Przez chwilę jak Tracy McGrady
Izuddin Helmi Adnan / Unsplash

15 minut czytania

/ Literatura

Przez chwilę jak Tracy McGrady

Rozmowa z Tomaszem Bąkiem

Echa starych mistrzów, te widma krążące po halach sportowych, rozmaite rekombinacje dawnych zagrań i stylów stanowią dla mnie esencję tego, co łączy literaturę z koszykówką – mówi autor tomu „Playbook”

Jeszcze 4 minuty czytania

RAFAŁ WAWRZYŃCZYK: Na dzień dobry musisz się wytłumaczyć, dlaczego wśród pięciuset nazwisk, które pojawiają się w twojej książce, nie ma Dame’a Lillarda.
TOMASZ BĄK: O, to akurat banał – obmyślając sobie „Playbook” jakieś cztery lata temu, z góry wiedziałem, że będzie to rzecz, którą po prostu trudno będzie wydać, dlatego ściganie się z newsami byłoby skazane na porażkę pewnie jeszcze bardziej niż sam pomysł napisania książki poetyckiej o koszykówce. Jak popatrzysz na nazwiska, to niewielu mamy tutaj wciąż aktywnych graczy – jest LeBron (choć już chyba bardziej na prawach powiatu, a nie jako koszykarz), jest Giannis, pojawia się Kawhi, mamy to, co jeszcze zostało z LaMarcusa Aldridge’a… Zauważ, że na razie wymieniam samych skrzydłowych, co też może być pewnym tropem – Lillard mógłby tu wprowadzić niemałe zamieszanie, oddając celny rzut z logo! Ale spokojnie, nie wszystko stracone – biorąc pod uwagę pewne przesunięcie czasowe, którym obarczony jest „Playbook” i które wynosi dekadę/półtorej, gdzieś około 2034 roku będę mógł z czystym sumieniem napisać wiersz, w którym pojawi się fraza „Dame time”.

Pytam o Lillarda, bo to mój bohater, ale są oczywiście i nieobecności, które bardziej rzucają się w oczy – na przykład Curry. Nie wiem dlaczego, ale przystępując do lektury „Playbooka”, założyłem, że zdajesz w nim sprawę z aktualnego stanu NBA, że zaraz wyskoczy tu Dončić, Zion, reszta młodzieży… Tymczasem ważniejsze dla ciebie nazwiska to, zdaje się, Pierce, Garnett i Allen, czyli panowie, którzy wywalczyli tytuł dla Celtics w 2008 roku. Napisałeś chyba książkę o s w o j e j NBA, o latach swojej koszykarskiej inicjacji, prawda? O „pierwszej świetności”, o tych sezonach, które chłonie się ze świętym żarem, bo zrastają się z naszą młodością i już zawsze uważa się je za najważniejsze?
Intensywność, z jaką śledzę rozgrywki, zmieniała się przez te wszystkie lata, co nie jest chyba niczym szczególnym w przypadku tak długich relacji... I faktycznie, lata (powiedzmy) 2005–2011 to taki szczególny moment dla mnie, bo poza oglądaniem spotkań dużo czasu spędzałem na boisku, a do tego wszystkiego było jeszcze NBA Live, później NBA 2K, robienie koszykarskich klipów, ligi fantasy, fora, blogi – jak na to patrzę z dzisiejszej perspektywy, to zastanawiam się, czy i którędy robiłem wówczas cokolwiek, co nie byłoby w jakiś sposób związane z NBA. Era LeBrona na Florydzie oraz późniejsza seria finałów Golden State – Cleveland to już nie do końca moja bajka, chociaż od jakichś pięciu sezonów znowu intensywniej chłonę wydarzenia na ligowych parkietach i wydaje mi się, że wielki powrót Cavaliers w finałach 2016 mógł być takim punktem zwrotnym dla mnie, momentem, w którym NBA znowu zaczęła się dla mnie liczyć. Ale to też nie jest tak, że jestem koszykarskim boomerem – śledzę zmiany w przepisach, ewolucję stylu gry, nowe schematy defensywne i wcale nie uważam, że kiedyś to były czasy, a teraz to nie ma czasów. Chociaż nie powiem, tęsknię za Garnettem, kolegami z boiska, no i oczywiście za tym, że nie bolały mnie plecy, gdy wstawałem z łóżka.

