Prezydent świata
lagaleriade arcotangente CC BY-NC-ND 2.0

27 minut czytania

/ Media

Prezydent świata

Maciej Jakubowiak

W manifeście „Building Global Community” Mark Zuckerberg projektuje swoją wersję utopii. Tyle tylko, że w odróżnieniu od Platona czy Chrystusa dysponuje poważnymi środkami, by zacząć wcielać swoją wizję w życie

Jeszcze 7 minut czytania

W komentarzach do wyników ubiegłorocznych wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych równie wiele, jak o kwestiach społecznych i ekonomicznych, mówiono o Facebooku. Wygrana Donalda Trumpa – choć liczbowo nie tak miażdżąca – stała się historyczną cezurą, mającą oddzielać nas od hipotetycznych czasów, kiedy politykę uprawiano w merytorycznych debatach, a prawda trzymała się mocno. Nowe czasy ochrzczono natomiast epoką postprawdy.

Nawet jeśli w tym wszystkim jest sporo przesady i samo istnienie Facebooka nie wyjaśnia jeszcze fali polityczego populizmu, to nikt nie ma już chyba poważniejszych wątpliwości, że to właśnie platforma Marka Zuckerberga stała się głównym medium dystrybucji informacji i debaty publicznej. A doniesienia o tym, że pracownicy Facebooka rozważali zaangażowanie w powstrzymanie politycznych ambicji Trumpa, można było potraktować najzupełniej poważnie.

Dlatego nie dziwi specjalnie, że podczas gdy Trump na początku stycznia obejmował urząd prezydenta, w mediach pojawiły się spekulacje, jakoby założyciel Facebooka rozważał start w kolejnych wyborach prezydenckich. Nick Bilton wskazywał w „Vanity Fair” na kilka wydarzeń, które miałyby o tym świadczyć: wyzwanie Zuckerberga na 2017 rok, by odwiedzić wszystkie amerykańskie stany; zmiana w dokumentach wewnętrznych Facebooka pozwalająca na kontrolowanie korporacji podczas sprawowania urzędu publicznego; złagodzenie stosunku do religii; zatrudnienie w Chan Zuckerberg Initiative Davida Plouffa, odpowiedzialnego za sukces kampanii prezydenckiej Baracka Obamy w 2008 roku. Zresztą, jeśli rzeczywiście Facebook i jego mechanizmy pomogły Trumpowi wygrać wybory, to czy założyciel i właściciel tej platformy nie mógłby osiągnąć znacznie więcej? Jednak Bilton komentował: „Zuckerberg jest jedną z niewielu osób, dla których zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych mogłoby oznaczać degradację. Jako szef Facebooka już jest prawdziwym liderem wolnego świata”. Sam Zuckerberg szybko odciął się od tych hipotez i oświadczył, że nie jest zainteresowany startowaniem w wyborach.

Opublikowany 17 lutego manifest „Building Global Community” („Budując globalną wspólnotę”) rzuca nowe światło na ambicje samego Zuckerberga. Pojawiające się w podsumowaniu tekstu nawiązanie do słynnej mowy Abrahama Lincolna z czasów wojny secesyjnej można odczytywać jako zamierzoną prowokację odnoszącą się do styczniowych spekulacji. Ale przede wszystkim tekst Zuckerberga nasuwa wątpliwość, czy w niedalekiej przyszłości większa władza będzie się wiązała z urzędem prezydenta USA, czy z funkcją prezesa internetowej spółki.

„Building Global Community” można potraktować jako próbę opanowania złego PR-u, jaki zaczął otaczać Facebooka po elekcji Trumpa. Zuckerberg wprost odnosi się do kwestii negatywnych skutków baniek informacyjnych i fałszywych newsów, a najbardziej techniczne uwagi poświęca pomysłom na opanowanie tych zjawisk. Pod tym względem komunikat jest jasny: może i doszło do niepożądanych zdarzeń, ale to tylko wypadek przy pracy, a Facebook sam w sobie nie jest taki zły. Wśród recept na zalew fałszywych wiadomości i radykalizację postaw Zuckerberg wymienia m.in. mechanizmy społecznościowego testowania nagłówków i przeciwdziałania tzw. clickbaitom („Ten pomysł zrewolucjonizuje naszą wiedzę. Kliknij!”) oraz promowania bardziej zniuansowych materiałów kosztem tabloidowych sensacji.

