Imperium Meta
Jarer Rodriguez, Truthout / CC BY-NC-ND 2.0

19 minut czytania

/ Media

Imperium Meta

Jan J. Zygmuntowski

Nowym zagrożeniem dla firmy Marka Zuckerberga nie są już inne firmy, te zawsze może wykupić lub zniszczyć. Teraz mierzy się z władzą państwową. I to wobec niej musi stanąć jako suweren. Metawersum, z fikcyjnymi światami, miastami i architekturami, jest ucieczką do przodu

Jeszcze 5 minut czytania

Bez cienia żenady Mark Zuckerberg rozpoczyna list ogłaszający zmianę nazwy firmy na Meta słowami: „Technologia dała ludziom szansę łączenia się i wyrażania siebie bardziej naturalnie”. Ten frazes nawiązuje czytelnie do obietnicy, którą jeszcze w latach 90. złożyli światu technooptymiści (w istocie będący naiwnymi technodeterministami). W swojej „Deklaracji Niepodległości Cyberprzestrzeni” z 1996 roku John Perry Barlow ogłaszał nastanie „świata, w którym ktokolwiek, gdziekolwiek może wyrażać swoje poglądy”, dzięki któremu „prawne koncepcje własności, ekspresji, tożsamości, ruchu i kontekstu nas nie dotyczą”.

Jak każda obietnica, ta również została w końcu zweryfikowana przez czas. Świat platform cyfrowych okazał się nawet bardziej antagonizujący, uzależniający i niesprawiedliwy ekonomicznie niż dotychczas znana analogowa rzeczywistość. Teraz nowych dowodów w tej sprawie dostarczyła Frances Haugen, była pracownica Facebooka. Chciałbym je potraktować jako punkt wyjścia do dyskusji, której stawką jest władza totalna, zupełnie niespotykana w dotychczasowej historii człowieka.

Moralne bankructwo Facebooka

Facebook Files to obszerna dokumentacja udostępniona mediom przez Haugen we wrześniu 2021 roku, najpierw anonimowo, a następnie po ujawnieniu przez nią tożsamości. Dokumentacja ta okazuje niechęć firmy do zmierzenia się z jej toksycznym wpływem na społeczeństwo. Nie chodzi o to – jak chcieliby pewnie liberalni komentatorzy – że „Pomarańczowy Człowiek” trafił do Białego Domu w wyniku masowej manipulacji. Ale nie mają też racji konserwatywni apologeci firmy sugerujący, że człowiek z natury jest plemienny, skory do manipulacji, a zatem Facebook nie jest problemem.

Algorytmy Facebooka – i innych produktów z tej stajni, czyli Instagrama i WhatsAppa – nie powstają po to, żebyśmy „wyrażali siebie bardziej naturalnie”. Wprost przeciwnie. Interfejsy platform i aplikacji, rekomendacje algorytmiczne, regulaminy i funkcjonalności mają konkretny cel, jakim jest maksymalizacja zysku. W tym celu platforma dominuje i zmienia komunikację wedle własnych potrzeb. Facebook Files pokazują, jak to robi.

Sprzężenia zwrotne wbudowane w algorytmy sprawiły, że treści budzące reakcję gniewu – a częściej były to manipulacje, sensacyjne półprawdy i tzw. fake newsy – rozchodziły się nawet pięciokrotnie lepiej niż zwykłe treści. Wezwania do pogromów w Indiach czy Birmie i sceny mordów też. Czy to tylko rasistowska obojętność wobec krajów globalnego południa? Niekoniecznie. Afera Cambridge Analytica, dotycząca wprost Stanów Zjednoczonych, nie zmieniła nic w modelu biznesowym firmy Zuckerberga. A badania naukowe wskazujące na falę problemów psychicznych, depresji, zaburzeń odżywiania i samobójstw wśród dzieci nie spotkały się z żadną konkretną reakcją.

Każde realne rozwiązanie oznaczałoby zmianę modelu biznesowego firmy. A to nigdy nie wchodziło w grę w firmie przede wszystkim przynoszącej zysk właścicielom kapitału. Facebook Files dowodzą jednak, że sami pracownicy naciskali na zmiany. Bazowe poczucie przyzwoitości, że „historia nie oceni nas lekko”, przeradzało się stopniowo w iskrzące żądania o „działania zamiast frazesów”. Sama Haugen po odejściu z firmy stała się sygnalistką, ale bezimienne pozostają dla nas kolejne setki pracowników odchodzących w atmosferze zniechęcenia. Gdyby Facebook był cyfrową spółdzielnią (nazywaną przeze mnie spekulatywnie Fairbook Coop), niemal na pewno obrałby inny kierunek. I to zdecydowanie najważniejsza lekcja Facebook Files, jeszcze do niej wrócę.