Natomiast tak, przyznam ci rację – „Playbook” to opowieść o mojej NBA, a świadomość tego, że zapalając światło w jednej hali, gaszę je we wszystkich pozostałych, była chyba najbardziej ekscytującą częścią pracy, bo pozwalało to wyciągnąć na wierzch wydarzenia, o których mało kto już pamięta, jak kretyńska śmierć Eddiego Griffina czy kontra (przez moment akurat ekscytujących) Hawks, w której Josh Childress bez większego wysiłku przekozłował przez całe boisko, wykonując po drodze dwa spin movy, by na koniec bardzo efektownie podzielić się piłką – przez chwilę miałem pomysł, żeby poszukać nagrania tej akcji, ale wydaje mi się, że zapamiętałem ją jako znacznie wspanialszą, niż była w rzeczywistości, wiesz, że ta nieszczęsna magdalenka mogłaby mi się potem odbijać czkawką...

Tomasz Bąk, „Playbook”. Wydawnictwo Warstwy, 72 strony, w księgarniach od września 2021Tomasz Bąk, „Playbook”. Wydawnictwo Warstwy, 72 strony, w księgarniach od września 2021

Tak, lepiej takich rzeczy nie ruszać, może być z nimi też odwrotnie, mogą roztoczyć takie czary, takie wonie, że człowiek kończy kompletnie rozklejony, obezwładniony masą czasu, która od tamtych czasów go opłynęła. W dodatku to dzieje się najczęściej w nocy, jest się samemu, klika się w jeden filmik, on prowadzi do następnego, tamten znowu gdzieś, nagle jest trzecia… Masz tak? W wierszu „Reebok ATR Pump” opisujesz, jak po 11 latach wyciągasz swoje buty z szafy, bierzesz je na boisko, a ich zapach przypomina ci to i owo. Wzruszył mnie ten kawałek i obstawiam, że takie dryfy nie są ci obce. I nie chodzi mi tu już nawet o samą NBA.
NBA generalnie ma to do siebie, że dzieje się w nocy, a związana z tym obiektywna trudność jest – mimo wszystko – czymś, co poprawia smak, wiesz, ta kawa parzona koło północy, chwila tytoniowej przerwy między drugą a trzecią kwartą, ale bardziej po to, by upewnić się, że nigdzie na osiedlu nie pali się już światło, niż żeby jakoś szczególnie się zaciągać… Zdarza mi się oczywiście robić tego typu wyprawy, rozważać nad box scorem, czy Sacramento Kings z Peją i Webberem mogliby zdobyć mistrzostwo albo jak potoczyłyby się losy Indiana Pacers, gdyby Ron Artest przez tę jedną, cholernie istotną chwilę nie był Ronem Artestem… To też jest tak, że liga dba o to, żeby w jej kanałach social media nie brakowało materiałów mających wywołać nostalgię u jednych, a troskę u drugich – i to się zresztą doskonale udaje, bo przecież każde kolejne urodziny Jasona Williamsa smakują równie wspaniale! Chociaż przyznam, że od filmików z pikselozą, którymi otwieram „Playbook”, bardziej interesuje mnie wypatrywanie cienia starych mistrzów w zagraniach młodych graczy, wiesz, młody Rose w Ja Morancie, przerażająco opanowany Brandon Roy w ciele Malcolma Brogdona, ten fenomenalny debiutant Scottie Barnes, który ewidentnie ma w sobie coś z Lamara Odoma, tylko jeszcze nie do końca zdaje sobie z tego sprawę... Projektując książkę, próbowałem odszukać jakieś paralele między tymi dwoma światami – na takim najbardziej prostackim poziomie byłoby to przełożenie wypowiadanego niekiedy przez komentatorów zwrotu poetry in motion na literki, na trochę bardziej zaawansowanym pewnie mogłoby to być przypisywane Isiahowi Thomasowi zdanie dotyczące sekretu koszykówki, ale właśnie te echa starych mistrzów, te widma krążące po halach sportowych, rozmaite rekombinacje dawnych zagrań i stylów stanowią dla mnie esencję tego, co łączy literaturę z koszykówką.

