Zgrubne streszczenie tego, co dzieje się w „Pół ciastka”, drugiej książce Grzegorza Hetmana, mogłoby wyglądać następująco: za oknem jednego z biurowców w zachodniej Europie upływa czas komuś, kto jeszcze kilka lat temu w Polsce „szturmował polany na niskim biegu” i słuchał ech dyskotek niosących się po falach jeziora. Sieć literatury, za pomocą której ten ktoś chce połączyć oś życiowego Ordnung z osią utraconej wolności, stanowi jego istotniejszy, prawdziwszy, być może skrywany przed innymi etat. Czy jednak praca w języku, której oddaje się bohater Hetmana – a i sam autor, będący w realnym świecie korektorem i redaktorem – wystarcza do uniesienia osobistego doświadczenia i stawienia jakiejkolwiek kontry światu „stali i szkła”? Może jest ona tylko zajęciem „na pół gwizdka”? „Połową ciastka”, czyli naiwnym rozwiązaniem dylematu „jak zjeść ciastko i mieć ciastko”, tłumaczącego się tu na konflikt między koniecznością pracy a wewnętrzną autonomią jednostki?
Hetman stawia to pytanie, ale jakością swojego pisania od razu je unieważnia, a przynajmniej dostarcza poważnych argumentów na to, że nie, absolutnie, ta poezja to nie żadna korzenioplastyka, tylko aparat poznawczy zdolny do wypracowywania formuł o ciężarze nieledwie egzystencjalnym. Poeta robi wprawdzie wszystko, aby odwrócić od tego faktu naszą uwagę i abyśmy podczas lektury przede wszystkim dobrze się bawili: mnoży żarty i sommerowskie knyfy, pisze o The Necks i Stephenie Malkmusie, rozmieszcza insiderskie aluzje („Śnią tylko o awizach” przywołujące „Śnią tylko o Ameryce” Ashbery’ego) i częstuje wysokiej próby „mownością” swoich wierszy. A jednak od czasu do czasu włącza jakiś ukryty przycisk, a jego język, jak wydłużający się podczas gigantycznego przyspieszenia pojazd ze „Star Treka”, „perfekcyjnieje”. Jeśli nie ma takiego słowa, to powiedzmy, że staje się on materią o gęstości większej niż ta, jaką miewa obecnie przeciętny wiersz polski średniej długości.
Grzegorz Hetman, „Pół ciastka”. Wydawnictwo j, 52 strony, w księgarniach od listopada 2020
Przysiadłem z wrażenia, kiedy jakiś czas przed ukazaniem się tomu trafiłem w sieci na „Jezioro Dominickie (1)”. Chwilę mi zajęło zrozumienie, że mówi się tu do mnie językiem, który znam. Nie spodziewałem się tego po kimś, kto wydał do tej pory jedną książkę („Putlzaga i inne wiersze” z 2016 roku), nie udziela się specjalnie w krajowym życiu literackim i poza zamieszczonym w internecie wywiadem oraz garstką publikacji nie stara się specjalnie objaśniać publiczności swojej osoby. To język „alegoryzowany”, umożliwiający odczytanie na poziomie wyższym niż literalny, język, jakim odzywali się Ashbery i późny Šalamun, a na naszym gruncie, chociażby, Sosnowski, Biedrzycki („69”, „Porumb”), Wiedemann czy Sendecki.
Jeszcze 10–15 lat temu pisano tak dość często, czy raczej próbowano tak pisać, naśladując najczęściej autora „Autoportretu w wypukłym lustrze” lub Sosnowskiego, ale że droga do własnego idiomu w ramach tej stylistyki to droga poniekąd krzyżowa, wytrwało na niej niewiele autorek. W międzyczasie modne stały się zaangażowanie i rozumiana często na sposób konstruktywistyczny „materialność”; w rezultacie nazwiska średniego pokolenia, którym zdarza się jeszcze odezwać passusem alegoryzowanym, daje się policzyć na palcach jednej ręki, a sam ten język na tle tego, jak obecnie mówi się w wierszu, zaczął brzmieć jak jakaś ars subtilior, zapomniana sztuka zarządzania znaczeniem i pięknem. Mam podejrzenia, że ten sposób wypowiedzi po prostu przestaje być rozumiany: twarda hermeneutyka jest w niejakim odwrocie, coraz lepiej się mają proste, jednowymiarowe stylistyki. Dobrze to czy źle? Moim zdaniem nie najlepiej, a w wierszach z samą podłogą długo nie pomieszkamy. Ale wróćmy do Hetmana.
