Marcin Mokry wyskoczył na scenę poetycką jak Atena z głowy Zeusa: od razu uformowany, z całkowicie osobnym pomysłem na robienie poezji – bo Mokry poezję raczej „robi”, niż ją „pisze” – i z dość niespotykanym mariażem formalnej ekstrawagancji i wycofanego, wsłuchanego w siebie głosu. Jego zjawienia się nie poprzedzała parada marketingowych umizgów, do jakiej literacki Facebook zdołał nas już przyzwyczaić; w jakiś tajemniczy sposób poczucie istotności tego, co Mokry tworzy, rozeszło się samo, wyprzedzając nawet – jest to w sumie dość śmieszne – kontakt z jego tekstami. Może wystarczała wtedy, w roku 2017, fama autora piszącego rzeczy „wyglądające jak wycinki z gazet”? Jak by nie było, debiutancka książka nie zawiodła oczekiwań. „czytanie. Pisma” okazało się nie tylko dopracowanym w najdrobniejszych szczegółach projektem typograficznym, ale i pomostem, na którym podawały sobie ręce nie najlepiej dogadujące się wówczas perspektywy: zaangażowana i „tekstocentryczna”. Eliptyczny język, akcentowanie materialności tekstu (w książce były strony, na których znajdowało się jedno słowo) i aktualia wypreparowane z magazynu „Vice” sprawiały, że kontekstów dla projektu Mokrego można było szukać niemal dowolnie daleko, gdzieś na ogromnym obszarze między poezją konkretną Stanisława Dróżdża, sylwami Buczkowskiego a „Księgą” Edmonda Jabèsa.
Z perspektywy drugiej książki gliwickiego autora debiut wygląda jednak na coś w rodzaju próby głosu. Nie tracąc na zewnętrznej bezkompromisowości, „Świergot” jest dziełem dojrzalszym, bardziej spójnym i w jakiś sposób bardziej przyjaznym dla odbiorcy. Miejsce konceptualnych bloków z „czytania. Pisma” (mieliśmy tam m.in. „Ciała”, „Głosy” i „Widzenie”) zajęła duża, wolno ewoluująca forma, która układa się wzdłuż wątłej, ale wyczuwalnej nici narracyjnej. To dzięki niej „Świergot” daje się czytać jak poemat, chociaż robi wiele, żeby swoje bycie poematem tylko sugerować. Najlepiej byłoby tu może mówić o „partyturze poematu”, jak tekst Mokrego określiła Justyna Sobolewska: rozstrzelone na tle gridu z kropek słowa, wydzielone graficznie sekcje głosów, refreniczność motywów, „przestrzenna” polifonia, otchłanne pauzy – wszystko to rzeczywiście przywodzi na myśl autorską notację jakiegoś utworu Bussottiego czy Cage’a. Tym bardziej że „Świergot” najpełniej realizuje się w czytaniu na głos, zwłaszcza w wykonaniu autora, którego to wykonania próbkę można zobaczyć poniżej (od 1:04:00) i które wydaje się co najmniej znakomite, nieustępujące sławnemu przelotowi Sosnowskiego nad „Gdzie koniec tęczy nie dotyka ziemi” w roku 2005 we Wrocławiu.
