Najpierw pomyślałem, że Simon Armitage na Festiwalu Miłosza to przyjemna prowokacja. Dlaczego? No, pamiętałem trochę wierszy Armitage’a pisanych kolokwialnym językiem i to, że poeta debiutował w roku 1989, otwierając w Wielkiej Brytanii kolejną epokę nowoczesności, trochę tak, jak u nas „brulion” – nawet data się zgadza. Pamiętałem też, że Armitage zdawał mi się do imentu „brytyjski”, tak jak „brytyjski” był Larkin: obaj patrzyli trzeźwo, bez złudzeń, na to, co przydarza się człowiekowi epoki postindustrialnej w czasie krótkiego, ziemskiego pobytu pomiędzy trawą zieloną a chmurami. Żadnych aluzji do „drugiej przestrzeni”, żadnych historiozoficznych wycieczek, zwykłe międzyludzkie obrządki wzruszenia i smutku, i deziluzji, i lęku. Takie rzeczy nie mogły się podobać Czesławowi Miłoszowi.
Ale potem pomyślałem, że „brulion” na Festiwalu to żadne dziwowisko, bywają tam przecież już i bardziej awangardowe szarże, a wrażliwość Armitage’a na zmysłowy szczegół spotkałaby się pewnie z przychylnością naszego Noblisty. Podobnie jak jego fascynacja formami Natury, podobnie jak jego artykułowane coraz wyraźniej przeświadczenie, że poezję pisze się dla celów innych niż ona sama. I jeśli dodać do tego, że jedną z ostatnich rzeczy, jakie uczyniła Theresa May przed rezygnacją ze stanowiska, był telefon do Armitage’a informujący o przyznaniu mu stanowiska Poety Laureata (dziesięcioletnia kadencja, 5750 funtów rocznie, balon sherry), to wydaje się, że obecność Brytyjczyka na krakowskim święcie poezji jest jak najbardziej uzasadniona, a nawet więcej niż uzasadniona.
Simon Armitage, „Mało brakowało”. Przeł. Jerzy Jarniewicz, Jacek Gutorow, Wydawnictwo j, 80 stron, w księgarniach od maja 2019 Towarzyszy jej premiera „Mało brakowało”, trzeciego już zbioru przekładów Armitage’a na polski. Zaczął w 1998 Jerzy Jarniewicz, publikując iście ezoteryczny dziś arkusik ośmiu wierszy pt. „Kwatery prywatne”, w którym tytuł głośnego wiersza „Zoom!” tłumaczy się jako „Szast!” (lata 90., umieram z tęsknoty za wami). Wszystkie, poza drobną „Islandią”, wiersze z „Kwater” wchodzą w skład „Nocnej zmiany”, obszerniejszego wyboru wydanego w 2003 przez Biuro Literackie, pod którym oprócz Jarniewicza podpisał się Jacek Gutorow. „Mało brakowało” wchłania z kolei „Nocną zmianę” i dorzuca do puli zestaw wierszy nowych, głównie z późniejszych książek Brytyjczyka; tłumaczami są znowu Jarniewicz i Gutorow. Jeśli ktoś jednak myśli, że kupiwszy najnowszy tomik, ma polskiego Armitage’a z głowy, to należy zaznaczyć, że przekłady w „Mało brakowało” znacznie się nieraz różnią od wersji z „Nocnej zmiany”, interesujące posłowie Gutorowa i kilka dobrych wierszy („Posłowie”, „Niesłychane”) zniknęło, a istotny cykl „Całe niebo” – jeszcze o nim będzie – otrzymujemy w wersji znacznie okrojonej.