Mamy więc „Jezioro Dominickie (1)”, krótki tekst, który bez jakiegokolwiek przygotowania stawia nas przed figurą nieznajdującą w dalszej części żadnego rozwinięcia. Jaka głowica? Jaki „ścieg głowicy”? Znamy głowice magnetofonowe; czy ta, o której tu mowa, odczytuje czy zapisuje? Zostawia za sobą „coraz mniej gęsty ścieg”, czy też rzednący ścieg ma do odczytu? Może w linii 2 będzie jakieś dopowiedzenie? Nie, tu mamy kolejny obraz, słowem „częstotliwość” ledwie zahaczający o pole skojarzeniowe linii 1.
Jezioro Dominickie (1)
(1) Ścieg głowicy coraz mniej gęsty.
(2) Bezsenność strażników najwyższej częstotliwości.
(3) Zdecydowanie inaczej wyobrażałem sobie czas.
(4) Jako coś na zewnątrz i bez konsekwencji.
(5) Więcej było ludzi i chyba też więcej
(6) dyskotek w oddali. Głośniki w jeziorze.
(7) Nie sądziłem, że taką grozą może
(8) się okazać złożoność wiatru
(9) w kilku gałązkach drzewa.
(10) Jestem tuż obok.
(11) Piję wodę, jakbym szeptał,
(12) potem szepczę, jakbym tonął
(13) ciepłą nocą rozświetlaną rojami
(14) śmieci: nabrałem tu kiedyś sporo paliwa,
(15) które stało się swoim własnym paliwem.
Jacy strażnicy? Czym jest „najwyższa częstotliwość”, której strzegą? Sposób, w jaki powiedziana jest linia 3, pozwala chyba zakładać, że linie 1–2 portretują czas, a raczej taką jego kondycję, która niemile zaskoczyła mówiący w linii 3 podmiot. Linia 4 to założenie wspiera, podobnie linie 5–6, przywołujące epokę, w której czas mógł być jeszcze – dla podmiotu – „czymś na zewnątrz i bez konsekwencji”. Na czym jednak polega – wracamy do linijek 1–2 – problem podmiotu z czasem teraz? Czy głowica może tu być inną nazwą, maską (to właśnie nazywam alegorią) naszego aparatu percepcji i emocji, a jej coraz mniej gęsty ścieg – coraz rzadszą ścieżką doznań, jaką ma dla nas życie w miarę swoich postępów? Aha, więc strażnicy, kimkolwiek by byli, strzegą przed nami dzień i noc czegoś „najintensywniejszego”, pasma ekstazy, które dawniej – kiedy „więcej było dyskotek” – było dla nas bardziej dostępne? To zaczyna mieć sens. A gdybyśmy w liniach 5–6 zobaczyli romantycznej proweniencji obraz „powrotu bohatera”, po latach, na miejsce, w którym dorastał, albo był dzieckiem, albo „szalał”? Czesław Miłosz nie mógł znaleźć w krasnogrudzkim gąszczu śladów dawnych alei; Hetman, stojąc na brzegu, widzi swoje jezioro dziwnie opustoszałe. Tak, wtedy „groza”, jaką budzi wiatr „w kilku gałązkach drzewa” (linie 7–9), mogłaby być uzasadniona.
W taki właśnie sposób, w chaotycznym nieraz układzie kroków w przód i w tył, przebiega lektura podobnej poezji: w miarę napływu informacji weryfikujemy dotyczące „sensu wiersza” hipotezy i w razie potrzeby cofamy się, by postawić nowe. Nie chodzi przy tym o „rozwiązanie zagadki”, a przynajmniej ta metafora wydaje się tu najgorsza z możliwych; lepiej myśleć o serii ćwiczeń na zapewnionych przez tekst przyrządach lub – to chyba sformułowanie Ashbery’ego – o rozkładaniu się wiersza jak papierowego kwiatu, który zetknął się z wodą.