Adrienne Lafrance w „The Atlantic” twierdzi, że tekst Zuckerberga to deklaracja chęci przejęcia przez Facebooka funkcji sprawowanych dotąd przez prasę, a dosadniej (jak w stylu clickbaitów zapowiada nagłówek artykułu): zniszczenia prasy. Publicystka sugeruje, że pomysł Zuckerberga polega w istocie na stworzeniu medium, w którym dotychczasową pracę dziennikarzy i redaktorów będą – bezpłatnie – wykonywali sami użytkownicy, wspierani przez sztuczną inteligencję. Wskazuje jednocześnie pewien paradoks wpisany w tę strategię: jeśli Facebook faktycznie zrujnuje przemysł informacyjny (przede wszystkim przejmując rynek reklam, które stanowią podstawowe źródło finansowania prasy), to nie będzie już komu produkować wiadomości, które można by udostępniać.

Platon, Chrystus, Bonaparte

Jednak grubym błędem byłoby ograniczanie znaczenia „Building Global Community” do taktycznego posunięcia PR-owego albo nawet scenariusza monopolizacji rynku prasy. Ambicje tego manifestu są znacznie większe. Wśród pytań, które Zuckerberg stawia i na które usiłuje odpowiedzieć, najważniejsze jest bodaj to: „Jak możemy pomóc ludziom zbudować świadomą wspólnotę, która wystawia nas na nowe idee i tworzy porozumienie w świecie, w którym każda osoba ma głos?”. I jest to w istocie pytanie o to, jak stworzyć sprawiedliwy i skuteczny porządek społeczny – to samo pytanie, które zadawali, dajmy na to, Platon, Chrystus i Hegel. Oczywiście każdy z nich formułował je po swojemu i samo to, że Zuckerberg stawia akcent na takie pojęcia, jak informacja, idea, porozumienie, wskazuje, w jakim kontekście sytuuje on swoje pomysły. Ich stawka jest jednak możliwie najwyższa: chodzi o nowy kształt społeczeństwa.

Dlatego redaktor naczelny Vox.com Ezra Klein nie przesadza specjalnie, kiedy pisze: „Nie ma dokładnej analogii dla tego, co proponuje Zuckerberg, ale najbliżej temu do roli, jaką wielkie religie odgrywały w historii”, a sam manifest nazywa wykładem „filozofii albo ideologii”. Ujmując rzecz nieco skromniej, można powiedzieć, że prezes Facebooka projektuje swoją wersję utopii. Tyle tylko, że w odróżnieniu od wymienionych wcześniej panów dysponuje poważnymi środkami – zarówno finansowymi, jak infrastrukturalnymi – by zacząć wcielać swoją wizję w życie.

Naczelnym hasłem tej wizji jest oczywiście tytułowa globalizacja. „Facebook opowiada się za zbliżaniem nas do siebie i budowaniem globalnej wspólnoty” – pisze Zuckerberg. Jednocześnie odnosi się krytycznie do „ruchów postulujących wycofywanie się z globalnej łączności”. Najbardziej oczywistym adresem tej krytyki jest oczywiście oficjalna doktryna Trumpa „America First”, przywracająca nośność polityce narodowego egoizmu. Ale w szerszej perspektywie słowa Zuckerberga można odnieść do zróżnicowanych form krytyki globalizacji, uprawianych przecież w całym politycznym spektrum: od prawicowego fundamentalizmu do lewicowego antyglobalizmu, z całym mnóstwem stanowisk pośrednich. W ostatnich latach ta krytyka była na tyle silna, że mogło się wydawać, że w globalizację wierzą już tylko regularni uczestnicy imprez w Davos. Oczywiście Zuckerberg bywa na Światowym Forum Ekonomicznym niemal co roku. Ale jego manifest jest bodaj najbardziej zdecydowaną reaktualizacją starej idei jednego globalnego porządku. Z jedną istotną różnicą. Jeśli wcześniejsi ideolodzy globalizacji mówili o rozprzestrzenianiu się jednego porządku polityczno-ekonomicznego (liberalnego kapitalizmu), to prezes Facebooka ma na myśli globalną dominację swojej własnej firmy.

