Przy stole
fot. Naked Faris, CC

Przy stole

Rafał Wawrzyńczyk

Niespotykanie wysoko brane tony sąsiadują w poezji Aldony Kopkiewicz z językiem, jakim mówimy do siebie, kiedy nikt nie patrzy, uproszczonym i ułomnym. Pound przechadza się pod rękę z Poświatowską

Jeszcze 1 minuta czytania

Tej i owej czytelniczce Kopkiewicz może być znana nie tylko jako poetka, ale i frapująca tarocistka; a ponieważ szybko zdobywa w tej dziedzinie kolejne stopnie wtajemniczenia, było tylko kwestią czasu, jak myślę, żeby przeniknęła ona do jej praktyki pisarskiej. Tak właśnie chciałoby się spojrzeć na „Przy sobie”, jej najnowszy zbiór, w którym pozbawione tytułów, podobne formalnie teksty układane są w poemat podobnie jak talia na stole: banał sąsiaduje tu z głębokim, egzystencjalnym wglądem, biograficzny detal z eteryczną figurą poetycką, pola „złej energii” (jak to poświęcone „ojcu mojego chłopaka”) z obszarami kruchej pozytywności. W miarę postępów tekstu ujawniają się „linie”: cząstki poematu, jak karty, komentują się wzajemnie, a figury klarują w powolnej sedymentacji; gdzieś między nimi majaczy „prawda”, nigdy nie ujęta tu w jedną, zdecydowaną formułę, ale dana właśnie w chmurze refleksów, „niewygodnych prawd, żartów i bredni”. Clou programu stanowi to, że jest to tarot stawiany samej sobie; przed autorką zasiadają niby jej przyjaciele – jest to w końcu poemat „o przyjaźni” – ale nawet w pobieżnej lekturze staje się jasne, że są to postaci raczej przywoływane w myślach niż fizycznie obecne (a jeśli już obecne, to od wielkiego święta). W opowieści, którą snuje Kopkiewicz, odgrywają rolę ramy krosna, niezbędnej do tego, by na tkaninie ujawnił się głęboki introspekcyjny wzór. „Tu będę stawać się, / dzięki tobie”, pisze w jednym miejscu poetka, dotykając węzłowej myśli tomu. Tytułowe „Przy sobie” należy bowiem czytać, obejmując jednym spojrzeniem obecną w nim dwuznaczność: musimy być „przy sobie” (blisko, obok siebie), by móc znaleźć się „przy sobie” (dowiedzieć się czegoś o własnym „ja”).

Aldona Kopkiewicz, „Przy sobie”. Warstwy, 56 stron, w księgarniach od maja 2022

Sprawy się komplikują, jeśli wziąć pod uwagę, że od koncepcji stabilnego „ja” o dobrze określonych granicach – nawet jeśli jest to „ja” indukowane myślami o innych – bliższa wydaje się Kopkiewicz wizja „ja” płynnego i mogącego przyjmować różne stopnie intensywności. Skala rozciągałaby się tutaj od całkowitego niemal wygaszenia tożsamości (jak w rozpisanej na wiele tekstów, rilkeańskiej z ducha medytacji, podczas której siedząca na ziemi podmiotka doświadcza „stania się ciałem”) po swoiste „wielo-ja” osiągalne dla nas w akcie pisania – i prawdopodobnie czytania – poezji. Stanem pośrednim, do którego mówiąca w „Przy sobie” wydaje się aspirować, byłoby „powietrze” lub „udział w powietrzu”, to jest współdzielenie z tymi, których kochamy i z którymi się przyjaźnimy, czegoś w rodzaju międzyludzkiej pneumy: obszaru wolności, humoru, nieskrępowanej ekspresji i wspólnego dochodzenia do wartości. „[P]owietrze […] przechyla się, wywija, rozciąga / w końcu zaś tańczy” i, co interesujące, podobnie staje się z językiem objętych nim osób – niezauważalnie traci on swój teleologiczny (niektórzy powiedzieliby: ekonomiczny) wymiar. „Ty”, do którego zwraca się narratorka „Przy sobie”, to raz przyjaciel, innym razem przyjaciółka, jeszcze innym chyba matka – złączeni w czyichś myślach, a więc, możemy tu nieco zaryzykować, złączeni myślami, otwarci na siebie i akty potencjalnego „zasiedlenia”. „A było tak, że twoja śmierć usiadła w moim cieniu, […] odetchnąć moimi myślami”, pisał w „Latem 1987” Sosnowski, nauczyciel pokolenia, z którego Kopkiewicz się wywodzi, i nieco żartobliwie moglibyśmy powiedzieć, że i rozgrywająca się w cieniu śmierci utopijna mikrosocjologia „Przy sobie” w jakimś momencie gościła w swoich granicach autora „Taxi”.

Pod względem czysto stylistycznym Kopkiewicz nigdy nie należała jednak do naśladowczyń Sosnowskiego. Pozornie przezroczysty język „Przy sobie” jest doprawdy osobliwy: niespotykanie wysoko brane tony sąsiadują tu o jeden wers z językiem, jakim mówimy do siebie, kiedy nikt nie patrzy, uproszczonym i ułomnym; Pound przechadza się pod rękę z Poświatowską, a od czasu do czasu dołącza do nich Wirpsza z bukiecikiem szarych definicji; vintage’owe inwersje, a nawet odkrywki czystego sylabotonizmu, przeplatają się z mową-trawą podręczników równowagi psychicznej i „dobrego życia”. Na scenie każdego chyba gatunku muzycznego istnieją wykonawcy, których pomysł na współczesność polega na byciu old-school i podobnie jest chyba z autorką „Przy sobie”; jej styl poświęcający zewnętrzne błyskotki na rzecz komunikowania myśli i uczuć wydaje się nieco niedzisiejszy, jednak daje ciepły, nasycony obraz o dużej głębi. Znaki poetyckiej jakości, jakie Kopkiewicz tu i tam rozrzuca („czas, / który skądinąd pije z nas na umór”), wydają się nie przysparzać jej większych trudności, ale i nie być przedmiotem jej specjalnej troski. Szuka czegoś innego, mówi o czymś, o czym nie mówi już chyba nikt. Choćby dlatego warto usiąść na trzy kwadranse przy jej stole.