Jak mi się zatem „jawi” wiersz Hetmana już po wszystkim? Mniej więcej tak, jak zaczął się powyżej odsłaniać: stanąć po latach w miejscu, w którym pędziło się szczęśliwe chwile, i zobaczyć, że to miejsce się zmieniło, znaczy tyle, co zyskać nagły wgląd w naturę czasu, jakby w jego przekrój; doznając tego uskoku, otrzymujemy rzadki przywilej zobaczenia siebie „z zewnątrz”, poznania prawdy o swoim obecnym statusie (linie 1–2). Formuła z linii 14–15 mówi, że „obecnym nam” nie pomoże jednak „paliwo” zgromadzone w przeszłości, bo zdolne jest ono jedynie – to moje ulubione i najgłębsze miejsce tego wiersza – do opalania samego siebie. Czyli pamięć o doświadczeniu obsługuje głównie pamięć o doświadczeniu, w samozwrotnym wirze, „domkniętym” w tym sensie, że niebędącym w stanie obdarzyć nas jakąś sensowną „radą” czy „wnioskiem”. Dodajmy, że „strażnicy najwyższej częstotliwości” to echo „strażników ogrodu”, którzy w ikonicznym wierszu Świetlickiego mieli akurat swoją „porę posiłku” i pozwolili podmiotowi na „badanie palcami rany w drzewie”, a sama „najwyższa częstotliwość” to przewijający się w ostatnich dekadach trop intensywności: u Biedrzyckiego „płyn[ęła] przez nas potężna muzyka”, u debiutującego niedawno Suchaneckiego „było się we wnętrzu emisji”. Wiersz Hetmana, załatwiając własne sprawy, wpisuje się więc jednocześnie – i w dodatku robi to dość świadomie – w najnowszą tradycję progresywnie zorientowanej poezji polskiej.
Motto z Sosnowskiego, jakie widnieje nad pierwszym wierszem z cyklu „Dzielnice europejskie” („Kiedyś te domy przejdzie wiatr”), w żadnym wypadku nie pojawia się w „Pół ciastka” przypadkiem. Hetman jest bowiem kontynuatorem szkoły myślenia o wierszu, którą zapoczątkowały u nas przekłady szkoły nowojorskiej pióra Sommera, Sosnowskiego i Zadury. Łączy go z nią niechęć do fałszywie brzmiącej solenności, preferowanie rejestru potocznego, nawet niskiego – okazjonalnie jednak rozjaśnianego racami trzymanej w zanadrzu „mowy wysokiej” – a także humor, zróżnicowanie technik retorycznych, delikatny dryf ironii przenikający jeśli nie każdy pojedynczy wiersz, to cały styl. I sam „styl” właśnie – nieustanna, stanowiąca raison d'être tej poezji refleksja nad stylem, nad tym, jak wiersz powinien wyglądać, jak powinien „mówić”, przedostająca się często do samego ciała tekstu, przed oczy czytelniczki. Tak dzieje się w „Poprawcie mnie, jeśli się mylę”, tak dzieje się w „Autoportrecie w supermarkecie”, gdzie Hetman niejako na żywo koryguje wiersz, który stylistycznie zaczyna mu skręcać w niesatysfakcjonujące rejony i robi tak nie raz i nie dwa, dopóki język, tuż przed finiszem, nie złapie właściwej tonacji.