Nie ma w tym sformułowaniu przesady. Z Facebooka korzystają dziś blisko 2 miliardy ludzi na całym świecie, a polityczna sprawczość platformy nie ujawniła się po raz pierwszy w ubiegłorocznych wyborach. Zuckerberg oczywiście zdaje sobie z tego doskonale sprawę i zaznacza, że w ostatnich latach w wyborach na całym świecie („od Indii oraz Indonezji po Europę i Stany Zjednoczone”) kandydaci z największą liczbą zwolenników na Facebooku zwykle wygrywali. Należy odpowiednio docenić wagę tego, rzuconego niby mimochodem, stwierdzenia: zarządcy Facebooka nie tylko mogą wiedzieć wcześniej, kto wygra wybory w danym kraju; mogą też w niejawny sposób wpływać na to, kto to będzie.

Technologia bezpieczeństwa

Zuckerberg snuje plany wykorzystania tego politycznego potencjału. Jednym z punktów jego strategii jest zwiększenie zaangażowania obywateli w procesy demokratyczne, a w szczególności w udział w wyborach. „W jaki sposób możemy pomóc ludziom w budowaniu obywatelsko zaangażowanej społeczności w świecie, w którym udział w wyborach wynosi czasem mniej niż połowę populacji?” – pyta prezes Facebooka i oczywiście ma na to gotową odpowiedź. Właśnie w ostatnich wyborach w USA za sprawą prostych komunikatów Facebookowi udało się zachęcić do udziału w wyborach – jak podaje sam Zuckerberg – około 2 miliony osób. Podobne eksperymenty przeprowadzono również w Wielkiej Brytanii. A choć promocja frekwencji wyborczej uznawana jest zwykle za politycznie neutralną, to badaniasugestie publicystów wskazują, że większe uczestnictwo w wyborach może mieć decydujące znaczenie dla ich wyników. Dość powiedzieć, że wielu komentatorów uzależniało powodzenie Hillary Clinton właśnie od frekwencji. Czy w tym świetle działanie Facebooka było neutralne? Czy na pewno?

Zresztą w „Building Global Community” Zuckerberg sugeruje, że Facebook – jako „największa globalna wspólnota” – może posłużyć również do wypracowania odmiennych od modelu reprezentacyjnego sposobów funkcjonowania demokracji. Referenda przeprowadzane codziennie przez internet? Prezes Facebooka nie zamyka tej furtki.

Ale w manifeście Zuckerberga znacznie bardziej niż demokratyczne mechanizmy sprawowania władzy eksponowane są sposoby, na jakie Facebook może spełniać inne zadanie tradycyjnie rozumianej władzy – zapewnianie bezpieczeństwa. „Chcąc zapobiegać szkodom, możemy zbudować infrastrukturę społeczną, aby pomagać naszej wspólnocie w identyfikowaniu problemów, zanim się wydarzą” – pisze Zuckerberg, a jako przykłady podaje możliwe informowanie z wyprzedzeniem rodziny i przyjaciół o zamiarach samobójczych czy o zaginięciach dzieci. W takich sytuacjach – ale również w odniesieniu do mowy nienawiści – pomocna miałaby być sztuczna inteligencja, analizująca zachowania użytkowników i przewidująca ich konsekwencje.