Ale zanim o „Mało brakowało”, może chwilę o samym autorze? Jego biografia jest interesująco zwykła, a jej początki nie powinny nam zginąć w blasku ostatnich sukcesów („rodzice wybuchnęli łzami – mówi poeta – kiedy po 30 latach od dnia, w którym porzuciłem stałą pracę dla życia z pióra, dotarła do nich wiadomość o tym, że zostałem Laureatem”). Urodził się i wychował w Marsden, maleńkiej osadzie w północnej Anglii, w której największymi atrakcjami były pub i fabryka tekstyliów, po głównej szosie pędzone bywały owce, a „dziewięć dziesiątych” stanowiły „niebo i wrzosowiska”. Z poezją styka się na studiach (innych niż te, które zamierzał podjąć). Jak pisze w świetnym eseju Jeremy Noel-Tod:
Po ukończeniu studiów przez jakiś czas żył z zasiłku. Wtedy też wynajął własne mieszkanie – lecz nadal w Marsden. Przez dwa lata pracował z młodocianymi przestępcami. Potem zapisał się na Uniwersytet w Manchesterze, gdzie kształcił się na pracownika socjalnego, a następnie został kuratorem [jak jego ojciec – przyp. R.W.]. W tym samym czasie „pochłaniał” dział poezji w Publicznej Bibliotece w Huddersfield oraz uczestniczył w warsztatach poetyckich prowadzonych przez Petera Sansoma. [...] Wkrótce jego wiersze stały się dziełami autora pewnego swojej oryginalności: wyróżniający się, nowy głos, który był jednocześnie otwarty (czasami wręcz podatny) na inne głosy – już nie Hughesa ani Harrisona, lecz Larkina i Muldoona. Sansom pamięta, że wiersze te powstawały „bardzo łatwo” i rzadko wymagały poprawek. (Przeł. Sławek Kuźnicki).
Chwilę potem wydaje „Zoom!”, następnie „Kid”, i zostaje najgorętszym nazwiskiem na młodopoetyckiej scenie na Wyspach. Jego kariera ze strumyka rozlewa się w Ganges: pisze powieści, eseje, wiersze w tandemie i 1000-wersowy poemat na zamówienie („szanse i zagrożenia w nadchodzącym milenium”); tłumaczy ze staroangielskiego, pracuje dla radia i telewizji, trafia do podręczników.
A jednak wydaje się, że nigdy już nie osiągnął tego poziomu intensywności, jaki miały jego najwcześniejsze książki. Było z nimi trochę tak, jak gdyby odezwała się nagle jakaś ucywilizowana, wrażliwa i biegle władająca XX-wiecznym wersem brytyjskim wersja bohatera „Trainspotting”, czujnego, nieco samotniczego obserwatora zawieszonego między dwudziestym i trzydziestym rokiem życia w mieście na prowincji. Późne wstawanie z łóżka, puste dni, dwuznaczny luksus życia poza wielkomiejskimi koleinami. Talking Heads, rower, pierwsze miłości, pierwsza poważna praca. Pełne szczegółów, ale specyficznie prześwietlone, melodyjne kadry, z których to, co najważniejsze (przemoc, śmierć, rozstanie), zostało usunięte, a kwestią czytelnika jest „domyślenie się” historii, z powodu której nad tym kadrem się zatrzymano. Wiersz – a konkretnie „Człowiek na torze” – pokaże to lepiej niż opowieść o wierszu:
Nie widział mnie, ale jego pies tak:
przywiązany do mostu, rwał się raz po raz
na smyczy, choć pozostawał w miejscu.
Dziwni ludzie ściągają tu na tory przed świtem.
Świry jak ja, co malują sprayem wagony,
dwaj strażnicy nocni, którzy bluzgają na tego
lub tamtego zza bocznicy; i on. Miał
mapę Irlandii wypisaną na twarzy.
Zmyłem się, nim zjechały tu gliny.
Bo musiały zjechać: odblaskowe kurtki świeciły jak
lampy uliczne, ze szpadli w wapieniu szły skry.
Poranny pociąg z mlekiem spóźni się dziś do Leeds.
Jest tu wczesny Armitage w pigułce: potoczny język, pewność ręki, interesujący czas i interesujące miejsce (tory przed świtem), „oklejanie” obserwacjami naczelnej, wielkiej elipsy (samobójstwo; mniej więcej to samo dzieje się w głośnym „Wierszu” z „Zoom!”) i nienachalne dowody poetyckiej jakości: „mapa Irlandii wypisana na twarzy” oraz wers finałowy, zawierający to kluczowe „mleko”, wieloznaczny symbol „dobra” czy wręcz „niewinności” wciąż będących spoiwem cywilizacji. Wystarczy podmienić to jedno słowo (na „węgiel”, „ludzi”, cokolwiek), by wiersz stracił trzy czwarte swojego ciągu.
