Czy Festiwal Kwadrofonik mógł zacząć się gorzej niż tymi pretensjonalnymi minutami, na które składały się: wstęp do dzieła i samo dzieło „W.ALTER’s(Z)” Aleksandry Gryki? Zespół Milano, gdyby został zaproszony, zająłby nam ten czas w sposób radosny i wdzięczny, zespół Coma, gdyby został zaproszony, ubawiłby nas przynajmniej serdecznie. Tymczasem na scenę wparadowała Barbara Kinga Majewska w kompletnym stroju kosmonauty i z przejęciem odczytała garść faktów z czasopisma „Płomyczek”. „Czy wiecie, że słyszymy inaczej niż zwierzęta?”, „Czy wiecie, że nasz genom różni się od genomu szympansa zaledwie w jednym procencie? Nie? Radzę się nad tym dobrze zastanowić”, zachęcała wokalistka, jakby studio S1 Polskiego Radia było najlepszym miejscem na tego typu rozważania. Możliwe jednak, że chciała nas po prostu wwieść w tryb odbioru konieczny do obcowania z dziełem przedstawianym jako „utwór wielowymiarowy wykorzystujący nie tylko spuściznę XX-wiecznej awangardy, ale także poezji, myśli filozoficznej czy teatru”. „Ola Gryka nic nie chciała powiedzieć o swoim utworze, tylko przesłała następującą notkę” – uzupełnia książeczka festiwalowa – „L. Wittgenstein «Philosophische Untersuchungen»; echophrasia; A Turing machine; L. Caroll; Schrödinger; Zusammenhang; singularity; 1_1, 1_0, 1,0”. Nieźle, prawda? Dociekanie tego, co też Wittgenstein, echolalia, maszyna Turinga i tytułowy Walter (Zimmermann?) mają wspólnego ze sobą – oraz z utworem Gryki – zapewniać musi przyjemności bliskie sławetnym „rozkminom” czytelników „THORNA”, powieści autorstwa blogera Kominka. Wglądy te pozostały nam jednak niedostępne i jedynym, co dotarło do naszych uszu, była zupa efektów dobranych na zasadzie „modne, więc dobre”. W modzie są zadyszane oddechy? Dodajmy zadyszanych oddechów. W modzie są noise’owe inkrustacje? Dodajmy noisowych inkrustacji. Niech przeciągają nad głowami. Do tego galopady po klawiaturze. Gra strunami na strunach. Kotły fortissimo, więcej kotłów! Wittgenstein z Turingiem gonią kota Schrödingera.
Po wszystkim Majewska zdjęła strój NASA, wrzuciła partyturę do niszczarki – co wyszło niestety mniej wieloznacznie niż pewnie chcieli organizatorzy – a na sali zapadła niezręczna cisza, nikt bowiem nie wiedział, czy godzi się klaskać w środku czegoś, co przedstawiono jako „organiczny spektakl muzyczny”. Na szczęście jakiś pan przeraźliwie się rozkaszlał, ktoś roześmiał, zrobiło się normalnie i nawet następną zapowiedź o tym, jak to wirtuoz poskramia instrument „niby lwa”, przyjęliśmy w dobrym humorze, w czym dodatkowo nas utwierdził utwór Kwiecińskiego, „non si puo fuggire”, antypodalny niejako względem poprzednika, a więc: zabawny, inteligentny, ze smakiem. Sposób, w jaki Kwieciński ogrywa wielkie idiomy współczesności (szmerowość, repetytywizm itp.), coraz bardziej mi się podoba, ustawia się on do nich niejako bokiem, ani nie udając, że ich nie ma, ani nie ryzykując bezpośredniego z nimi starcia. Tym razem dostaliśmy coś w rodzaju parodii Sciarrina (który sam bywa parodystą, co dodaje tu odrobiny pieprzu), przy czym przeprowadzonej z pozycji zupełnie suwerennej, bez czegokolwiek, co mogłoby zostać wzięte za zapożyczenie z dorobku Włocha czy zbyt ciężki greps – był to raczej liścik przedstawiający nieco inne spojrzenie na obecność muzyki dawnej w ciele muzyki współczesnej. Jeżeli ktoś jeszcze pamięta sklejony z setek wypowiedzi filmik, w którym Donald Trump mówi słowo „China” na wszelkie możliwe sposoby, niech spróbuje sobie wyobrazić podobny kolaż, złożony z kilkunastu póz i fraz wyciętych z operowej arii i podbity wyrazistym podkładem. Coś takiego odśpiewała (odegrała?) Majewska, absolutnie zachwycająca w powtarzających się wzniesieniach rąk i władczych pozach czy – równie mechanicznie następujących! – momentach najwyższej słodyczy.
