Ten tekst miał nazywać się „Dzicy”
Bob May CC BY-NC-SA 2.0

15 minut czytania

/ Literatura

Ten tekst miał nazywać się „Dzicy”

Rafał Wawrzyńczyk

Jeśli po polsku pisane jest jeszcze coś, co pamięta zapach starodawnego terminu „awangarda”, to jest to twórczość Adama Kaczanowskiego i Andrzeja Szpindlera

Jeszcze 4 minuty czytania

Ten tekst nie będzie taki, jaki miał być, bo po wiadomości o odcięciu finansowania „Dwutygodnika” przez MKiDN trudno nie myśleć o tym, że jest to tekst pożegnalny. Z góry przepraszam autorów książek, o których chcę tu pisać, że tam, gdzie miał się skrzyć entuzjazmem, będzie pewnie tylko się uśmiechał, i to smutno, albo w ogóle padał na twarz w popiół i pokrzywy. Jeszcze kiedyś coś o Was napiszę, słowo. A teraz mam poczucie, że szansa oddania sprawiedliwości Waszym stylom znowu się wymyka, w sumie przeze mnie, bo „Dwutygodnik” był takim fajnym miejscem, gdzie mogłeś przekonywać 60 tysięcy osób, że nieodzownym jest czytać coś, co składa się z fraz typu „koliber w dziadolkowatym poncho”, ale ten „Dwutygodnik”, no właśnie, on się zamyka, a ja nie mam siły, żeby udawać, że nie.

[Łyka aspirynę] A zatem! Tekst miał nazywać się „Dzicy” albo „Les fauves”, i być o dwóch wybitnie utalentowanych facetach, którzy robią wiele, żeby nie traktować ich poważnie. A raczej: żeby nie traktować ich poważnie tylko do pewnego momentu, w którym to momencie budzimy się i orientujemy, że traktować ich należało z maksymalną powagą, tyle że jest już za późno, bo naszej dłoni już nie ma, to znaczy jest, tylko że gdzie jest? Jest w nocniku. Tam sobie właśnie gospodaruje. Na szczęście nie ona jedna, jest tam wiele dłoni, część ich właścicieli wciąż śpi, kłaniam tu się nisko siłom, dzięki którym zachodzi mniemanie, że nazwiskiem istotnym dla polskiej prozy jest na przykład X, a nie Adam Kaczanowski, a nazwiskiem istotnym dla polskiej poezji jest na przykład Y, a nie Andrzej Szpindler. Ale nie chcę tu nikogo wynosić czyimś kosztem, nie ma takiej potrzeby. Idą święta, nazwiska oklejamy lśniącym papierem. Rozgrzeszam też wszystkich nieufnych! Kaczanowski na spotkaniach wskakuje na stoły, zdejmuje koszulkę i wali w blat martwym pstrągiem. Szpindler w masce szkieletora śpiewa o „stryczku aforyście”, stojąc tyłem do publiczności. Potrzeba czasu albo jałmużny z nieba, żeby potraktować ich poważnie. Jeden z moich ulubionych fragmentów „Kwestii gustu” Ważyka:

W listopadzie 1918 przeczytałem w jakiejś gazecie [...] krótką wzmiankę o tym, że w Paryżu zmarł poeta Guillaume Apollinaire, który był Polakiem i nazywał się Kostrowicki. Pisał dziwaczne wiersze. Dla przykładu gazeta przytaczała „Wspomnienia” w anonimowym i niezbyt wiernym przekładzie. Początek brzmiał w ten sposób:

                                    Dwa murzyńskie jeziora
                                    Pośród lasu
                                    I koszula która schnie

                                    Usta otwarte na harmonii
                                    Był to głos utworzony z oczu

Notatka zachęcała do pobłażliwego uśmiechu: małoż to dziwactw rodzi się w czasach wojennych? Zareagowałem w przewidziany sposób, ale po krótkim czasie poczułem się jak ktoś, kto zobaczył swój głupi uśmiech w lustrze.