Takich dobrze skrojonych wierszy środka pola – mam tu na myśli pole rozciągające się od klasycyzmu po awangardę – napisał Armitage niemało. I chociaż jego książki mamią oko wielością rozwiązań stroficznych, eksperymentami z różnicowaniem gęstości języka, układaniem wierszy w cykle, wprowadzaniem bohaterów żyjących w więcej niż jednym tekście – jak Robinson występujący w „Kid” – to i tak trudno się oprzeć wrażeniu, że poeta bada wytrzymałość jednego, centralnego modelu wiersza, który doskonale opanował w początkach swojej kariery. A nawet, chciałoby się dodać, nie jest to do końca „jego” wiersz, jest to bardziej wiersz „brytyjski”, twór o szacownej tradycji, sięgającej wstecz przez Muldoona, Larkina i Betjemana aż do Hardy’ego i dalej. Armitage jako człowiek o ponadnormatywnej inwencji (przeczytajmy wiersz o spacerze po plaży, w którym w każdej strofie jest miniodkrycie językowe, którego nie dokonało 2 miliardy ludzi piszących o plaży) przeniósł go po prostu na plecach w nowe stulecie, dbając o to, by nie nudzić. By być au courant, trochę śmieszny, momentami wzruszający. „Kreskówkowy Larkin”, pada gdzieś w linkowanym wyżej szkicu. Przyczepiło się do mnie to sformułowanie, chociaż nie jest to sformułowanie sprawiedliwe.
Simona Armitage’a będzie można spotkać podczas Festiwalu Miłosza w Krakowie. Spotkanie, które poprowadzi Jacek Gutorow, odbędzie się w sobotę 8 czerwca o 18:45 w Narodowym Starym Teatrze.
Nie jest tak, że tej poezji nie doceniam. „Krzyk”, „Rzeźba Chrystusa z huśtawkami i ślizgawką”, „Gdy przeszedł huragan”, nieobecny w wyborze Jarniewicza i Gutorowa „Wiersz” z „Kid”, kończący się marmurowym „Sometimes he did this, sometimes he did that” – to wszystko dobre, mocne teksty, do których się wraca. Nie wierzę raczej w tradycję, z której wyrastają i którą wspierają, a dokładniej – w jej współczesną, sąsiadującą z popklasycyzmem przez cienką ściankę, wersję. Nie ma w tej strefie pola za dużo do ugrania; by wydać się w tym miejscu twórcą naprawdę silnym, trzeba straszliwych, autocenzorskich nożyc, jakie mieli Larkin czy Bishop, by odcinać wszystko, co nie nadzwyczajne. Armitage tych nożyc nie ma, bo funkcjonuje w kulturze na sposób współczesny: pisze dużo i szeroko, „produkuje”, jak produkowali Ashbery, Šalamun czy Białoszewski. Ale ten modus, w braku wyrazistych dystynkcji stylu, prowadzi na manowce. Dowodem, niestety, wiele wierszy w „Mało brakowało”, zwłaszcza późniejszych: „Angielski astronauta” – treść na cztery linijki rozciągnięta do dwudziestu i nagrana w technikolorze, „Na most” – wzruszenie ramion, „Pudle” – dowcip, „Krzesło” – nudne studium przedmiotu, „Październik” – wiersz z plastiku, „Lokatorka” – ramotka z Shawa, „Sezon zamknięty” – parada manieryzmów. I tak dalej, i tak dalej. Niestety.
Może przemawia przeze mnie osobiste rozczarowanie? Lekturę „Całego nieba”, wspomnianego tu już cyklu wierszy, w którym mikrokosmos miasteczka rzutowany jest na mapę gwiazdozbiorów, a precyzja obrazowania staje się momentami tak przeszywająca, jak w drugiej strofie „Rysia”:
O świcie spacer po zamarzniętym trawniku, przypominającym szklane włókno;
coś jakby zapach acetonu, nadgniłych gruszek, może methadone linctus.
Za paprociami, na pajęczynie zawieszonej między dwoma cierniami,
osiem zamarzniętych kropel uryny jak osiem pożółkłych pereł.
