Przez lustro i dalej
fot. Maurycy Stankiewicz

11 minut czytania

/ Muzyka

Przez lustro i dalej

Rafał Wawrzyńczyk

Mykietyn i Szymański dzielili nie tylko słownik gestów, ale też „duży plan” całej pisanej przez siebie muzyki, horyzont tego, co w niej mogło się wydarzyć, i tego, co w niej wydarzyć się nie mogło. Ogromnie kusi, żeby spojrzeć na ten temat z perspektywy politycznej

Jeszcze 3 minuty czytania

Festiwal, na który chodziłem do Teatru Nowego, mógłby się nazywać nie Paweł Mykietyn. Konteksty, a Paweł Szymański i Okolice, Orbity Szymańskiego albo jakoś tak, bo dzieła twórcy „Dwóch etiud” stanowiły na nim znakomitą większość. Ale to nie rok 2006, w którym zrobiono tygodniowy Festiwal Muzyki Pawła Szymańskiego, a Polskie Wydawnictwo Audiowizualne wykosztowało się na podsumowujący go box czterech DVD, który do dzisiaj jest obiektem moich westchnień. Nie, to już rok 2020 i publiczności warszawskiej Szymańskiego pokazywać musi jego uczeń Mykietyn, czy raczej zwabiać do jego muzyki swoim nazwiskiem. Dla mnie to dziwne, bo nie zauważyłem, jak zmieniły się czasy; ale zmieniły się na pewno, Szymański zniknął jakoś, zszedł na drugi plan, zwolnił po cichu stanowisko najważniejszego polskiego kompozytora „naprawdę współczesnego”. Kiedy to się stało? „Sostenuto”, które wspominam do dzisiaj, zagrane było na Warszawskiej Jesieni w 2013 roku i już wtedy mówiło się o kompozytorze w stylu „A jednak wciąż potrafi pięknie!”. Wydanej w 2018 roku płyty z utworami fortepianowymi nie recenzowano już chyba w ogóle – chętnie zostanę poprawiony w tym względzie – a przecież były lata, kiedy odnotowano by ją nawet w „Przekroju”.

W międzyczasie na ulubieńca progresywnych środowisk mieszczańskich wyrósł Paweł Mykietyn, którego eklektyczna, wyrazista stylistyka zaczęła nieźle się rymować ze smakiem bogacącej się i rozglądającej po świecie rodzimej klasy średniej. W pewnym momencie kompozytor nie tylko mijał z wdziękiem slalomisty bramki kolejnych zamówień (III Symfonia), ale pisał do każdego chyba przedstawienia, na którym należało być, a jego nazwisko nie wiedzieć kiedy znalazło się na tych samych medialnych łopatach, które obracały Chyrą, Lupą czy Bałką. Daleko odszedł również od miejsca, w którym – jak sam przyznawał – znajdował się „niebezpiecznie blisko” erudycyjnego idiomu Szymańskiego. W toku dość gorączkowych, czy nerwowych, jak chciał Andrzej Chłopecki, poszukiwań doszedł do stylu rezonującego z wrażliwością pokoleń, dla których formacyjny był raczej kontakt z muzyką popularną niż poważną.

Jeśli dla Szymańskiego trzeba było ukuć wymyślny termin „surkonwencjonalizm”, bo „postmodernizm” brzmiał w obliczu jego partit jakoś wulgarnie, to Mykietyn okazał się postmodernistą par excellence, bardziej chyba nawet niż Adès, z którym, jak się przez moment wydawało, zajmować mieli podobne miejsce w środowiskach muzycznych swoich krajów. Ale wyjątkowy zupełnie talent do agresywnych kontrastów fakturowych oraz coraz silniejsze zainteresowanie nagim rytmem i traktowana laboratoryjnie agogika pociągnęły Mykietyna w obszary, gdzie należałoby zacząć na niego patrzeć jak na muzycznego konceptualistę lub twórcę „obiektów”, samozwrotnych struktur i dźwiękowych iluzji, nieco na wzór tego, co robił na płótnie – zaglądam teraz do listy dzieł Mykietyna – Fangor. Tak jest, Mykietyn napisał „Fangora” na fortepian na cztery ręce. Czy istnieje jakiś odpowiednik muzycznego op-artu? W każdym razie tam znaleźć można teraz Mykietyna.

