Kto się boi Pawła Szymańskiego?

14 minut czytania

/ Muzyka

Kto się boi Pawła Szymańskiego?

Rafał Wawrzyńczyk

W kraju rozrywanym konfliktem wewnętrznym uzasadnienie aktu cenzury dyrdymałami o „stricte artystycznym, neutralnym politycznie i więziotwórczym charakterze” państwowego festiwalu kończy się popadnięciem w sprzeczność – lub śmieszność, jak kto woli

Jeszcze 4 minuty czytania

Kiedy rok temu recenzowałem festiwal „Paweł Mykietyn. Konteksty” – szybko okazał się on przeglądem twórczości Pawła Szymańskiego – w zakończeniu postawiłem tezę o politycznym wymiarze twórczości kompozytora „Through the Looking Glass...”. Zdawałem sobie sprawę, że paralela pomiędzy formalnymi aspektami tej sztuki a „ścieżkami zmierzchu formacji liberalnej” jest nie do udowodnienia w dwóch akapitach tekstu w popularnym magazynie internetowym. A jednak coś mnie do niej popychało, coś mi się na tym krótkim festiwalu objawiło; powtarzana przez wszystkich prawda o tym, jak to muzyka Szymańskiego to rozprawa stricte „wewnątrzmuzyczna”, a on sam jest duchem wolnym od doraźnych uwikłań, wydała mi się nagle przesłaniać jakieś zasadnicze, nigdy niewyjawiane wprost uwikłanie – muzyki i kompozytora. Napisałem więc, co napisałem, a że muzykologiem nie jestem, w końcówce wyraziłem nadzieję, że ktoś może zajmie się tematem poważniej w przyszłości.

Od 20 listopada 2021 roku potencjalna badaczka ma znacznie więcej materiału. Szymański został najzwyczajniej w świecie ocenzurowany jako autor politycznie nieprawomyślny, niczym jakiś Panufnik czy Palester (wszyscy myśleliśmy, że to się już nie zdarza, prawda?). Jego Koncert fletowy „it’s fine, isn’t it”, który miał zostać prawykonany w ramach III Festiwalu Muzyki Europy Środkowo-Wschodniej „Eufonie”, został po cichu wycofany z programu, a na jego miejsce wskoczyli, jak gdyby nigdy nic, „Fratres” Pärta. Początkowo organizatorzy nawet się nie zająknęli o powodach swojego posunięcia: stosowny post na Facebooku brzmiał tak neutralnie, że do momentu wyjawienia kulis sprawy przez środowisko i „Gazetę Wyborczą” zebrał zaledwie kilka zabłąkanych lajków. Sam kompozytor o wycofaniu utworu dowiedział się dwa dni przed planowaną premierą za pośrednictwem maila wysłanego z prywatnej poczty.

Skąd cenzura? W Koncercie cytuje Szymański sławny lapsus Jarosława Kaczyńskiego („nas nie przekonają, że białe jest białe, a czarne jest czarne”), który w poszatkowanej i zapętlonej formie dobiega przez około minutę z płyty CD umieszczonej w przenośnym odtwarzaczu typu boombox. „W środku [...] nagrania rozbrzmiewa dziecinna pukawka, a potem już do końca utworu jest tylko perkusja i krótkie dźwięki kontrafagotu” (Dorota Szwarcman). Wspomniana „pukawka” opisana została w partyturze jako „a toy gun (a loud one!)”; są to notabene ostatnie słowa w liczącym 45 stron tekście Koncertu, a tuż nad nimi, w opisie boomboksu, widnieje stwierdzenie „The CD with the sound effects will be delivered with the performing materials” (płyta CD z efektami dźwiękowymi zostanie dostarczona wraz z materiałami wykonawczymi). Podsumowując: pod koniec dłuższej, „abstrakcyjnej i apollińskiej” (Szymański) formy na flet i orkiestrę rozlega się nieco cringe’owy miks słów lidera Prawa i Sprawiedliwości, a podczas jego odtwarzania perkusista strzela z pistoletu-zabawki.