– lekturę tego cyklu chowałem w pamięci jak dziecięce znalezisko, do którego chce się wrócić w jakimś nieokreślonym „później”, kiedy miałoby na nowo olśnić nas pierwotną świeżością. Pamiętam krój czcionki, bordową okładkę „Literatury na Świecie” z 2001 roku, w której na „Całe niebo” natknąłem po raz pierwszy. Parę jego fragmentów umiem na pamięć do dzisiaj. Ale przeczytane ponownie, po latach, wiersze te wypadły sucho, niemal odstręczająco, jak garść zmarniałych orzechów. Dziwnie statyczna aura, sztukowania poetyzmami („Bocian”, „Taurus”), napięcie gromadzące się głównie na linii „mitologiczny tytuł” – „współczesna, przyziemna treść”. Ten kalejdoskop ma może sens, jeśli koziołkuje w nim wiele szkiełek; trzynaście wierszy, które wyselekcjonowano na potrzeby tomu, to za mało jak na efekt, o który poecie prawdopodobnie chodziło. A wiersze te nie bronią się same. Armitage próbował napisać je warsztatem, samym stylem, trochę tak, jak na naszym podwórku Michał Sobol w „Schronach”, które przyszły po bardziej naturalnych „Pulsarach”. Teza, której nie będę tu rozwijał, bo nie czas na to ani miejsce, brzmi mniej więcej tak: w obrębie poetyki, w której porusza się autor „Zoom!”, każda taka próba skończy się niepowodzeniem, jest to bowiem poetyka zakorzeniona w zdarzeniu (event-driven?), a zdarzenie wymaga w artystycznym opracowaniu choć odrobiny retardacji; podane w dużym – choćby ciekawym – skrócie, zawsze „umrze”.
I umarło. Masowo. To, jak zmieniło się w moich oczach „Whole of the Sky”, było dla mnie ostatnio jednym z silniejszych dowodów na istnienie czasu. W tym akurat przypadku nie chcę winić autora ani tym bardziej tłumaczy – nikt nie przełoży tych wierszy na polski lepiej niż Jarniewicz i Gutorow. Wierzę nawet, że cykl ten zdolny jest wciąż zapewnić wielu czytelniczkom i czytelnikom ten rodzaj „przyjemności wejścia”, która kiedyś była i moim udziałem.
Sam czytam jednak „Mało brakowało” jako dość smutny zapis przejścia z żyznych, nieco dzikich obrzeży do mainstreamu, którego to przejścia godność Poety Laureata była tylko oficjalnym, nawet zabawnym, potwierdzeniem. Podobną drogę przebył u nas Tomasz Różycki, który z twórcy dość niepokojących, cenionych przez fanów tekstów (koniec lat 90.) przedzierzgnął się w dostarczyciela sacharyny pakowanej w czterowersowe strofki. Ale to, że tom Armitage’a się ukazał, tak czy owak mnie cieszy – dopisuje on bowiem kolejny rozdział do nowożytnej historii poetyckich spraw polsko-brytyjskich, rozpoczętej niegdyś z hukiem Sommerowską „Antologią nowej poezji brytyjskiej”. Przez wiele lat to poeci z Wysp byli dla naszej młodej sceny istotnym punktem odniesienia; dzisiaj wydaje się – przynajmniej na podstawie tego, co dociera do nas w przekładach – że to po polsku pisze się ciekawsze rzeczy. Nie trzeba szukać daleko. Tomiki bardziej ożywcze niż najnowsza odsłona Armitage’a znajdziemy w ofercie tego samego wydawcy.
A jeśli chodzi o samego Armitage’a, nie wiem... Można chwytać się myśli, że „Mało brakowało” jest po prostu gorzej skadrowane niż „Nocna zmiana”, chociaż odsetek słabych tekstów pochodzących z tomów z ostatniej dekady nie do końca pozwala w to wierzyć. Są na szczęście jeszcze te dawniejsze wiersze, niby zakurzone VHS-y, na których widać, jak poeta w juniorach robi bardzo efektowne rzeczy, choćby to, co dzieje się w tytułowym wierszu z „Zoom!”. Wydaje się w takich chwilach, że jest przed nim przyszłość nie środkowego pomocnika, ale wielkiego napastnika.
Cykl tekstów o poezji powstaje we współpracy z Festiwalem Literackim im. Czesława Miłosza w Krakowie. W 2019 roku Festiwal będzie odbywał się od 6 do 9 czerwca.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).