Paweł Mykietyn. Konteksty, 7–11 października 2020, Warszawa, Nowy TeatrPaweł Mykietyn. Konteksty,
7–11 października 2020,
Warszawa, Nowy Teatr
Dobrze to było widać w III Kwartecie (2016) i „Perpetuum stabile” (2019), dwóch najnowszych utworach zagranych na festiwalu i, niestety, chyba na nim najsłabszych. Jeśli jeszcze można sobie wytłumaczyć, że słodziutki jak kanon Pachelbela kwartet napisany został w geście „uchylenia się od napisania kwartetu”, to na „Perpetuum stabile”, dość deprymującej zabawce, brakowało już takich pomysłów – poza, oczywiście, naturalną potrzebą kompozytora „opukiwania” nowych przestrzeni. Ale dzieło to, prawdę mówiąc, nie miało nawet wymiaru eksperymentalnego, wyglądało raczej na bibelot skrojony pod salonowe gusta i budziło co najwyżej tęsknotę za dawnym, rzeczywiście poszukującym Mykietynem, zdolnym pisać rzeczy w rodzaju II Symfonii czy „Klave”. Z tamtego złotego, mikrotonalnego okresu usłyszeliśmy II Kwartet, a poza tym zaprezentowano nam już tylko klasyki z początku drogi twórczej kompozytora: „3 for 13” w czujnym, elastycznym wykonaniu Sinfonii Varsovii, „Epiphorę” na fortepian i taśmę oraz „Kiedy przyjdzie Katelbach” na taśmę – udana kompozycja na taśmę, cóż to za rzadkość w świecie – które zakończyło festiwal i sprowokowało wszystkich zapętlonym w nieskończoność odgłosem piłeczki pingpongowej, podczas którego należało wstać i sobie pójść, ale nikt na to dość długo nie miał odwagi. Aha, były jeszcze „Sonety Szekspira” i te, zdecydowanie, potwierdziły swoją jakość, dostarczone jednakże zostały w wykonaniu, o którym nie mogę powiedzieć wiele dobrego: luz kontratenora wydawał mi się nieco wymuszony, barwa jego głosu w górnym rejestrze miała w sobie coś nieprzyjemnego, a poza tym towarzyszył mu na fortepianie Radosław Kurek, który do tej muzyki – a już na pewno do Szymańskiego – ma jakby za ciężką rękę.

No właśnie, Szymański. Poza pochodzącymi z lat 70. i 80. kompozycjami na taśmę (niesamowite jest, że „La Folia” z 1979 roku brzmi już „jak Szymański”) rzeczy, które zagrano w Nowym, to doskonale znany żelazny rdzeń jego twórczości. Może jeszcze „Sonata na 9 skrzypiec, kontrabas i perkusję” miała pewien aspekt edukacyjny, bo znaleźć jej nagranie nie jest łatwo, a pokazuje ona dobrze, że niektóre ze swoich charakterystycznych gestów kompozytor stosował już w głębokich latach 80. (długa nuta kontrabasu jako znak innej rzeczywistości – przykładowo – powróciła tego samego wieczoru w „Through the Looking Glass... I” na orkiestrę kameralną oraz, ukradkiem, w „3 for 13” Mykietyna). Poza tym bez repertuarowych zaskoczeń: koncert Sinfonii Varsovii prowadzonej przez Bassema Akiki zamknęła „quasi una sinfonietta”, a na „maratonie kwartetów” Royal String Quartet wykonał „Cztery utwory” z 2013 roku i „Dwa utwory” z 1982, grając te ostatnie inaczej niż kiedyś Kwartet Śląski: masywniejszym dźwiękiem, jednak pozbawionym zwrotności Ślązaków i tłumiącym, mam wrażenie, niektóre z retorycznych wolt tej muzyki. Był oczywiście – i na szczęście, bo przepiękna to kompozycja – „Compartment 2, Car 7” i były oczywiście – i na szczęście, bo przepiękna to kompozycja – „Dwie etiudy”. Solowy fortepian Szymańskiego, jak już wspominałem, wypadł problematycznie, bo wolne tempo zmieniło pierwszą z etiud w rząd jakichś wapiennych ostańców, a i w „Singletracku” nie zdołał pianista „rzucić czaru”, do czego kompozycje te zachęcają i czego potrzebują, żeby oderwać się od ziemi. Jadwiga Rappé zaśpiewała za to „Pieśni do słów Trakla”, a zwłaszcza trzecią z nich, „Im Herbst”, tak wspaniale, że nie wiem, czy kończące ją słowa „...vom Sonnenschein”, nasycone przez wokalistkę nieziemską wonią nadziei i beznadziei – tak właśnie – nie stanowiły najjaśniejszego punktu całego festiwalu.

