Nie można powiedzieć, żeby tytułem swojej nowej książki – w pełnym brzmieniu „Ćwiczenia muzyczne albo Księga muz napisane przeze mnie na gruzach Cesarstwa Stanów Zjednoczonych Ameryki Płn.” – Janicki najfortunniej wpisywał się w sytuację, w jakiej wszyscy znaleźliśmy się po 24 lutego. Na pewno jednak zachęca ów tytuł do zmierzenia się z tematem, jaki przez komentatorki nie był, jeśli się nie mylę, dotąd podnoszony: gdzie właściwie leży polityczny punkt ciężkości tej poezji, dotąd stroniącej, trzeba to przyznać, od wyraźnego stawiania tej kwestii. I o ile „Ćwiczenia muzyczne...” również nie przynoszą jasnego rozwiązania w rodzaju „w wierszach Janickiego mówi po prostu jezuicki anarchista”, to nigdy dotąd poeta z Supraśla nie podsuwał nam tak dużej ilości materiału do podobnych rozmyślań.
Piotr Janicki, „Ćwiczenia muzyczne... ”. Wydawnictwo j, 88 stron, w księgarniach od grudnia 2021
Nie byłby oczywiście sobą, gdyby cokolwiek działo się tu wprost. Najsilniej upolityczniony rozdzialik tomu nosi ironiczny tytuł „Nowy kierunek w poezji” (nowy, czyli „polityczny”), a próby odtworzenia poglądów autora na podstawie opartych na piętrowych niedomówieniach sztuk – tom wypełniają miniatury à la Kenneth Koch czy Teatrzyk Zielona Gęś – to w zasadzie prostoduszna pareidolia, i to w dodatku uprawiana z zawiązanymi oczami. Na pewno dużo mówi się w „Ćwiczeniach...” o robotnikach i fabrykantach, często w odniesieniu do lat 20. XX wieku, i można by pewnie bronić tezy, że w krzepnącej wówczas piramidzie ucisku widzi Janicki jakąś paralelę do czasów współczesnych i swojej sytuacji: podmiotu skazanego na łaskę i niełaskę współczesnych wcieleń „fabrykanta Cytrona” i instytucji rynku pracy (choćby to była komisja badająca wypadek w biurze). Próżno tu jednak poszukiwać jakichś teoretycznych deklaracji czy zarysu projektów społecznych; Janicki przygląda się „grupie Cytrona”, czyli ludziom splątanym zależnościami kapitału, z perspektywy egzystencjalnej, indywidualistycznej per se, przedkładając nad jakikolwiek aparat polityczny osobniczy kontakt z materią życia i samodzielne zmaganie się („żucie”) z jego problemami.
Podmiot tych wierszy jest zbyt swoisty, oderwany, rozpięty wzdłuż wiecznych raczej niż doczesnych osi, by spokojnie zająć swoje miejsce w gmachu cywilizacji. Krąży raczej wokół niego lub w jego krużgankach, interesuje go nie spisywana prozą „historia życia”, ale coś krótszego i bardziej skondensowanego: gest, poza, dziwne odezwanie się, człowiek „odsłonięty”, jak w wybornym stylistycznie „W 1821 roku na Wyspie Świętej Heleny”, gdzie wyrzucony poza historię i odarty ze swych symbolicznych rusztowań Napoleon odnajduje się nagle zrównany ze swoim służącym, który nakazuje mu sprzątnięcie „syfu w sypialni”. Przy tym wszystkim filozofia życia fundująca to, co w wierszach Janickiego się dzieje, to, może nieco zaskakująco, projekt w zasadzie miłoszowski: zachwyt poety epifanijnymi jakościami życia i natury („śnieg o płatkach [...] jak plastry jabłek”) wydaje się niekłamany i bezszwowo łączy się z programem „wyżęcia” danego nam czasu: możliwie najintensywniejszego przeżywania każdej chwili. Jednakże jak w każdym solidnym miłoszowskim projekcie mamy tu również nadający poetycki élan negatywny biegun „nicości i zapomnienia”. Piękny zapis „Przypadek supraskiego młodszego ogniskowego района Źródlana” to w zasadzie miniaturowa makieta pola, na którym autor „Gucia zaczarowanego” prowadził swoje bitwy o „zachowanie wszystkiego, co jest”.
No właśnie, powiedzieliśmy „zapis”, a nie „tekst” czy „wiersz”, bo nad „Ćwiczeniami...” odnosi się silne wrażenie, że poeta odnalazł wreszcie formę doskonale skrojoną do swojego pisarskiego temperamentu. Poza wspominanymi sztukami tom zawiera chyba tylko jeden „normalny”, pisany drobnymi dystychami, wiersz; cała reszta to właśnie „zapisy”, długie, sute zdania, zawierające nie tyle opis wydarzeń, ile rozwijające meandryczne przemyślenia wzorem poematów Ashbery’ego. Wysmakowany koloryt (pisze się tu na przykład z powagą „nad rowem wodnym”, a nie „nad rowem z wodą”) i nasycenie języka, jakie Janicki w „zapisach” osiąga, sprawiają, że trudno dostrzec, że w tekstach tych w zasadzie brak akcji w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Z próby pisania „samym stylem” poeta zdecydowanie wychodzi z tarczą: chociaż na poziomie fabuły „Ćwiczenia...” wydają się czymś w rodzaju „księgi początków”, to retoryczny szwung i permanentny keatonowski humor podbarwiony – znów – Ashbery’owskim campowym patosem nieustannie pracują tu na rzecz czytelniczej przyjemności.
Bardzo przekonująco, i to nie od dziś, brzmią u Janickiego refleksje dotyczące powstawania refleksji oraz tego, co i jak z naszymi myślami robimy. Albo co one robią z nami. Chcący zwyciężyć nad nicością podmiot „Ćwiczeń...” marzy o zatrzymaniu nawet tego, co najbardziej w nas nieuchwytne i co poniekąd samorzutnie się z nas „odrywa”, „wyprzedza nas” i ginie; w tym punkcie, na dziale wód pomiędzy „poetycką filozofią percepcji” a „pracą na rzecz apokatastasis”, podają sobie ręce dwaj przywoływani tu patroni tej poezji, Miłosz i Ashbery. Widok wart zapamiętania.