Samobójstwa i porwania dzieci to oczywiście przykłady, które nie wzbudzą kontrowersji, ale sam mechanizm powinien zapalić niejedną czerwoną lampkę. Piszący dla „Forbesa” Kalev Leetaru wskazuje, że w całym manifeście Zuckerberga słowo „safe” (bezpieczny) występuje 19 razy, i słusznie zauważa, że nie jest ono takie niewinne, szczególnie że w co bardziej autorytarnych państwach stało się niemal synonimem cenzury. Zdaniem Leetaru, wiedza, jaką posiada o swoich użytkownikach Facebook, w połączeniu z mechanizmami analitycznymi sztucznej inteligencji (nawet umiarkowanie rozwiniętej) mogą sprawić, że pomysł z „Raportu mniejszości” stanie się rzeczywistością. I podobnie jak w filmowej dystopii, wcale nie jest pewne, że możliwość przewidywania przyszłych zachowań użytkowników zostanie przez Facebooka wykorzystana dla dobrych celów. O tym, że niekoniecznie tak musi być, świadczyłyby, zdaniem publicysty, negocjacje, jakie Facebook prowadzi z chińskim rządem, dopuszczając możliwość wprowadzenia mechanizmu bezpośredniej cenzury tylko po to, aby wejść na niedostępny dotąd rynek. Zresztą to, że prywatna firma dysponuje takimi możliwościami, samo w sobie powinno być już niepokojące.

Autor piszący dla portalu „Zero Hedge” stwierdził, że manifest Zuckerberga jest w gruncie rzeczy obwieszczeniem powstania „globalnego rządu”. Natomiast Klein zastanawia się, czy polityczne ambicje Facebooka nie wzbudzą nieufności tradycyjnych rządów, które mogą wykorzystać pozostające do ich dyspozycji środki, aby ograniczyć oddziaływanie portalu. O tym, że jest to możliwe, świadczy właśnie przykład Chin, które skutecznie uniemożliwiły firmie z Kalifornii ekspansję na swoim obszarze. Nie ulega jednak wątpliwości, że spór między tradycyjną władzą państwową a władzą korporacyjną – identyfikowany dotąd w teoretycznych spekulacjach – nabiera rzeczywistych kształtów. Potraktowany poważnie, manifest Zuckerberga jest rękawicą rzuconą władzom narodowym. I zarazem pierwszym manifestem korporacyjnej globalizacji, który opiera się na realnie istniejącym rozwiązaniu.

Suweren

Facebook, jak każda poważna władza, wikła się również w sprzeczności, które pewnie najwięcej mogą powiedzieć o tym, co niekoniecznie może zostać stwierdzone wprost – a więc pewnie jest najważniejsze. Te sprzeczności w głównej mierze dotyczą roli, jaką ma odgrywać Facebook jako nowa globalna sfera publiczna.

W „Bulding Global Community” Zuckerberg waha się w definiowaniu funkcji Facebooka między neutralnym światopoglądowo medium a wspólnotą polityczną wyznającą pewien zestaw wartości. Z jednej strony używa takich określeń, jak „społeczna infrastruktura”, a kiedy tłumaczy się z wpadek związanych ze stosowaniem „Standardów społeczności”, twierdzi, że wynikały one nie z ideologicznych rozbieżności, lecz z „operacyjnych problemów skalowania” („operational scaling issues”). Z drugiej strony, wprost stwierdza, że „Facebook nie jest tylko technologią czy medium, ale wspólnotą ludzi”. A jako wspólnota nie tylko domaga się zarządzania („governing”), ale również stwarza swój kodeks wartości, którego zaledwie odzwierciedleniem mają być „Standardy społeczności”.

Najprościej byłoby uznać, że Facebook nie jest neutralnym medium (takie po prostu nie istnieją), lecz organizacją narzucającą swoją ideologię użytkownikom, których usiłuje przekonać, że władza, której podlegają, jest ich własnym wytworem. W takim ujęciu jest pewnie sporo prawdy, ale rzeczywistość może być bardziej skomplikowana. Jeśli bowiem Facebook w ostatnich latach stał się samą przestrzenią publiczną, to wplątał się w związane z nią sprzeczności. Z jednej strony, powinna ona stanowić neutralną sferę, w której zachodzi debata publiczna; ale z drugiej strony, aby mogła odgrywać swoją rolę, musi być kontrolowana. Warunki, w jakich toczy się debata, mogą decydować o jej charakterze i z tego powodu są przez niektórych uznawane za samo sedno polityki. Ale jeśli debata publiczna przejdzie na taki metapoziom, to jednocześnie stworzy metametapoziom itd. Rozwiązaniem tej politycznej rekurencji może być interwencja arbitralnej siły, którą niemiecki teoretyk prawa Carl Schmitt nazywał suwerenem – to on ustala warunki brzegowe funkcjonowania wspólnoty, po czym wycofuje się, aby pozwolić jej na samodzielność. Takim suwerenem staje się teraz sam Zuckerberg, który ustawia siebie i swoją firmę na metapozycji, z której zarządza się debatą publiczną, samemu nie podlegając jej skutkom.