Przyjemny okazał się też utwór Wojciechowskiego, zapowiedziany jako „homage to Mark Hollis”. Kiedy spod zwałów elektroniki przebijały tonalne aluzje do twórczości nieistniejącej grupy Talk Talk, było nieco jak w wierszu Jaccotteta, w którym zachęca się nas do odwiedzenia, póki istnieją, „górskich jezior”, z których „nikt już może nie będzie pił”. Na koniec Wojciech Blecharz i jego „September (the next reading)”, szeptany monolog ilustrowany ulotnymi zdarzeniami dźwiękowymi pochodzącymi z jednej, matowej palety (ugniatanie kulek ze skrawków papieru, pojedyncze potrząśnięcie grzechotki z muszli itp.). Na tle Kwiecińskiego i Wojciechowskiego, których chciałoby się nazwać „negatywnymi”, tj. tworzącymi „w odniesieniu do”, Blecharz wydał się kompozytorem „pozytywnym”, tj. posiadającym własną historię domagającą się przedstawienia (i ciągłego objaśniania). Twórców „z własną historią” zawsze był niedostatek, tym ciekawiej się dzieła Blecharza słuchało, nawet jeśli pod koniec utworu raz czy dwa zdarzyło się nam to, co zdarzało się i bohaterom Prousta: ktoś czyta długi list i, chociaż temperatura wyznań wzrasta, raz i drugi łapie się na patrzeniu za okno…
Swoją historię posiadał z pewnością Tomasz Sikorski, a dwa krótkie utwory, „Diafonia” i „Muzyka nasłuchiwania”, które stanowiły ozdobę sobotniego koncertu w S2, pokazały nam go dodatkowo jako wybitnego organizatora emocji odbiorcy. W „Diafonii”, po rozgadanym wstępie, przebiliśmy się nagle do jakiejś ostatecznej przestrzeni, w której oddycha się atmosferą Odpowiedzi i generalnie chciałoby się unosić w niej jak najdłużej (duże brawa dla Lutosławski Piano Duo za wykonanie); w „Muzyce nasłuchiwania” ze zmiętych figuracji – niby z białego szumu – wytryskują dwa izolowane dźwięki; są tak nieoczekiwane i głośne, że siedzący przed nami pan aż się wzdrygnął i już do końca siedział czujny jak radiotelegraf. Dobrze było też usłyszeć dwa hommages Haasa na dwa strojone mikrotonowo fortepiany; za pierwszym razem obsługiwał je Bartłomiej Wąsik, za drugim – Emilia Sitarz, która w pewnym momencie założyła sobie nawet nogę na nogę, jakby gra na dwóch klawiaturach jednocześnie była najnaturalniejszą rzeczą pod słońcem. „Nigdy czegoś takiego nie słyszałem”, kręcił głową po wszystkim Andrzej Szpindler, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że Haasa powinno się grać u nas jak najwięcej i jak najczęściej, nie tylko w takich nieoczekiwanych miejscach jak Radom, gdzie chciałem nawet raz jechać PKS-em z Tomaszowa. „Drei Stücke Für Zwei Klaviere” Ligetiego zabrzmiało z całej stawki najszacowniej, może wydał się ten utwór nawet nieco przykurzony, co w sumie zgadza się z tym, co zdaje się Ligeti tym dziełem sugerować: podziemne przejście z XIX do XX w. znajduje się w ostatniej części „Sonaty b-moll” Chopina, tej najkrótszej, najbardziej szarej, najdziwniejszej.