Dowcip związany z „Pół ciastka” polega jednak na tym, że kojarzoną z frontem antyreferencyjnym aparaturę zaprzęga się tu do prac, które pozwoliłyby mówić o Hetmanie jako o autorze „zaangażowanym”. Obok elegii analizujących mechanizmy pamięci znajdziemy tu wiersze zajmujące się czymś, co można by nazwać „opresyjnością życia w technopolis”, i to zajmujące się nią w całej jej rozciągłości: począwszy od drobnych korporacyjnych absurdów (znikające mleko w „Dzielnicach europejskich (3)”), przez docierającą do nas jedynie w przebłyskach świadomość postępującej alienacji („Dzielnice europejskie (1)”) i internalizowanych mechanizmów kontroli („Mieszkaniec”), po eschatologiczny niemal – na modłę Larkinowską – wymiar życia oddanego pracy („Dzielnice europejskie (4)”). Wartość świadectwa Hetmana, niezależnie od czysto poetyckich walorów jego wierszy, polega też na tym, że pochodzi ono z pierwszej ręki; dobrych poetów, którzy mieliby okazję z bliska oglądać ruchy naprawdę sporego kapitału, nie mamy aż tak wielu. Swoją „analizą uczestniczącą” autor „Pół ciastka” dopisuje się do rozpoznań Domarusa z „cargo, fracht” (2016) czy Bielickiego z „Pawilonów” (2017), przy czym w przypadku tego ostatniego chodzi o niepodjęty szerzej przez krytykę wątek systemu widzianego z wnętrza korporacji IT i ujawniającego swoją osobliwą, niepodlegającą nawet prawom straty i zysku bezwładność.
Napisałem powyżej, że to i owo „pozwoliłoby” wpisać Hetmana w nurt zaangażowany, a nie że „pozwoli” to zrobić, bo jestem przekonany, że do takiej sytuacji nie dojdzie. Autorowi „Pół ciastka” pisany jest los poety bez adwokatów, bez środowiskowego i krytycznego wsparcia, i nie chodzi tu nawet o to, że od wielu lat przebywa on poza granicami Polski. Hetman pojawił się w momencie, w którym z jednej strony nie mógł liczyć na krytykę zdolną do wydobycia jego anglosaskich alegacji, a z drugiej – nie miał już szans na to, by za swojego uznało go młodsze pokolenie i towarzysząca mu formacja akademicka. Spotkał go los urodzonych na przełomie lat 70. i 80. „synów”: pokolenia wciśniętego między „ojców” z lat 50. i 60. („brulion” itd.) i politycznych „wnuków” z lat 90. i późniejszych. Startujący w czasie boomu na poezję w internecie „synowie” zostali kompletnie prześlepieni przez krytykę, która w pierwszej dekadzie XXI wieku wciąż opracowywała to, co wydarzyło się w latach 90.; kiedy dojrzeli i dostali kilka nagród, komentatorom sceny poetyckiej z ogromnym trudem przychodziło odtworzenie ich dróg ewolucji i kierunków wpływów.
Tymczasem wszyscy oni – i nierozumiany do dziś Janicki, i niedostrzegany Szwarc, i jakby nieistniejący Tomanek, i rzeczywiście nieistniejący Grobelski, i skazany wreszcie na samotność Hetman – robią w przybliżeniu to samo: powolnie i na wielu poziomach rozkładają potężne ciała „ojców” (Sosnowskiego, Świetlickiego, Ashbery’ego, Šalamuna) i skupieni na pisarskiej qualité rozwiązują postawione przez nich problemy. A problemów tych, w związku z napływem tłumaczeń i reorganizacją całego pola estetycznego w latach 90., spadło im na głowy całe mnóstwo. Nowoczesna alegoria – jako dynamiczna, galwanizująca wyobraźnię figura potrafiąca mediować pomiędzy stylem niskim a widmem dojrzałego modernizmu – leżała (i leży) w samym tych problemów centrum.
Nie wiem, naprawdę nie wiem, jak w roku 2021 reklamować „Pół ciastka”. Jako książkę o potrzebie wolności? Ale czy trzeba wznosić się ku takim abstrakcjom, żeby straciły ważność pokoleniowe dysjunkcje? Kogo zainteresuje „potrzeba wolności”? A może jako książkę o pracy? O wchodzeniu w dojrzałość? O życiowym kompromisie? Może kogoś przekona, jeśli powiem, że są w niej miejsca, które przypominają o czasach, w których starano się nas, czytelniczki, zabierać na ucztę języka? Albo jeśli napiszę, że Hetman, składając swoje frazy, po prostu zna się na rzeczy? He can play, chciałbym tu chyba powiedzieć najbardziej, bo tak się mówi w NBA o zawodnikach dorabiających się nazwiska i mających talentu i umiejętności znacznie więcej niż na jedno zadanie, które mieliby realizować na boisku. No więc wystarczy zobaczyć kształt tych zdań, przeczytać dwa lepsze wiersze. He can play.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).