Adam Kaczanowski, „Cele”Adam Kaczanowski, „Cele”. WBPiCAK, 44 strony, w księgarniach od września 2018Ważyk, Apollinaire, jakie sympatyczne towarzystwo. Wiem, że Kaczanowski woli Bowles i Ballarda, a Szpindler Partuma i Deborda, ale zatrzymajmy się tu na chwilę. To co, że minęło sto lat. Ale wtedy wymyślono słówko „awangarda”, a chciałbym powiedzieć, że jeśli po polsku pisane jest jeszcze coś, co pamięta zapach tego starodawnego terminu, to jest to twórczość tej dwójki. Może jeszcze dwóch, trzech osób. Chwali się poetki i poetów za „odświeżanie języka”, ale odświeżanie to mówiąc między nami za mało; gdybyśmy byli całkowicie, po Kafkowsku uczciwi, wymagalibyśmy od siebie wymyślenia języka na nowo i oczekiwalibyśmy, że z tego będziemy rozliczani. M u s i e l i b y ś m y  dokonywać zerwań. Tak jak zrobił to Apollinaire, tak jak robił to Ashbery w latach 60. Nie były to początkowo rzeczy miłe do czytania, o nie. Daleko im do bezkolizyjnych laserunków „Fali” czy mistrzowskich rysuneczków z tomu „A Worldly Country”. Zerwanie to impuls intelektualny, intencjonalny, bliższe są mu nożyczki, cut-up Gysina, kolaż i niepowodzenie, gestem zerwania jest kilkudziesięciostronicowy poemat „Europa”, bez treści, czy nawet symulacji treści; zerwanie nie pisze się samo, jak pisze się klasycyzm (teza: prawdziwie klasyczne jest to, co napisało się „samo”), trzeba je „aranżować”. U Szpindlera są potrójne i poczwórne związki rządu, chociaż mędrki na forach poetyckich wydymają wargi już na pojedynczy, zwykłą metaforę dopełniaczową, bo zasłyszały na wejściu, że to znak bezguścia. U Kaczanowskiego ten sam status ontologiczny mają Marta Podgórnik i Batman, chociaż ich spotkanie w jednym tekście skazuje autora „Awersji” na wieczny przedsionek „prawdziwej literatury”, w której spotykać się zwykli Castorp z Settembrinim. Śmiech, jakim reagujemy na teksty ich obu – zwłaszcza w wykonaniu na żywo – jest mniej więcej tym samym śmiechem, jaki mieszczańska publiczność miała dla „kobiet z okiem za uchem” Picassa i jaki miał dla „murzyńskich jezior” młody Ważyk. Zazdroszczę im tego śmiechu. Jest dla mnie znakiem, że ich języki mogą dostąpić święceń historii kultury.

[Aspiryna] Choć różni je wszystko. Język Szpindlera to Foucault w łachmanach, ze sprayem i butelką Hoop Coli w ręku. Jest zapisem nieortodoksyjnej, bulgoczącej i rozlewającej się na wszystkie strony episteme, skąpanej w świetle groźnego humoru i odsłaniającej co jakiś czas piędź konkretu: kawałka świata, służącego za punkt odbicia dla kolejnych dygresyjnych nawarstwień. Jak wtedy, kiedy naszym oczom ukazuje się nie kto inny, jak redaktor Rachoń, który

Kupił złoty flamaster do poprawiania nagrobnych liter. Co pisał? Najczęściej (rozglądając się wcześniej bardzo obficie, bo jednak najadłby się wstydu, gdyby go ktoś namierzył z ulicy przy nakładaniu na ścianę podobnych mądrości, jakby żywcem skserowanych z tatuaży jakichś młodocianych modelek, na których stopach, dajmy na to, wprowadza się do obiegu: teraz srebrne buty!) kaligrafował: FANTAZMO WYPUŚCIŁ PRZEZ USZY TWÓJ STANIK / POCZEKAJ, ZDEJMIJ, FANTAZMO POLEPSZY W NIM ŚRUBKI. [...] Właśnie mija go furgon google’a (odświeżający street view) i –jeżeli zasiada się w tym kielichu stylowym, za który mogłaby robić czaszka obecnego tu grafficiarskiego fajtłapy– trudno ominąć momentalnie tężejące wrażenie, że spod opon furgonetki wyplusnęło straszliwie modne ostatnimi czasy sformułowanie – DEBIL.