Ano właśnie. W książce znajdujemy covery wierszy Ważyka, Barańczaka, Jaworskiego, Świetlickiego, Pułki, Peipera… To twoi mistrzowie? To nie pierwszy raz, kiedy używasz nazwisk poetów w takiej, hm, „programowej” roli; podobnie było na okładce „Bailoutu”, na której twoje nazwisko jakby „wynikało”, „przesączało się” z nazwisk poprzedników. Ich lista była nawet podobna.
Korci mnie nieco, żeby poopowiadać o stałości w uczuciach (co pewnie miałoby w tym przypadku rację bytu, biorąc pod uwagę np. długość trwania mojej relacji z ligą), ale prawda jest nawet prostsza – po prostu w trakcie prac nad „Playbookiem” przydarzył mi się „Bailout”, którego powstawanie ewidentnie miało coś wspólnego z szałem. Wybór tekstów, które później na potrzeby „Playbooka” przepisałem na koszykówkę, też nie nosił absolutnie żadnych znamion planu – po prostu wiersze, które akurat sobie przypominałem albo które zwyczajnie wpadały mi w ręce, miały w sobie coś, co otwierało pewne szanse – a ja te szanse tylko chwytałem jak loby. Niektóre z nich potem obrosły w dodatkowe znaczenia – i tak mamy quasi-„Blendę” tragicznie zmarłego Tomka Pułki, której bohaterem jest tragicznie zmarły Kobe Bryant, a przecież gdy „ACL” powstawał, jakoś wiosną 2018 roku, Kobe jeszcze sobie swobodnie latał helikopterem po Kalifornii i wymyślał kolejne wyzwania dla Giannisa… Te koszykarskie covery/trawestacje to najmocniejsza trytytka, która łączy cały projekt z literaturą, oko puszczone do czytelnika, który dobrze się orientuje w poezji, ale niekoniecznie chce mieć cokolwiek wspólnego z koszykówką i pewnie wolałby nie pamiętać o stroju na wf. Nie wiem, na ile jest to safe space, a na ile obiecany pokój do płaczu, ale uznałem, że warto podać piłkę także w ten sposób.

Tomasz Bąk, „Playbook”Tomasz Bąk, „Playbook”

Nie bałeś się, że czytelniczkę niezainteresowaną koszykówką przerazi las przypisów? Może powiedzmy na użytek osób, które „Playbooka” nie miały w ręce, że książka zawiera właściwie dwa ciągi tekstu: zasadniczy i poboczny, który jest równie obszerny co pierwszy, a może nawet obszerniejszy, wypełniony biogramami, objaśnieniami pojęć, smakowitymi anegdotami. Ja łykałem te przypisy jak ciastka z kremem, ale co powiedziałby na to Czesław Miłosz?
Bałem się, w zasadzie to nadal się boję – w tak delikatnej materii, jaką jest tekst poetycki, który na ogół jest odbierany zupełnie inaczej niż esej czy artykuł naukowy, przypis jest poważną ingerencją w proces, rodzajem ciała obcego zaszytego w tkance wiersza, i ja osobiście postrzegam go często jako gest de facto paternalistyczny, no bo niby skąd autor ma wiedzieć (albo, co gorsza, wiedzieć lepiej), co czytelnik wie, a czego nie wie? Prowadzi to do ryzykownych wyborów: dlaczego tłumaczymy, kim był John Havlicek, a nie tłumaczymy, kim był William Carlos Williams? Ostatecznie jednak zwyciężyło takie bardziej utylitarystyczne podejście, zależało nam na tym, żeby książka była możliwie inkluzywna, dostępna także dla osób, które koszykówkę znają jedynie z „Kosmicznego meczu”. A że liczba przypisów może przerażać? Cóż, starałem się, żeby „Playbook” dawał nieco frajdy także w wersji zupełnie sauté, więc pewnie da się te przypisy pominąć zupełnie albo wracać do nich w przypadku kolejnej lektury lub sięgać po nie tylko wtedy, gdy są zupełnie konieczne – pamiętam o tobie, Brianie Scalabrine.

Tomasz Bąk

Ur. 1991, kolektyw schizofreniczny, autor siedmiu książek z wierszami i jednoaktówki „Katedra” (2019), ostatnio wydał tomy „Playbook” (2021), „O, tu jestem” (2021) i „XXI. Nagi wodnik w śródmieściu” (2021). Laureat Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius w kategorii debiut za tom „Kanada” (2011), Poznańskiej Nagrody Literackiej – Stypendium im. Stanisława Barańczaka za tom „Utylizacja. Pęta miast” (2018) i Nagrody Literackiej Gdynia za poemat „Bailout” (2019). Mieszka w Tomaszowie Mazowieckim.