Wobec potoku skandali, w tym zmowy reklamowej z Googlem, która rzuca cień oskarżeń karnych nawet na zarząd Facebooka, Zuckerberg ucieka do przodu. Jego nowym zagrożeniem nie są już firmy, te zawsze może wykupić lub zniszczyć nieuczciwymi zagraniami. Teraz mierzy się z władzą państwową. I wobec niej musi stanąć jako suweren.

„Poza ograniczenia ekranu, poza limity dystansu i fizyki”

Aby zrozumieć wagę deklaracji, że firma Facebook zmienia się w Meta, musimy najpierw zrozumieć, czym jest metawersum. Jak pisze jeden z entuzjastów koncepcji, partner zarządzający funduszu wysokiego ryzyka (VC) Matthew Ball: „Wirtualna rzeczywistość (VR) jest tylko sposobem na doświadczanie Metawersum”. Utożsamianie ich to nadmierne uproszczenie. Podobnie jak internet, nie jest tylko kablem i stroną wiszącą na serwerze, a mobilny internet nie jest tylko apką czy systemem operacyjnym, metawersum według Balla to raczej „skalowalna i interoperacyjna sieć renderowanych w czasie rzeczywistym światów 3D”, których cechą charakterystyczną jest „indywidualne poczucie obecności i ciągłość danych, takich jak tożsamość, historia, własność, obiekty, komunikacja i płatności”. Tak jak internet jest całym doświadczeniem surfowania, tak metawersum ma być miejscem służącym zanurzeniu.

Intencją firmy Meta jest – jak wskazuje pełna nazwa firmy, czyli Meta Platforms, Incorporated – stać się platformą dla twórców metawersum. Oddajmy głos Zuckerbergowi: „Naszą rolą w tej podróży jest akcelerowanie rozwoju fundamentalnych technologii, platform społecznościowych i narzędzi twórczych, aby powołać metawersum do życia oraz wpleść te technologie w nasze aplikacje mediów społecznościowych”. Kluczowe dla zrozumienia istoty rzeczy ukrytej za tymi na wpół religijnymi zapowiedziami jest pojęcie platformy.

Dla niektórych platforma to pośrednik, rynek lub wygodna apka. Platforma nie jest tylko jedną z tych rzeczy. Jest raczej niematerialną infrastrukturą o pewnych cechach rynku (jako miejsca połączeń i wymiany) i pewnych cechach państwa (regulującego wymianę). Platformy są też sobie nierówne, ponieważ operują na kolejnych technicznych warstwach, każda zaś jest zależna od warstwy niższej. Wyobraźmy sobie stos złożony z warstw: na dole jest smartfon, na nim system Android/iOS, potem serwer, z którym się łączy („chmura”), potem Facebook i nasz profil, a na samym wierzchu my. To uproszczenie, ale pokazuje ono, jak decyzje projektowe każdej z tych warstw wpływają na kolejną – to system wyznacza ramy działania aplikacji, a Facebook swoim interfejsem wyznacza nasze sposoby interakcji. Benjamin Bratton, profesor Uniwersytetu Kalifornijskiego, nazywa megastrukturę wszystkich tych warstw Stosem (Stack). Jego zdaniem „każda infrastruktura tej skali w nieunikniony sposób zdobywa i trzyma w sobie władzę”. Tę władzę można rozumieć wąsko, jako zdolność do narzucenia myślenia w 280 znakach lub płatności przez Apple Pay. Ale wraz z rosnącym wpływem Stosu na świat i przenikaniem się obu stawką staje się także władza w sensie politycznym.

Metaimperializm

Nowy, ekspansyjny cel Meta częściowo wynika z frustracji Zuckerberga, że jest zależny od niższych warstw Stosu: systemów operacyjnych i urządzeń Google’a i Apple’a. Ale – jak zauważa Ada Florentyna Pawlak – zdecydowanie więcej jest w tym wizji „nowego raju”. „W metawersum będziesz mogła robić niemal wszystko, co możesz sobie wyobrazić” – zachęca Zuckerberg.