Andrzej Szpindler, „Dostań, nie odbierzesz!”Andrzej Szpindler, „Dostań, nie odbierzesz!”. Artel, 40 stron, w księgarniach od września 2018W zasadzie każdy punkt, w którym Szpindler odchodzi od prostego sprawozdania, obradza fałdą stężałej ironii. Daleka jest ona jednak od zwykle wiązanych z nią zadań; jest tutaj raczej pneumą nadmuchującą rzeczowniki lub odpowiedzialną za ich drobnienie, animującą świat nieożywiony i nadającą zdaniom osobliwie namaszczonego sznytu. Jest to język „akcjonistyczny”, wprowadzający bez namysłu najbardziej niechodliwe figury („kufajka”, „droid”) i obchodzący się z nimi jak gdyby nigdy nic, w aktach „strasznej zabawy” mieszając je z Rachoniami tego świata. Michał Kasprzak pisał o „kinderyzmie” stylu autora, ale pamiętać należy, że jest to kinderyzm stylu „mądrościowego” czy wręcz dotkniętego progerią (nieco na podobieństwo Leona Bothy, chorego na progerię DJ-a, któremu poświęcona była „Solarize”, opera Marcina Stańczyka z librettem Szpindlera). Wszystkożerność tej prozy i poematów omija skonceptualizowany front Joyce'owski i wiedzie nas raczej w szeroko rozwarte ramiona Rabelais’go.

Kaczanowski filozofowania unika, jego język jest mową „nie-myśli”, przerażającym – jak dla mnie – zapisem odstręczającego pasma wypełnionego artefaktami popkultury i scenek rodzajowych typowych dla dojrzałego kapitalizmu. Jeśli świat Szpindlera posiadał dzioby i brodawki, to świat Kaczanowskiego prezentuje nam zawsze to samo, doskonale gładkie lico, na płaszczyźnie stylu realizowane, jak to ujął gdzieś zgrabnie Dawid Kujawa, „grubą kreską”, komiksowym obrysem rezygnującym z jakiegokolwiek światłocienia. Zdania malowane są kilkoma barwami podstawowymi, łączą się ze sobą jak funkcjonalne komponenty IKEA i opowiadają nie tylko o tym, o czym w nich mowa, ale i o podejrzanym etosie „ekonomiczności”, któremu zostały poddane. Patrzenie na świat jak na grę komputerową – a Kaczanowski wydaje się  n a p r a w d ę  tak go postrzegać – wprowadza tę twórczość na jakiś pusty tor przyspieszonego ruchu, gdzie wątki vanitas czy indywiduacji bohatera zostały setki mil w tyle, a jedyną perspektywą jest jakaś gigantyczna kraksa. I tak w istocie się dzieje; od jakiegoś czasu wyobraźnia autora dryfowała ku „katastrofie systemu”, by w ostatniej książce zająć się tematem już wprost:

Autorka pisze bestseller o meteorycie, który trafia w Księżyc, ogromne odłamki Księżyca spadają do oceanów, wznosząc fale, które zalewają wszystko, zatopieniu nie ulega tylko jeden niewielki jacht, ale jego właścicielka podcina sobie żyły.

Czy ktoś chce ocaleć? Ludzie chcą mieszkać w jak najbliższej okolicy cmentarza.

Doradcy finansowi rekomendują zaufanym klientom szybką śmierć i kremację. Można przemienić swoje bezwartościowe prochy w bezwartościowy diament.

Co ciekawi mnie tu najbardziej, to fakt, że nawet apokalipsa i związane z nią horrory nie są w stanie sprawić, by język ten przestał brzmieć jak fabularny muzak, przezroczysta, w jakiś sposób „opływająca” nas zaledwie transmisja. Do zadraśnięcia odbiorcy potrzebuje autor czegoś  s p o z a  wnętrza materii, którą się posługuje. Tym czymś jest forma: cytowany wyżej „Koniec końców” z Tarantinowską precyzją prowadzi do puenty, która zalewa cały poemat oczekiwanym światłem spraw ostatecznych i wznosi dramatyczne cienie. Nie zapomni jej nikt, kto się z nią zetknie, gwarantuję.