Przypisy są konieczne, wspaniałe! Wiesz, ja też miałem swoją epokę heroiczną, w latach 90. wycinałem z „Wyborczej” dziesięciolinijkowe wzmianki o NBA i wklejałem je do zeszytu, na środku boiska ryliśmy nożami wielkiego byka, a samo boisko było z miału węglowego, co oznaczało, że po każdym meczu kąpać się trzeba było trzy razy. Dosłownie: trzy razy. I mimo tych wtajemniczeń nie wiedziałem, kim był Havlicek, wiem może, kim był Hornacek, no ale to jednak nie to samo. Myślę sobie, że przypisy budują kontekst i pokazują, że NBA to nie tylko faceci goniący za piłką, ale potężny biznes, potężne media i, przede wszystkim, potężna platforma społeczna. Wydaje mi się, że obecna NBA o lata świetlne wyprzedza ligi, dajmy na to, piłkarskie pod względem uwrażliwienia na kwestie rasizmu, systemowej nierówności itp. W 2020 roku, po zastrzeleniu Jacoba Blake’a, Milwaukee Bucks odmówiło gry w play-offach, nie wyszli z szatni. To nie do pomyślenia w Europie.
„Playbook” w dużej mierze stroni od politycznego kontekstu ligi, bo jest jednak książką pisaną z zewnątrz, w dużym oddaleniu, ale pewne wątki mimo wszystko się przebijają – mam tu na myśli niesławną „zadymę w pałacu” czy tekst poświęcony zamachowi w Christchurch. Wiesz, jestem ostatnią osobą, która krytykowałaby społeczne zaangażowanie zawodników, i zupełnie nie przeszkadzają mi polityczne wypowiedzi niektórych graczy – wręcz przeciwnie, z zainteresowaniem śledzę ich opinie i cieszę się, że wykorzystują swoją pozycję, czas antenowy i wszelkie dane im narzędzia, by dołożyć swoją cegiełkę do zmiany. Wspomniane przez ciebie kwestie rasowe to są rzeczy, które niekiedy – z naszej perspektywy – trudno sobie nawet wyobrazić: pamiętam taki podcast z Ryanem Saundersem, w którym opowiadał, że gracze Timberwolves, którzy idą pobiegać po parku, korzystają ze specjalnych opasek na ramię, w których umieszczają telefony komórkowe, bo wiedzą, że gdyby podczas biegu szukali czegoś w kieszeni, mogliby zostać potraktowani jako potencjalni przestępcy, a skutki byłyby potencjalnie tragiczne. To brzmi wręcz nieco paranoicznie, ale pokazuje, z jaką skalą uprzedzeń i stereotypów muszą się mierzyć gracze, nawet jeśli na ich konta regularnie wpływają siedmio- i ośmiocyfrowe sumy.

fot. Agnieszka Cytackafot. Agnieszka Cytacka

Czasem się zastanawiam, co z nimi wspólnego mieliśmy my, dzieci transformacji z tomaszowskich boisk, że stali się dla nas tak ważni.
A może wcale nie mieliśmy z nimi zbyt wiele wspólnego? Może ich atrakcyjność wynikała właśnie z tego, że byli tak daleko – pod każdym względem? Byliśmy Mattami Bonnerami w świecie Kevinów Garnettów, a nasze marzenie oddalało się z każdym niecelnym rzutem, z każdym podaniem, które nie docierało do adresata – a mimo to wychodziliśmy na boisko, bo poszukiwaliśmy sensu, chcieliśmy wypełnić dni treścią. Każda chwila, w której toczyła się gra, była chwilą, w której – żeby trzymać się okołotransformacyjnej estetyki – nie byliśmy bohaterami „Chłopców” Myslovitz. I chyba właśnie tak chciałbym to zapamiętać.

Grałeś na Przystani?
Tak, ale się nie zaciągałem – chodziłem głównie na placyk koło Starej Kotłowni, tam były niżej zawieszone kosze, więc można się było bawić we wsady, rzucać alley-oopy, poczuć się przez chwilę jak Tracy McGrady. A wiesz, że tuż obok mojego bloku było trawiaste boisko do koszykówki?

Tomasz Bąk, „Playbook”Tomasz Bąk, „Playbook”

Takie z pancerną tablicą? Ja zetknąłem się z tym rozwiązaniem już w Warszawie, dużo ich było na Woli, myślałem, że wypłyną mi oczy, kiedy to zobaczyłem.
Pancerna tablica akurat była standardem w latach zerowych (gdzieniegdzie ze stalową siatką, ten dźwięk nadal mi się czasem śni – zaryzykuję stwierdzenie, że to najbardziej radykalne osiągnięcie industrial metalu tamtych czasów), ale na wspomnianym boisku trawa sięgała niekiedy kolan, a sam teren był pięciokątem – nic, tylko rzucić jakąś frazą z nurtu neoliberalno-heroicznego („tak hartowała się stal” pasuje jak ulał) i udać się w kierunku bezpłatnego stażu.

Na szczęście oszukaliśmy wszystkich i zostaliśmy sobie poetami.
Przynajmniej nikt nie bierze nas na plakat!