Wspomnijmy, że „Konteksty” miały i zakulisowego bohatera. Włodzimierz Kotoński, zaprezentowany tylko jedną kompozycją (elektroniczna „Aela” z 1970), w pewnym sensie odpowiadał za wszystko, co usłyszeliśmy: był nauczycielem i Szymańskiego, i Mykietyna, i Adama Falkiewicza, tragicznie zmarłego kompozytora urodzonego w 1980, którego niezły „Hypnos” zabrzmiał jak jaskółka nurtu „«ja» obnażonego”, uprawianego ostatnio, dajmy na to, przez Wojciecha Blecharza. Na tym tle „Małe requiem dla pewnej polki” Góreckiego – jeszcze jednego z mistrzów Mykietyna – wypadło archaicznie i porządnie postawione nutki nie zmienią faktu, że jest to utwór ckliwy, nudny, beznadziejnie „polski” i stawiający przed oczami – przynajmniej mnie – papieży pędzących na nartach. Tyle, jeśli chodzi o to, co zagrano.

Celowo pomijam tu wątek zależności między muzyką Mykietyna a Szymańskiego, choć był on, oczywiście, osiowy dla całego przeglądu. Śledzenie tego, jak cytat z „Dwóch etiud” pojawia się w „Kiedy przyjdzie Katelbach”, jak tom-tom odgrywa taką samą rolę „nożyc montażowych” w „quasi una sinfonietta” i „3 for 13”, jak podobnie zachowują się glissanda w smyczkach u obu kompozytorów et cetera jest oczywiście dużą przyjemnością, ale zostały te rzeczy opisane nie raz i nie dwa razy. Jeszcze więcej powiedziano o grach z zastanymi konwencjami, zwłaszcza barokowymi, którym oddawał się i oddaje Szymański i które podpatrzył u niego Mykietyn. Najważniejsze wydaje mi się to, że przez pewien czas dzielili nie tylko słownik gestów, ale też „duży plan” całej pisanej przez siebie muzyki, horyzont tego, co w niej mogło się wydarzyć, i tego, co w niej wydarzyć się nie mogło. Ogromnie kusi mnie, żeby spojrzeć na ten temat z perspektywy politycznej i powiązać te wszystkie zaczynające się energicznie i grzęznące w marazmie struktury Szymańskiego, te wszystkie „szerokie” glissanda, w których muzyczna akcja ścieka jak farba z obrazu, który „nie wyszedł”, te wszystkie „jąkania” i „strzępy”, te wszystkie niemogące się dopełnić początki, tę przemożną aurę nostalgii za czymś, co się rozpadło i co jest już niemożliwe – no właśnie, powiązać z czym? Z doświadczeniem fiaska transformacji? Z nadziejami wyhodowanymi w PRL-u i uwiędłymi w niekończącej się, ósmej dekadzie XX wieku? Czy „ucieczek” Szymańskiego – od fug, przez cztery już podróże „na drugą stronę lustra”, po hipnotyczną kodę „Compartment 2, Car 7” – nie można odczytać jako politycznej, ale polityczność traktujemy tu bardzo szeroko, kapitulacji? A Mykietyn, o pokolenie późniejszy, czy przez swoje nieruchome mobile i wstęgi Möbiusa nie doszedł do innego rozwiązania tego samego problemu: nie ucieczki, a „otorbienia się”, zamknięcia w nierozwijających się, obłych strukturach, pozbawionych „ostrogi” konkluzji?

fot. Maurycy Stankiewiczfot. Maurycy Stankiewicz

Nie napiszę, oj nie, że ewolucja stylistyczna Szymańskiego i Mykietyna to dwie ścieżki zmierzchu formacji liberalnej. Mam jednak przeczucie, że napisze to ktoś inny, tak jak w światku poetyckim zaczęto pisać o Sosnowskim i Świetlickim; minąłem na szczęście mityczny próg czterdziestki i nie muszę już się takimi rzeczami przejmować. Na koniec jednak anegdotka: w zakończeniu „Dwóch utworów” Szymańskiego jest taka niepokojąca, powracająca frazka wiolonczeli, jakby oczekiwania na coś, co na pewno się zdarzy, choć lepiej, żeby się nie zdarzyło. Akurat ją grano, kiedy do wielkich okien Nowego, które wychodzą wprost na ulicę, podeszli zwabieni światłem kibice z szalikami. I chwilę stali, zaglądając do środka, gdzie siedzieliśmy w ciszy i półmroku.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).