[Theraflu] Wybiła godzina! Trzeba wreszcie powiedzieć, o jakich książkach mówimy, to w końcu „recenzja”, nikt nie zniesie długo rozważań o stylu, choć styl, jak od pewnego momentu się podejrzewa, „jest wszystkim”, a to, co się w nim komunikuje, jest... mniej ważne... Kiedy indziej. Tom Kaczanowskiego nazywa się „Cele” i wyszedł w WBPiCAK w Poznaniu, ma kwadratowy format i dziury w okładce, przez które widać literki: C, E, L, E. Składają się nań trzy poematy, z których każdy oparty jest na innym pomyśle formalnym (por. uwagi o formie sprzed chwili); dwa pierwsze pisane są właściwie prozą, trzeci natomiast, „Zatłoczony korytarz miłości”, rozlewną frazą poetycką. „Zatłoczony korytarz miłości” jest najbardziej wzruszającym utworem Kaczanowskiego, jaki czytałem. Nie będę mówił o nim zbyt wiele, onieśmiela mnie bowiem jak cudza korespondencja, otwarta, leżąca na stole, której słowa robią wszystko, by wpaść do naszych oczu; polecam uwadze czytelników sposób, w jaki kontrolowany kicz utrzymuje tu w ryzach patos. Duża sztuka. Duże odsłonięcie. Duży wiersz. Bardzo dobra książka, w której autor odnajduje wygodny dla siebie punkt pomiędzy wierszem a prozą i robi z niego szerokie kadry na inferno w dole.

Tom Andrzeja Szpindlera nosi tytuł „Dostań, nie odbierzesz!” i również ukazał się w Poznaniu, a jego wydawcą jest Artel, podziemna galeria sztuki, której wydawnictw nie znajdzie się w księgarniach. Dystrybucją książki, jeśli się nie mylę, zajęła się oficyna Disastra Marcina Czerkasowa i Kuby Bąka, w której to Disastrze mają ukazać się wkrótce Szpindlera eseje i również – co za zbieg okoliczności – nowa książka Kaczanowskiego. Tylko kto o tym wszystkim doniesie, kiedy „Dwutygodnika” nie będzie? Ach, nie wiem, może będziemy nawoływać się na Facebooku. Będzie naprawdę offowo. „Dostań, nie odbierzesz!”  j e s t offową propozycją, pomijając nawet język, jaki ją wypełnia. Porządnie trzeba się nastarać, żeby znaleźć w niej nazwisko autora, do ekscentrycznej interpunkcji trudno się przyzwyczaić, a całość złożono czcionką, którą w innych książkach robi się przypisy. Na okładce modny w artworldzie róż, zdjęcie billboardu z napisem SWAYZEE i maksyma: JUŻ CZAS PAMPERSEM RÓWNO WSZYSTKICH! Wypełniający tom prozo-poemat – naprawdę nie wiem, jak określić tę formę – jest tekstem zaskakująco jak na autora zaangażowanym i to zaangażowanym w sensie czysto politycznym. Przestrzelę może przykro, niech mi autor wybaczy, ale rzecz odbieram jako reakcję na pisowskie porządki, jakie zaszły w Polsce po roku 2015 (a może nawet 2005); odmalowywany wcześniej Rachoń nie jest jedynym grzybkiem w tym barszczu, bo na kartach „Dostań, nie odbierzesz!” poznajemy „nowonaziolskiego artystę estradowego”, zaglądamy do Opery Leśnej i zastanawiamy się nad pochodzeniem partyjnego betonu. Pojawia się sprawa Olewnika i ABW. Ale pojawia się rabin i pojawia się Bóg. Oraz „gruby nietoperz karmiący piersią trzech bliźniaków”. Trzeba pamiętać, że dominantą są u Szpindlera konstrukcje, przy których Rybicki wydaje się poetą dosyć oswojonym; autor jest na szczęście doskonale świadomy powiedzonka Hebbla, zgodnie z którym fantazja jest do zniesienia tylko w towarzystwie rozumu.

Tak więc poleca się.

I co, to już koniec? To chyba już koniec. Przypomniało mi się jeszcze, że dawno temu, na imprezie organizowanej przez stołeczny SDK, Kaczanowski ze Szpindlerem wystąpili razem, w performansie mającym coś wspólnego z szachami, ale podczas którego kopali czy rzucali piłkę, i to w rekrutującą się ze środowiska publiczność, która siedziała pod ścianami. Może coś pomyliłem, ale tak to pamiętam: wszyscy siedzą, a robią coś tylko oni. Nie są piłkarzami o bajecznej technice, ich podejście do piłki jest... własne, tak to nazwijmy, to jest własne podejście do piłki. Szpindlera piłka chyba śmieszy, Kaczanowski chciałby się może nią i bawić, ale tak naprawdę jest litym smutkiem. A jednak wszyscy siedzą, a robią coś tylko oni. Tak to pamiętam.

Cześć.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)