Metawersum to w istocie Mundus Meta – Świat Poza, a więc też poza znanym już Mundus Novus (jak Amerykę Północną nazwał Amerigo Vespucci) i Światem Starym (Europą). Zuckerberg obiecuje ustandaryzować wirtualną rzeczywistość i umożliwić twórcom swobodę kreacji i rozkwit gospodarczy. Jednak jego własną ambicją jest podbój. Jego wizja metawersum pozwoli na istnienie pluralistycznej wielości światów, tylko jeśli złożą hołd lenny i będą operować na jego infrastrukturze technicznej (gogle, system operacyjny, sklep itd.). Dlatego metawersum to też przestrzeń, która – tu znów Bratton – „prowokuje nową grabież ziemi ze strony zarówno aktorów państwowych, jak i niepaństwowych”.

Internet nie powstał pod auspicjami jednej firmy, ale we współpracy pasjonatów, hobbystów, naukowców – i różnorodnych firm. Podstawowy protokół internetu nie został wręczony na tacy przez jedną firmę, ale został napisany z intencją maksymalnej otwartości w europejskim instytucie CERN za publiczne pieniądze, dla publicznych celów. Tima Bernersa-Lee i tysiące innych innowatorów nie motywowały zyski, tylko ciekawość, uznanie społeczne, misja. Ale na tym otwartym, publicznym internecie powstały kolejne warstwy Stosu Brattona o zupełnie innym charakterze, nieregulowane i kontrolowane jako własność prywatna. Dotychczasowa historia platform GAFA (Google, Apple, Facebook, Amazon) dowodzi, że przodownicy otwartości i interoperacyjności porzucają te wartości, gdy tylko zbudują sieć bardziej dochodową niż dotychczasowi liderzy rynkowi. Każdy strażnik dostępu był kiedyś czempionem swobody dostępu. Swoboda ta, nawet jeśli zakodowana w protokołach i interfejsach, była zawsze tylko słowem danym przez operujących na nieregulowanym rynku kapitalistów. Prawdziwą logiką takiej platformy jest zatem logika przepływu wartości, od wszystkich do właścicieli.

Zgodnie z przewidywaniami klasyków marksizmu, choćby Róży Luksemburg czy Włodzimierza Lenina, kapitalizm monopolistyczny znów rodzi imperializm. W dużej mierze diagnoza sprzed stu lat jest poprawna. Między latami 2005 a 2021 kapitalizacja największych ośmiu firm świata wzrosła ponad sześciokrotnie, a tendencja odwróciła się: w tym gronie już tylko jedna firma, Saudi Aramco, nie jest technologiczna. Ekspansję napędza sojusz kapitału finansowego z nowym, technologicznym. Wystarczy spojrzeć na inwestycje znanego funduszu VC Andreesen Horowitz: niegdyś rozkręcenie Oculus, gogli kupionych przez Meta; obecnie VR i web3, czyli kryptoprotokoły mające wprowadzić sztucznie prawo własności do informacyjnej przestrzeni, w której panuje „tragedia niematerialnej obfitości”, jak nazywa naturalny stan wspólnych danych Bartłomiej Biga. Jaka jest stawka nowego metaimperializmu?

Suwerenność Cloudlandu

Informacyjny Stos zależy od państw, które sankcjonują kapitalistyczny reżim własności i zysku, a państwa zależą coraz bardziej od algorytmicznego zarządzania Stosu. Pojawienie się demokratycznego zagrożenia ze strony suwerena klasycznego – państw reagujących na apele społeczne, sięgających po pierwsze, szczątkowe regulacje cyfrowe i żądające innych standardów technicznych – stało się impulsem, aby Facebook sięgnął po własną suwerenność. Nowa przestrzeń wirtualnej rzeczywistości, z jej fikcyjnymi światami, miastami i architekturami, jest ucieczką do przodu – od państw naziemnych do własnego państwa w chmurze.

Metawersum, jak słusznie punktuje Ben Evans, jeszcze nie istnieje. Jest jak naszkicowana pierwsza mapa Mundus Meta. Przywołany już inwestor Matthew Ball sporządził popularny przewodnik po tym lądzie, przechodząc przez różne elementy Stosu, które Meta ma połączyć w jedno terytorium pod jedną flagą symbolu nieskończoności. Kryptoprotokoły będą nowym prawem i pieniądzem, zapisywanym w nieodwracalnym rejestrze. Dzięki nim smartkontrakty zastąpią stare, zależne od ludzi umowy. NFT stanie się nowym prawem własności do cyfrowych dóbr. Bot będzie nowym mieszkańcem. Metawersum będzie wirtualną jurysdykcją, która algorytmicznie zarządza poddanymi/obywatelami/użytkownikami.