O czym jednak „Świergot” jest? Najogólniej rzecz biorąc, o tym, jak historię prywatną zalewają fale historii powszechnej. Marcina, ojca Antoniego i Marii, poznajemy w serii krótkich, celowo „niewyraźnych” zapisów składających się na coś w rodzaju intymistycznego dziennika ojcostwa („Antoni zdejmuje skarpetkę”, „Maria nie śpi”, „Marcin obiecuje”). Rodzinna idylla jest dla początkowej partii poematu wątkiem centralnym, a inne, potężniejsze porządki – jak historyczny czy geograficzny – mają swoje stałe miejsca na kartach tomu i nie wydają się ich zmianą zainteresowane: dołem grzecznie biegnie pagina zawierająca oderwane frazy z atlasu botanicznego, słownika języka niemieckiego itp., a parzyste strony zajmuje wyciąg z indeksu nazw geograficznych, rozpoczęty na przełomie liter O i P i osobliwie uspokajający swoim nieprzebranym bogactwem. Po pewnym czasie do indeksu zaplątuje się jednak słówko „szyny”. Narracja „ojcowska” trwa, ale to, co działo się na jej peryferiach, rusza z miejsca i wkrótce z przemocą się w nią wdziera. Na jednej ze stron wyrasta wiersz konkretny inspirowany „różami Sarajewa”, czyli wyglądającymi jak kwiaty śladami po pociskach, które w latach 90. spadły na oblężone miasto. Pojawiają się strzępy transkrypcji przesłuchań i innych archiwaliów z czasów wojny na Bałkanach. W indeksie docieramy do Poświętnego i Potęgowa, ale ostatnim punktem tej wyliczanki jest, obecna w niej przez swoją nieobecność, miejscowość o tragicznej przeszłości: Potočari.
Marcin Mokry, „Świergot”. Fundacja na rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza, 56 stron, w księgarniach od grudnia 2019
To w tej bośniackiej wsi rozpoczęły się w lipcu 1995 roku masowe mordy na muzułmańskich cywilach i to w niej znajduje się dzisiaj cmentarz ofiar masakry w Srebrenicy. Przez swoją nieodległość w czasie i przestrzeni wojna w Bośni jest pierwszym i naczelnym widmem, które nawiedza mikroświat Marcina, Antoniego i Marii, anonsując niejako przemoc wypełniającą świat, w którym dzieciom bohatera książki przyjdzie żyć. To posępne entrée odkształca również te elementy przedstawienia, które do tej pory wydawały się przyjazne lub przynajmniej neutralne: kwiatki i zioła, które mogliśmy brać za synekdochy bogactwa planety, okazują się markerem wykorzystywanym przy ustalaniu daty zgonu, bo znajdowano je pod ciałami pomordowanych. Raport USG z pierwszego trymestru ciąży, który Mokry przekleja chyba wprost z archiwum rodziny, mógłby być w innej oprawie dokumentem szczęścia i nadziei, ale tu wchodzi w niepokojący rezonans z arkuszami służącymi do opisu stanu zwłok.
A nie jest to koniec – zza tragedii na Bałkanach wyziera II wojna światowa, w szczególności zagłada łódzkiego getta. „Szyny” wracające w poemacie jak obsesyjny refren nie tylko niosą tramwaj, którym rodzina bohatera udaje się na przejażdżkę, ale i wiodą ku najczarniejszym zakątkom XX wieku. W zakończeniu, jak z rozprutego żołądka, wylewa się chaotyczna i zepsuta treść, w której nacjonalistyczny i antysemicki bełkot miesza się z medialną sieczką, zdaniami z bedekera i strzępami jakiegoś mesjańskiego podania. Górujący nad tym rozlewiskiem „świergot”, który słyszy Maria, może być wieloznacznym symbolem jeszcze wyższego zła – tak zdaje się sugerować Jakub Skurtys – ale i wątłym znakiem nadziei.
Zainteresowanie jednostką wrzuconą w historię, poetycki recykling, patchworkowe pejzaże czasu, w których wysokie styka się z niskim, a wreszcie specyficzne, orbitujące wokół językowego prymitywu poczucie humoru – wszystko to pozwala widzieć w Mokrym dalekiego i może nawet nieświadomego tego faktu wnuka Różewicza. Ale jego książka to przede wszystkim istotny punkt na mapie młodej poezji. Przy całej swojej odrębności „Świergot” lokuje się w miejscu, w którym krzyżują się najnowsze tendencje w pisarstwie autorek i autorów urodzonych między końcem lat 70. a początkiem 90.