Najlepiej widać to w proponowanym przez Zuckerberga rozwiązaniu problemu baniek informacyjnych. Jak pisze: „Bardziej efektywnym podejściem jest pokazywanie skali punktów widzenia i pozwolenie, by ludzie zobaczyli, gdzie ich poglądy sytuują się w spektrum, i doszli do wniosku, co uważają za słuszne”. Chodzi tu, najprościej rzecz ujmując, o relatywizację stanowisk, mającą prowadzić do wytrącenia użytkowników ze stanu niewzruszonej pewności. Aby jednak było to możliwe, konieczne jest usytuowanie się na poziomie, z którego całe to spektrum punktów widzenia jest dostrzegalne: powyżej lewicy i prawicy, ponad liberalizmem i fundamentalizmem, w jakiejś metapolitycznej przestrzeni, która jest właściwym miejscem sprawowania władzy.

Prywatyzacja

Podobne sprzeczności dotyczą zmiany statusu Facebooka, o której pisze Zuckerberg: „W ostatniej dekadzie Facebook skupiał na się na łączeniu przyjaciół i rodzin. Na tej podstawie naszym następnym celem będzie rozwijanie społecznej infrastruktury dla wspólnoty – dla wspierania nas, dla zapewniania nam bezpieczeństwa, dla informowania nas, dla zaangażowania obywatelskiego, dla włączania nas wszystkich”. Z forum do szerowania lolkotów Facebook przekształca się w globalną społeczność. Oznacza to również przejście od tego, co prywatne (rodzina, przyjaciele, lolkoty), do tego, co publiczne. Czy jednak narzędzie stworzone z myślą o prywatności – nawet jeśli miałaby ona być zawłaszczana i komercjalizowana – nadaje się do tego, by obsługiwać sferę publiczną?

W odniesieniu do zasad, według których miałaby funkcjonować globalna społeczność użytkowników Facebooka, Zuckerberg rozwija koncepcję „wielkoskalowego procesu demokratycznego” („large-scale democratic process”). To w jego toku – a nie za sprawą autorytarnej decyzji zarządu firmy – miałyby powstawać wspólne reguły. Ale Zuckerberg doskonale sobie zdaje sprawę, że jeden zestaw zasad – nawet jeśli powstający oddolnie – nie zadowoli wszystkich. Facebook jest po prostu zbyt duży i zbyt zróżnicowany. Sposobem na poradzenie sobie z tą różnorodnością ma być lokalizowanie zestawów reguł tak, aby odpowiadały one mniejszym społecznościom, w których funkcjonują użytkownicy. Facebook miałby więc okazać się nie jedną globalną wspólnotą, ale zestawem mniejszych wspólnot. Kilku, kilkunastu, kilkudziesięciu, kilkuset, ostatecznie – blisko 2 miliardy jednoosobowych „wspólnot”. Standardy społeczności, które teraz wzbudzają sporo kontrowersji, mają bowiem zostać całkowicie sprywatyzowane – tak, aby każdy mógł samodzielnie określać, jaki poziom nagości, przemocy czy wulgarności jest dla niego akceptowalny. W efekcie miałby powstać – jak go nazywa Zuckerberg – „system personalnej kontroli nad naszym doświadczeniem”, w ramach którego „możesz udostępnić w proteście brutalny film, nie martwiąc się, że wprawisz w zakłopotanie przyjaciół, którzy nie chcą go zobaczyć”.

