła się otwierająca festiwal impreza, uświetniona „Mocnym uderzeniem” Jerzego Passendorfera, śledziem oraz barszczem. Śledź w oleju od setek lat pełni zresztą ważną funkcję – ma zatrzymać wchłanianie alkoholu. O godzinie trzeciej nad ranem w dniu otwarcia festiwalu Feniksowy kelner rzekł: został tylko jeden śledź, podać? Podać.

I znów anegdota ze spaceru oraz koronny dowód na to, że kulturowe spacery były – jak ich nazwa wskazuje – tak przyjemne, jak i pożyteczne... W lutym 1822 roku w krakowskiej Oberży Knotza bawił się jenerał Paweł Grabowski. Kiedy przy bufecie zażądał ponczu, barman wskazał obsługującą dziewczynę jako odpowiedzialną za jego podawanie. Jenerał rzucił w barmana szklanką, a ten nie pozostał dłużny. Rozdzieliła ich policja, ale Grabowski zażądał publicznej kary dla chłopaka – Jan Wazon (bo tak nazywał się barman) został skazany na karę piętnastu plag, która miała zostać wymierzona na Rynku Głównym oraz „odszupasowanie” do granicy.

W Domu Kultury Kolejarza, w którym w ramach Muzyki i Świata odbył się podobny bal, poncz został wyparty przez Krwawą Mary, bryzol oraz barszcz z krokietem. Był też odwołujący się do tradycji Orkiestry Rozrywkowej Radia i Telewizji zespół Mitch & Mitch and Their Incredible Combo oraz spadkobiercy wschodnioeuropejskiego big-beatu The Qualitons. Obowiązkowe stroje koktajlowe i kelnerzy ubrani galowo. Do tego: sala konsumpcyjna, „klucz do ubikacji w sekretariacie” i oszklone komody. Co ciekawe, samo miejsce zakamuflowane zostało w niepozornym budynku z początku XX wieku: ultrawysoka sala balowa z oknami wypełniającymi całą ścianę zachowała się w praktycznie niezmienionym kształcie. Zachowała się również instytucja Krakowskiej Dętej Orkiestry Kolejowej, która działa w Domu Kultury Kolejarza od 1912 roku i której oryginalne nagrania w ramach festiwalowego projektu oddano remikserom, producentom i beatmakerom. Efekt: eklektyczny „Tribute to Railway Brass Band” z mocnym beatem.

Kelner w Domu Kultury Kolejarza / fot. bartsmiles

W starym kinie
Mocny beat festiwalowi nadawały również pokazy mainstreamowych i niszowych filmów o muzyce. Te pierwsze wyszły już z obiegu i najczęściej funkcjonują dziś jako kultowe dokumenty epoki. Wystarczy wspomnieć „Let’s spend the night together” Jenny Rosher o rockowych groupies z lat 60. i 70.. Te drugie nie mają niestety szansy wejść w szerszy obieg ze względu na niskobudżetowy charakter lub z uwagi na hermetyczność czy też egzotykę tematu. Jednak to one najsilniej zapadały w pamięć – festiwalowy film „Il sibilo lungo della taranta” (Przeciągły syk tarantuli) Paolo Pisanellego sprzed kilku lat tak samo mocno wbił się w pamięć jak kinowy evergreen „La Taranta” (Tarantula) Gianfranco Minzgozziego z 1962 roku.

W tym roku jednym z najciekawszych filmów był islandzki dokument „Babcia Lo-Fi” wyreżyserowany przez Orri Jónssona, Kristín Björk Kristjánsdóttir i Ingibjörg Birgisdóttir. Film jest opowiadaniem o Sigridur Nielsdottir, która zaczęła nagrywać muzykę w wieku siedemdziesięciu lat i w ciągu siedmiu kolejnych nagrała aż 59 kaset. Zazwyczaj nagrywała na nagrane już kasety, dzięki czemu – siłą przypadku – czasem pojawiały się w jej kompozycjach niezaplanowane interludy niedokładnie skasowanych dźwięków. To akurat był dla Sigridur minus dodatni. Piosenkarka rejestruje dźwięk przesypywanych guzików, gniecionego woreczka i kapiącej wody, pisze teksty i śpiewa. Okładki swoich kaset wykonuje metodą chałupniczą. Wszystko dzieje się tu w wersji hand made oraz low definition. W takiej samej manierze utrzymany został właścwie cały film – momentami kręcony na VHS, po chwili staje się animacją poklatkową, a zaraz potem ruchomym scrap book.

Syntezator Babci Lo-Fi i jej kaseciaki to w zasadzie uboższa wersja DeLoreana Marty’ego McFly’a, ale tak samo skutecznie hibernuje w oldskulowym trybie. Tegoroczny festiwal Muzyka i Świat to z kolei DeLorean nowej generacji, którego kondensator strumienia funkcjonuje głównie w przestrzeni miejskiej, sonosferze i na ekranie. Dzięki temu na trzy dni kilka lekko zakurzonych miejsc weszło znowu w obieg rozrywkowy, reklamując analogową optykę i kulturę big-beatu, kilka  życiorysów przebiło się z ekranu w eter, a sam projekt Muzyka i Świt stał się retroaktywną i progresywną zarazem makietą rozrywkowego Krakowa.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.