Imperializm Zuckerberga nie jest po prostu biznesem. To sposób na zdobycie algorytmicznej władzy, która daje gwarancję wyciskania wartości z każdego ruchu gałki ocznej użytkowników metawersum („podatku od życia”). Podobny pomysł na siebie miała Kompania Wschodnioindyjska, gdy zbierała podatki, stanowiła prawo, prowadziła sądownictwo i administrację, a do tego zbudowała prywatną armię, w której Hindusi stanowili ponad 90% żołnierzy. Trzeba niesamowitego zaślepienia lub celowego odwracania wzroku, by nie rozumieć sygnału wysyłanego rozgniewanym europejskim suwerenom: Meta zrekrutuje armię 10 tysięcy najemników z Europy, by wkroczyli na teren stworzony z metali ziem rzadkich, elektryczności i danych nad głowami obywateli świata.

Jeśli dotychczas podstawowa opozycja geopolityczna – w ślad za Brattonem i Carlem Schmittem – rozkładała się między lądem a morzem (znajdujemy tu echa opozycji Rimlandu i Heartlandu, znane pewnie osobom czytającym Jacka Bartosiaka), to pojawienie się nowej, informacyjnej osi tworzy nowe znaczenia. Zintegrowane pionowo strukturą właścicielską części Stosu tworzą coś na kształt „Cloudlandu”, potęgi, która występuje dziś równolegle z tymi klasycznymi, przenikając się z nimi. Jednak ambicją Zuckerberga jest wyjść poza ograniczenia terytorialne, nie tyle przez podbój, ile wytworzenie własnej, wirtualnej symulacji państwa z krwi i kości. Osiągnięcie tego celu – przez niego lub innego cyfrowego tyrana – będzie oznaczało, że nie potrzebuje już państw terytorialnych, pieniędzy fiducjarnych ani praw stanowionych pisemnie. Nową, koronną zasadą geopolityki wkrótce stanie się ta: panowanie nad Cloudlandem zapewnia kontrolę nad światem.

Praca, życie i tożsamość symulowana

Zuckerberg doskonale wie, że – jak sam mówi – „metawersum nie stworzy jedna firma”. Podobnie bogactwa Facebooka nie stworzyła jedna firma, lecz miliardy pracujących niewolniczo ludzi, dostarczających dane, uwagę i czas bez rekompensaty i w warunkach naruszających ich godność i prawa. Tak samo ogromne środki finansowe zainwestowane w technologie krypto nie wystarczą do tego, żeby te się przyjęły. Dlatego dziś głównym sposobem wciągania ludzi do metawersum jest oferowanie go innym korporacjom jako środowiska pracy. Nieprzypadkowo to właśnie Microsoft ze swoim biurowym produktem Teams jako pierwszy odpowiedział kontrofensywą wobec Meta. Sam Zuckerberg i inni technodeterministyczni naganiacze w swoich opisach metawersum poświęcają pracy niezwykle dużo uwagi. Prezentacje konsultantów biznesowych, którzy doradzają wielkim firmom, są pełne slajdów przedstawiających ludzi z goglami VR na głowie, patrzących w lepszą przyszłość, zachwyconych. Nie możecie odpuścić innowacji, mówią, bo przegracie konkurencję. Wepnijcie swoich pracowników już dziś, a wy też uzyskacie nad nimi więcej kontroli.

W obliczu katastrofy klimatycznej i upadku systemów publicznych będziemy tam może nawet czuli się lepiej. Jak pisałem w „Kapitalizmie sieci”, metawersum może stać się celem „ucieczki straumatyzowanych mas w wirtualny porządek, gdzie każdego będzie stać na (symulowany) wypoczynek i własny rozwój”. Zuckerberg ubiera to w szaty cyfrowej, zindywidualizowanej ekologii, zachęcając do „pomyślenia, jak wiele fizycznych rzeczy, które dziś masz, może być w przyszłości hologramami”. W imperialnym kapitalizmie Meta będziemy kupować nie buty, lecz hologramy butów.

Wirtualny świat jest też piękniejszy w świetle nowej ideologii tożsamości, bo odrywa się od wszelkiej naleciałości nacjonalizmów w duchu Blut und Boden. Już dzisiaj Meta, w komunikacji choćby na Instagramie, podkreśla właśnie to: możesz wybrać, kim u nas jesteś. Zamiast decydować, kim chcemy być jako realna wspólnota – w sensie pragmatycznym, jako różnorodni ludzie, którzy współpracują i żyją obok siebie – od nowego suwerena otrzymamy szwedzki bufet tożsamości bez znaczenia dla sprawowania totalnej postmodernistycznej władzy technicznej. Fragmentaryzacja tego, co wspólne, na niepoliczalną wielość to nie emancypacja, tylko oddanie własnej sprawczości za darmo.