Po pierwsze, występują w nim dzieci, a każdy już chyba zauważył, że roczniki te piszą o dzieciach dużo, znacznie więcej niż ich poprzednicy i poprzedniczki. Chociaż lepiej byłoby tu powiedzieć „z okazji dzieci”, bo samo dziecko tematem jest w ich przypadku rzadko, a znacznie częściej – jak u Bargielskiej czy Kaczanowskiego – katalizuje tylko narrację dorosłego, w której jak interesujące produkty na dnie retorty odkładają się skrywane lęki rodzica. Podobnie dzieje się w przypadku Mokrego; na tle rówieśników wyróżnia go jednak rejestr niezwykłej czułości, w jakim utrzymane są zbliżenia na codzienność syna i córki (chyba tylko w „Święcie nieodległości” Janusza Radwańskiego znaleźć można zbliżoną sylwetkę ojca, próbującego ukryć pod kloszem najkruchsze lata swoich dzieci i świadomego jednocześnie, że to jedno udać mu się nie może).
Po drugie, „Świergot” jest dziełem „konstruktywistycznym”, i to w sposób tak dojrzały i naturalny, że uśmierca niejako w zarodku wątpliwości, jakie towarzyszyły jeszcze pierwszym „konstruktywistycznym” tomom Sendeckiego, „22” i „Pół” (2009–2010). To nie sezonowa moda, a coraz silniejszy impuls w myśleniu o współczesnym wierszu, czego dowodzą nie tylko nieźle opisane artystyczne praktyki Malek, Góry czy Kopyta (za zbiór noszący konstruktywistyczne piętno uznawano nawet pozornie lekkie „Pawilony” Bielickiego), ale i pachnący jeszcze farbą drukarską najnowszy tom-obiekt Przybyły. Mokry pod pełnymi żaglami dołącza do tej stawki, a jego asamblaże z medialnej pulpy i faktografii XX wieku lokują go na jej najbardziej eksperymentalnym – przynajmniej jeśli chodzi o formę – skrzydle. Ale nie tylko waga, jaką przywiązuje do aspektu wizualnego, utrudnia zaszufladkowanie go jako zwykłego, zajętego układaniem słów w wersy autora. „Świergot” jest tyleż „graficzny”, co „akustyczny”, antycypując być może kolejne pole, na które rozleją się działania progresywnie zorientowanych poetek i poetów. Grudniowa premiera potężnego, gęstego od inwencji audiobooka Andrzeja Szpindlera pozwala snuć przypuszczenia, że przyszłością poezji mogą być działania szokująco odmienne od tego, z czym zwykliśmy ją kojarzyć do tej pory.
Po trzecie, rzecz chyba najciekawsza: poezja współczesna coraz chętniej i śmielej awangardyzuje, ale kierunkiem, ku któremu zwraca wzrok, w takim samym stopniu co przyszłość, staje się przeszłość. Odwołująca się do formizmu lat 20. sztuka Mokrego, reanimująca klasyczne praktyki surrealistyczne twórczość Jakuba Kornhausera czy ożywiona Ważykowskim esprit proza poetycka Krzysztofa Pietrali (warto już wypatrywać) – wszystkie one karmią się tęsknotą za świtem dawnych awangard i dniem, który po nim nie nastał, choć był przez ówczesnych rewolucjonistów obiecywany i wyglądany. Jest zarazem w tych nowych propozycjach coś, co nie da się sprowadzić do – owszem, też w nich obecnej – hauntologicznej nostalgii. Wydają się mówić, że wśród stuletnich stylistyk leżą jeszcze rzeczy, które nie zrealizowały się w swoim czasie w pełni i które mogą być dla nas, w sytuacji estetycznego impasu, nie tylko przydatne, ale i zbawienne. Niewyczerpująca się siła surowej, doprawionej kulturą popularną jukstapozycji. Swoboda składni i skojarzeń wymykająca się rynkowym rygorom „trafności” czy „konkretu”. Zrywające politurę kultury wysokiej, odwołujące się do wrażliwości dziecka praktyki kolażu i wizualności.
„Świergot”, sięgając do skarbca tych przyjemności, bierze na barki również część zapomnianych obowiązków literatury XX, a może i XIX wieku. Jest podbity szaleństwem jak flarf i poważny jak tablice Larousse’a jednocześnie. Poster, jaki do niego dołączono na wzór młodzieżowych pism z lat 90., jest posterem wojny.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).