Wieczorem powróciliśmy do Studia S1, gdzie niemiecki – a w zasadzie międzynarodowy – Ensemble Garage dał koncert złożony z utworów napisanych w ostatnich latach, przeważnie przez ludzi młodych. Projekt „Sound and Image” miał na celu analizę wpływu, jaki na percepcję muzyki mają m.in. obraz (stąd wielki ekran na scenie) czy odautorskie komentarze do utworów (stąd gruba, pełna najdziwniejszych treści książeczka, jaką rozdawano przy wejściu). Brzmi to wszystko dosyć poważnie, na szczęście utwory okazały się raczej szalone niż solenne, może z wyjątkiem „Panoptikum 2.0” Sergeja Maingardta, które weszło z tzw. rzeczywistością w zbyt ścisłe zwarcie i po raz setny przypomniało, że o wojnie i karabinach maszynowych sztuka nic w zasadzie nie ma do powiedzenia. „Accent Sequence” Vladimira Gorlinsky’ego było dezorientującą dziwnostką, a „Shivers on Speed” Brigitty Muntendorf, opiekunki artystycznej zespołu, solidnie napisanym utworem w energetycznej estetyce Francka Bedrossiana czy Raphaëla Cendo, niepozostawiającym wszak w naszej psychice trwałych śladów.
Pozostałe trzy dzieła zasługują natomiast na pochwały: Michael Beil w „Karaoke Rebranng!” stworzył coś na kształt wideo-muzycznej wstęgi Möbiusa, na której muzycy spotykają się z nagraniem samych siebie puszczonym od tyłu (wszystkich godzi pijany Mozart); „Staahaandler Affenstaall” Oxany Omelchuk na „perkusję, zespół i pady z samplami” było wyskokowym koktajlem Wilka i Zająca, rozrywkowego jazzu i melodyjek z gier zręcznościowych; wreszcie „f***bass f***bass” Olego Hübnera, który to utwór doprowadził mnie do spazmów śmiechu metodycznym wykorzystaniem najbardziej chamskiego z możliwych bitu techno. Przy okazji spuścił Hübner do zlewu kulturę, z której zdaje się wywodzić, wszystkie te hipstersko-newage'owe wyobrażenia o wiejskich łąkach i ożywczych, alternatywnych zajęciach w rodzaju dęcia w tubę pod mostem; było to wszystko wyzwalające, gombrowiczowskie z ducha i młodzieńcze, nawet jeśli niekoniecznie chcielibyśmy być przepuszczeni przez to jeszcze raz.
W niedzielę zrobiło się zimno i ponuro, na koncert drugiej połowy Kwadrofonika, tj. duetu perkusyjnego Kordylasińska/Pękala, dotarłem przemoczony, i w tym stanie musiałem wysłuchać dwóch akademickich etiud Wojciecha Ziemowita Zycha. Po nich nastąpiły dwa niedługie utwory Wojciecha Blecharza i była to na szczęście inna jakość: w „K’an” na „steel drum i 130 pałeczek” wykonawca ogrywał instrument na zaskakujące sposoby, dążąc ku finałowi z nieodpartą, pozamuzyczną jakby logiką; jeśli już miałbym określić ten utwór jednym zwrotem, byłby to może „rozwój znaku w czasie”. W „Blacksnowfalls” narzędziem osobliwego rytuału stał się kocioł, a główną rolę odgrywały tym razem dłonie wykonawczyni. Ciało bywa nie tylko źródłem („poprzednikiem”) dźwięku, ale może być i jego przedłużeniem („następnikiem”) czy dopełnieniem, nieco jak w tańcu – zdawał się dowodzić kompozytor, wytwarzając summa summarum klimat nieco à la Scelsi, w którym każdy gest (dźwięk) wydawał się ważyć podwójnie. Nie udało się to niestety Marcinowi Stańczykowi, którego „Aftersounds” usłyszeliśmy na zakończenie. Oczywiście, jego celem było zupełnie coś innego niż kaligrafia Blecharza, było to nawet całkowite jej przeciwieństwo: Pękala i Kordylasińska, oplątani kablami, wytwarzali dźwięków całe stogi, cóż z tego jednak, skoro ircamowska elektronika nijak nie chciała brzmieć jak komputerowe welony Bouleza, produkując w zamian bulgoty i kwiknięcia kojarzące się co najwyżej z muzyką do filmów o godach pantofelków. „O święta naiwności”, zmuszony byłem myśleć, widząc perkusistów wymachujących pałeczkami w powietrzu i „rzeźbiących dźwięk”, a na koniec pałeczki te za siebie ciskających; Stańczyk jest bez wątpienia jednym z najciekawszych naszych młodych kompozytorów, tym razem jednak intuicja zwiodła go na manowce. Dla porządku odnotowuję jednak, że zetknąłem się z całkiem odmiennymi zdaniami o tym utworze… Jak dla mnie, najciekawsze było puszczone przed nim nagranie sauté jakiegoś francuskiego aktora czytającego fragment „Sklepów cynamonowych” – faktura jego głosu i tektonika ścieżek były naprawdę niesamowite.