Klucze do demontażu imperiów

Krytyczni czytelnik i czytelniczka mogą powiedzieć, że suwereni tradycyjni też inwigilują, zbierają podatki i angażują się w inne, budzące czasem kontrowersje działania. Nie chodzi mi tu jednak o obronę konserwatywnie rozumianej państwowości albo porządku narodowego. Istotą problemu jest legitymizacja władzy, którą w porządku demokratycznym my sami nadajemy, rozliczamy i zmieniamy. Władza jest wobec tego rozproszona, zdecentralizowana, demokratyczna, w przeciwieństwie do tyranii czy oligarchii, które nadają uprawnienia nielicznym. Tymczasem kapitalizm, czyli reżim własności i akumulacji coraz większej władzy płynącej z posiadania kapitału, wkracza w sferę polityczną i ją również zamienia w tyranię.

Jeśli standardy metawersum będą ustalane kolektywnie – czy to w dialogu branży i społeczeństwa, czy przez otwartą naukę i innowacje, czy nawet przedstawicieli demokratycznych państw – to jest szansa, że istotnie z kryptoprotokołów powstaną bardziej inkluzywne systemy opłacania twórców (np. DAO), a gogle do VR-u będziemy zakładać nieprzymuszani przez pracodawcę czy konieczność „bycia w obiegu”, ale dla własnego rozwoju. Hasło decentralizacji, zapisane na sztandarach zwolenników web3, musi mieć też swoje odbicie w społeczno-gospodarczym porządku. Odpowiednikiem decentralizacji musiałaby więc być demokratyzacja.

Demokratyzacja jest warunkiem wstępnym zatrzymania dystopijnej wizji Meta. Demokratyczne platformy, jak spółdzielnie cyfrowe, nie potrzebują tych imperialnych ambicji. Widząc, jak Fairbnb podejmuje się dialogu z miastami i chętnie oddaje przychody inicjatywom społecznym, jak Fediwersum łączy współpracujące platformy bez ustalania hierarchii, jak pracownicy Facebooka chcieli brać sprawy we własne ręce wbrew zarządowi – nie mam co do tego wątpliwości. Szerokie uspołecznienie platform, włączające użytkowników jako współwłaścicieli i współdecydujących, będzie najskuteczniejszym sposobem na uchronienie nas przed dominacją tyrana z Cloudlandu.

Czy wszyscy będą chcieli uczestniczyć w codziennym zarządzaniu albo czy będą mieć zdolności techniczne, albo czy będą sobie ufać, albo…? Wątpliwości jest zawsze wiele, bo w przypadku tak skomplikowanych problemów nie ma dróg na skróty. Rozwiązaniem nie jest na pewno obalenie tyrana, chociaż kilku korporacyjnych menedżerów powinno trafić za kratki. Jeśli nawet Zuckerberg zostanie uwięziony – a lista potencjalnych oskarżeń jest imponująca, od fałszowania danych reklamowych i zmowy cenowej z Googlem aż po insider trading – po nim w kolejce już ustawiają się Google, Amazon, Apple i Microsoft, a obok nich wciąż geograficznie oddzieleni giganci chińscy Baidu, Alibaba i Tencent. Bez demokratyzacji nadzoru nad gospodarką cyfrową i bez decentralizacji jej protokołów stracimy szansę na stworzenie lepszego internetu i budowę lepszego metawersum.

Przed nami wielkie zadanie nałożenia regulacyjnego kagańca i zbudowania lepszej przyszłości technologii. Zamiast metawersum mogłoby to być pluriwersum – jak głosi Deklaracja Współzależności Cyberprzestrzeni, której anonimowi autorzy piszą o przestrzeni, „która nie wykracza poza materialność, ale jest z nią splątana”.

Wiemy już, że cyfrowi giganci nie mają na względzie naszego dobra. Wiemy, że manipulują, ograniczają zdolności poznawcze, drenują lokalne firmy i państwa z pieniędzy. Wiemy, że żadna apka czy platforma nie jest nigdy tylko niewinną zabawką. Jeśli chciałbym zamknąć jakąś poradą ten tekst, brzmiałaby ona: nie zanurzajmy się w metawersum bezmyślnie. Nie zgadzajmy się na przenoszenie do Meta kolejnych kawałków realnego życia. Nie wirtualizujmy swojego życia, jeśli to nie my jesteśmy za sterami.