Szymański, gdyby ktoś nie wiedział, to nie jest jakiś tam sobie kompozytor, tylko twórca powszechnie uważany za najwybitniejsze nazwisko polskiej muzyki współczesnej lat 90. i początku XXI wieku, artysta kultowy dla całego pokolenia muzyków z Mykietynem na czele. Eufonie to nie jest jakiś tam sobie festiwal, tylko nowiuteńki niszczyciel we flocie pisowskiej polityki kulturalnej, zmontowany przez Narodowe Centrum Kultury dzięki pieniądzom płynącym szerokim strumieniem z MKiDN i z od zawsze kochającego muzykę Orlenu. Jak głosi gruby i elegancki program pierwszej edycji z 2018 roku, „wydarzenie nie odbyłoby się, gdyby nie zaangażowanie takich instytucji i firm jak: [...] Biuro Programu «Niepodległa», [...] Polskie Radio, TVP Kultura, Rzeczpospolita, Polska Agencja Prasowa”. Ale nie ma co się jeżyć, festiwal jest – jak zapewniać będą w roku 2021 organizatorzy – apolityczny i wspólnotowy, a póki co Jarosław Sellin, sekretarz stanu w MKiDN i członek partii rządzącej, wyraża we wstępie nadzieję, że „wybitne interpretacje różnorodnych dzieł literatury muzycznej stworzą barwny obraz dziedzictwa artystycznego tej części kontynentu”. Na pewno nie chodzi w tym i podobnych elaboratach o to, że partii rządzącej marzyła się wtedy, w 2018, rola rozgrywającego w Międzymorzu (sam Kaczyński przyznawał w listopadzie 2017, że „chodzi o to, żeby tu, w środku Europy, powstał system powiązań gospodarczych, infrastrukturalnych i żeby powstał także pewien podmiot polityczny, który będzie równoważył układ w Europie i będzie prowadził do tego, że ci, którzy w tym układzie będą, będą silniejsi. Oczywiście silniejsza będzie także Polska, największy kraj spośród krajów, które mają w tym uczestniczyć”). Nie, to nie tak, że Polak (największy!) miał po pańsku podjąć Czecha, Węgra i Słowaka w filharmonii, a potem pogadać o paliwie i tradycjach niepodległościowych. Chodziło przecież o muzykę. I w roku 2021 też chodzi przecież o muzykę. O „apolityczne święto muzyki”, jak napisała w oświadczeniu po usunięciu koncertu Szymańskiego Joanna Bancerowska, rzeczniczka Eufonii. O budowanie mostów. O „więziotwórczy charakter”. Nie o pukawkę i boombox. Czo ten Szymański pan?

Nie będę się tu pastwił nad oświadczeniem rzeczniczki, bo były inne, ciekawsze. Wylało się ich całe mnóstwo. Mieczysław Kominek, przewodniczący Rady Programowej Eufonii, po stwierdzeniu, że taśma dołączona do Koncertu to oczywista prowokacja polityczna, informuje Pawła Szymańskiego, że „nagrany materiał z pistoletowym wystrzałem [...] nie daje się w żaden sposób powiązać artystycznie z utworem, który jest w istocie koncertem na flet i orkiestrę”. Przeczytajmy to jeszcze raz: dr Kominek, nawet widząc dyspozycje w partyturze, oświadcza kompozytorowi, że nie łączą się one artystycznie z utworem, i przypomina Szymańskiemu, co ten w istocie napisał. Dalej. Oświadczenie Lecha Dzierżanowskiego, prezesa Fundacji Piąta Esencja, która utwór zamówiła i do której Szymański jesienią 2020 wysłał komplet materiałów wykonawczych (w szczególności partyturę, instrukcje dla perkusisty i CD z nagraniem): „Kompozytor wprowadził zamawiającego i wykonawców w błąd, utajniając swój polityczny koncept w treści partytury. Do partytury nie została dołączona kaseta. [...] Użycie taśmy nie było uzgodnione z zamawiającym i zmienia charakter dzieła planowanego jako koncert instrumentalny, przekształcając je w prowokację polityczną kompozytora”. I tak dalej, i tak dalej. Panie prezesie, sądząc po tym, co pisze kompozytor w odpowiedzi na pana oświadczenie, to pan nie odsłuchał płyty, która przeszła przez pana ręce i przez rok leżała sobie w siedzibie orkiestry. Katarzyna Meissner, dyrektor Narodowego Instytutu Muzyki i Tańca: „Jesteśmy zaskoczeni i rozczarowani, że kompozytor [...] chciał wykorzystać utwór do manifestowania osobistych poglądów politycznych”. To chyba najśmieszniejsze.