Festiwal zakończyła ASAMISIMASA, zespół najbardziej bodaj oczekiwany i jednocześnie najbardziej rozczarowujący, przy czym nie chcę tu dokuczać sympatycznym i utalentowanym Norwegom, a raczej programowi, w jakim się zaprezentowali.
Bronił się jedynie „Rerendered” Steena-Andersena, ażurowa miniatura obsługiwana przez troje muzyków przy jednym fortepianie, wydobywających z niego poniekąd tylko przypisy (przeciąganie paznokciami po klawiaturze, odgłos odrywania rąk od pudła itp.). „Public Domain Music” Matthew Shlomowitza słuchało się jak jakiegoś diwertimenta Mozarta, jednym uchem nam ten utwór wpadał, a drugim wypadał, a w końcu nas znudził; „John White in Berlin” Laurence’a Crane’a budowało i budowało minimalistyczny pejzaż, który w nic się ostatecznie nie złożył; prawdziwą katastrofą była natomiast „Plastic Wave” Øyvinda Torvunda, utwór ten robił się z minuty na minutę coraz bardziej nieznośny, aż stał się po prostu głupi, padały na nas jakieś komputerowe bomby, fortepian szalał, w zgrozie czekaliśmy końca. Dysponująca osadzonym, ciepłym brzmieniem ASAMISIMASA ma w repertuarze – sądząc chociażby po płytach członków zespołu – wybitne dzieła Lachenmanna, Ferneyhougha i Crumba; czy uraczono nas w niedzielę wieczorem trzema powierzchownymi produkcjami dlatego, że uznano, że łatwiej mogą się nam spodobać? Mieliśmy przez moment to brzydkie podejrzenie.
Festiwal Kwadrofonik, Warszawa, 4–6 września 2015
Jaki to był festiwal? Jak na imprezę debiutującą – zaskakująco dobrze zorganizowany, łatwo dostępny (darmowe wejściówki), umiejscowiony w doskonałych akustycznie wnętrzach Polskiego Radia, nie w żadnych betonowych schronach w lasach dokoła Warszawy. Czuć było entuzjazm tworzącego go zespołu, sympatyczne były te drewniane skrzynki, które wniesiono do foyer Studia im. Lutosławskiego i na których można było sobie zasiąść. Było młodzieżowo. Publiczność dopisała. Denerwowały mnie tylko kamery, które wyraźnie miały pierwszeństwo przed słuchaczami, a państwo je obsługujący zajmowali sobie bezceremonialnie miejsce przed naszymi nosami, zasłaniając akurat to, na co chcielibyśmy patrzeć. Czy pięciominutowy utwór solowy rzeczywiście musi być pochłaniany przez trzy obiektywy? Ale rozumiem, są to już różne wymagania sponsorów, nie należy narzekać, tylko cieszyć się z tego, co się ma, a ma się, zdaje się, młodziutkie rodzeństwo Warszawskiej Jesieni, niechaj nam się ono wszystkim dobrze chowa.