Wyobrażam sobie, jak po roku od otrzymania materiałów dyrekcja Eufonii i liczne podmioty pośredniczące postanawiają zapoznać się z dziełem, za które przelały 60 tysięcy złotych, i na kilka dni przed festiwalem ogarnia je siwa trwoga. Jak to mogło wyglądać? Próba generalna, konsternacja tuż po puszczeniu taśmy i zaskoczenie po strzale, zaskoczenie, które przeradza się w przerażenie, kiedy do świadomości dociera, co strzał i Kaczyński o głosie gremlina znaczą dla festiwalu, dla dyrekcji, dla sponsorów? A może telefon od orkiestry, nieco wcześniej, i po drugiej stronie jakiś zdenerwowany głos? Próbowałem się z tego pośmiać w duchu i jakoś nie mogłem. Już dowcipniejsza wydaje mi się „kompromisowa propozycja” Szymańskiego – tak, kompozytor pertraktował z zamawiającym i zgodził się podmienić nagranie – żeby zamiast cytatu wyemitowano słowa „tekst usunięty w wyniku włączenia autocenzury” (zwracam uwagę: nie „cenzury”, a „autocenzury”). Ale też śmieję się z tego tylko trochę. Szkoda mi raczej kompozytora, który przez całe lata przedstawiał się jako twórca muzyki absolutnej, aż tu w ponurym roku 2021 doprowadzony został do stanu, w którym sam szyderczo proponuje zeszpecenie swojego dzieła, aby ocalić jego polityczny przekaz.

Nikt by się odtwarzaczem, pistolecikiem i kontrafagotem nie przejął, podpowiadam szanownej dyrekcji. Tak samo jak nikt się nie przejął papierowym samolotem, który poleciał ze sceny w kierunku ministra Glińskiego w trakcie inauguracji Warszawskiej Jesieni w roku 2016. Dopiero teraz, kiedy znaleźli się ci, którzy boomboksu i pistoleciku się boją, boombox i pistolecik nabrały mocy, a minuta Koncertu zaczęła nagle dla wielu ważyć więcej niż sam Koncert i dziesięć innych dzieł Szymańskiego. Żart kompozytora, który nosił wszelkie znamiona nieszkodliwej, zbyt ostentacyjnej, kodziarskiej – jak powiedziałaby młodzież – ironii, skazany był na jednorazowość i szybkie zapomnienie. Ale nawet na przełknięcie tej maleńkiej żaby nie było Eufonii stać. Organizatorzy najwyraźniej nie posiadali zasobów – zasobów autonomii, zasobów dystansu, zasobów pewności siebie – żeby całą sprawę obrócić w żart lub przynajmniej wysłuchać z kamiennymi twarzami tego, co zamówili i opłacili. Nie posiadali zasobów przyzwoitości względem kompozytora i szacunku względem słuchaczy, z których wielu prawykonanie Szymańskiego uważało za najbardziej interesujący punkt festiwalu i kupiło bilety.

Jak większość podmiotów i imprez kulturalnych finansowanych ze środków publicznych, stanowią bowiem Eufonie część piramidy strachu. To znakomite określenie Jerzego Baczyńskiego cytuję za „Glissandem”, jedynym bodaj instytucjonalnym organem, który zdobył się na wzięcie Szymańskiego w obronę (spośród głosów prywatnych wypada wymienić post Krzysztofa Knittla i przede wszystkim gest Anny Góreckiej, która na swoim koncercie na Eufoniach wystąpiła w specjalnym czarno-białym stroju, a honorarium przekazała na PAH). Członek rady programowej boi się urzędnika, a urzędnik boi się tego, co pomyśli zwierzchnik; zwierzchnik, jak i połowa kraju, wie, że na szczycie struktury zasiadają ludzie o łuku odruchowym obrażonego pięciolatka. W rezultacie cały system oferuje – w najlepszym wypadku – gesty bezpieczne, obłe, stroniące od rozwiązywania napięć współczesności lub wybierające sobie, które z napięć będą nagłaśniane i obsługiwane, a które zostaną przemilczane. Nie wiem, jakich zdolności autosugestii trzeba się dorobić, żeby taki układ, wyprofilowany przez politykę jak ciasto przez formę, uważać za apolityczny. Nie wiem, jak można zapomnieć, że muzyka Janáčka, Bartóka i Enescu, grana na Eufoniach od poniedziałku do niedzieli, tworzyła podwaliny stylów narodowych w nowym układzie Europy po I wojnie światowej i miała z definicji walor polityczny. Penderecki, reprezentowany w tym roku II symfonią „Wigilijną”, a w 2019 „Polskim Requiem”, pisał „Lacrimosę” z tegoż „Requiem” dla Wałęsy i Solidarności. Nie wiem, dlaczego ten fakt nie został w swoim czasie uznany przez dyrekcję festiwalu za „osobistą manifestację polityczną autora”.

Można tak dłużej, ale nie ma to chyba sensu. Uzasadnianie w XXI wieku, w kraju rozrywanym konfliktem wewnętrznym, aktu cenzury politycznej dyrdymałami o „stricte artystycznym, neutralnym politycznie i więziotwórczym charakterze” państwowego festiwalu kończy się popadnięciem w sprzeczność – lub śmieszność, jak kto woli – w dwóch albo trzech ruchach. Nawet „Bracia” Pärta, którzy jak kompres położeni zostali na ranę po amputowanym Koncercie i mieli wszystkich, jak rozumiem, ukołysać swoim refleksyjnym tintinnabuli, nie są tutaj wyjątkiem. Polskie prawykonanie tej kompozycji zostało w latach 80. odwołane w związku z emigracją Pärta (wówczas obywatela ZSRR) na Zachód. Czy dyrekcja Eufonii chciała być jeszcze śmieszniejsza niż Szymański i puściła tutaj wszystkim tryumfalne oczko? Czy może to historia już się śmieje z festiwalowych decydentów?

Wszystko jedno; mleko się rozlało, próba ratowania więziotwórczego charakteru festiwalu, delikatnych uczuć słuchaczy i własnych posad skończyła się tym, że o muzycznej cenzurze w Polsce pisze na swoim blogu Alex Ross, recenzent „New Yorkera” i jeden z najbardziej wpływowych krytyków w USA, a może i na świecie. Wątpliwe artystycznie zakończenie Koncertu zostało odratowane i uwznioślone, przeobrażając się w szydercze, niebezpieczne ostrze, które może przynieść Szymańskiemu kłopoty w przyszłości – wspominany wyżej Mieczysław Kominek to nie tylko przewodniczący rady programowej Eufonii, ale i prezes Związku Kompozytorów Polskich. „Akceptację i wsparcie” dla decyzji festiwalu wyraziła również – piórem dyrektor Ewy Bogusz-Moore – Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia. Unikający publicznych wystąpień i niedbający o promocję swoich dzieł kompozytor znalazł się w nowej dla siebie sytuacji, nagle osamotniony i wyrzucony na pobocze nawet swojej „sprawy”. Szymański nie posiada bowiem ani strony internetowej, ani profilu na Facebooku; póki co wystosowuje swoje oświadczenia, przesyłając je do zaprzyjaźnionej krytyczki (Doroty Szwarcman), która publikuje je wśród komentarzy na swoim blogu.

A Eufonie, cóż... Trudno sobie wyobrazić, żeby bez jakiejś karkołomnej wolty festiwal ten odzyskał – pod tą samą dyrekcją, w tym samym pejzażu politycznym – twarz. Nic tu nie pomogą milusie komentarze na oficjalnym profilu, w których dziękuje się za głaski „w imieniu artystów” i wkleja czerwone serduszka. Nie pomogą najwspanialsze programy. Choćby NCK do spółki z MKiDN wskrzesiły Cziffrę, posadziły go za fortepianem, a ten zagrałby nieznaną sonatę Liszta, już zawsze za Eufoniami będzie ciągnął się katalog skojarzeń, wśród których „oportunizm” należeć będzie do najłagodniejszych.

W 2019 roku, widząc czujne orzełki Orlenu i wszechobecne ministerialne zadęcie, odmówiłem propozycji napisania relacji z drugiej edycji. I cóż, casus Szymańskiego dowiódł, że wypada mi się pochwalić nosem politycznym, drugi raz w tym tekście. Ale nie mam z tego powodu wielkiej satysfakcji

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)