Z praktycznego punktu widzenia to może i genialne rozwiązanie: w końcu nikt nie będzie narzekał ani na opresję, ani na cenzurę. Właściwie to nikt nie będzie narzekał na nic, gdyż nic już nie będzie w stanie go „wprawić w zakłopotanie”. Tyle że tak zdefiniowane zasady komunikacji są bezpośrednim zaprzeczeniem sfery publicznej, która jest publiczna właśnie dlatego, że stanowi przedmiot wspólnej troski, sporu czy negocjacji. I służy właśnie do tego, żeby pokazywać innym rzeczy, których mogą nie chcieć oglądać. Bo jaki miałby być sens udostępniania – chyba do tego nawiązuje Zuckerberg – nagrania brutalnego morderstwa dokonanego przez policję, jeśli miałyby je zobaczyć tylko te osoby, które chciałyby je zobaczyć? Do przekonywania przekonanych służy sfera prywatna, do przekonywania nieprzekonanych – sfera publiczna.

Taka prywatyzacja sfery publicznej – podzielenie jej na indywidualnie definiowane wycinki, w których każdy czuje się komfortowo – ma również taki skutek, że wgląd w jej całokształt pozostawia tylko jednemu podmiotowi. Ostatecznie chodzi tu więc o starożytną zasadę, wedle której skuteczne rządzenie jest możliwe pod warunkiem sprawnego dzielenia.

Zresztą niemożliwość przekształcenia się Facebooka w prawdziwą sferę publiczną ma również swoje bardziej prozaiczne wyjaśnienie. Jak podkreśla Frederic Filloux, model biznesowy platformy społecznościowej, która największe zyski czerpie ze sprzedaży reklam, opiera się na dostarczaniu użytkownikom przyjemności. Z tego powodu bańki informacyjne nie są skutkiem ubocznym funkcjonowania Facebooka, ale samą jego zasadą. A punktem dojścia mechanizmu, który napędza portal, nie jest globalna wspólnota, ale zbiorowisko solipsystycznych konsumentów.

Nasze jest nasze

Jeśli Zuckerberg wikła się w sprzeczności związane z usytuowaniem władzy i funkcjonowaniem sfery publicznej, to w odniesieniu do jednej kwestii jego język zaczyna zdradzać niemal histeryczną niepewność/cyniczną niejednoznaczność. Chodzi o pytanie, czyja miałaby właściwie być ta globalna wspólnota, którą projektuje manifest.

Już w adresie tekstu pojawia się sformułowanie: „Do naszej wspólnoty” („To our community”), a później prezes Facebooka pisze na przykład tak: „Niezależnie od tego, jaka jest twoja sytuacja, kiedy wkraczasz do naszej wspólnoty, naszym zobowiązaniem jest ciągłe ulepszanie naszych narzędzi, aby dać ci możliwość dzielenia się twoim doświadczeniem” (podkreślenia moje). Albo tak: „Od placu Tahrir do Tea Party – nasza wspólnota organizuje te demonstracje, używając naszej infrastruktury dla wydarzeń i grup”. Kim są owi „my”? Jeśli nawet przyjąć, że wspólnota jest dobrem wspólnym wszystkich użytkowników Facebooka (choć wcale nie jest pewne, czy protestujący na placu Tahrir ochoczo przyznaliby się do wspólnoty z członkami Tea Party), to już zobowiązania, a na pewno narzędzia, należą nie do użytkowników, ale do zarządu, a ściśle rzecz biorąc – do samego Zuckerberga.

Takie mieszanie zaimków jest tym bardziej problematyczne, im większe są wątpliwości związane ze statusem Facebooka. Czy to wciąż spółka rynkowa, której głównym celem jest przynoszenie zysków akcjonariuszom – a więc przedmiot prywatnej własności? Czy to raczej platforma publicznej komunikacji, podstawowa infrastruktura niezbędna do funkcjonowania społeczeństwa – a więc dobro wspólne? Wybór jednej z tych możliwości decyduje o znaczeniu zaimka „nasza”, którego tak chętnie używa Zuckerberg. Jeśli „nasza” oznaczałby prywatną własność, to cały tekst „Building Global Community” byłby perwersyjnym wyrazem rojeń o władzy nad światem, jakimś niesamowitym powrotem władzy absolutnej. Ale jeśli „nasza” miałoby się odnosić do dobra wspólnego – które dlatego, że należy do wszystkich, jest wyjęte z relacji rynkowych – to należałoby zapytać, jakie prawo do przemawiania w imieniu wszystkich ma niejaki Mark Zuckerberg.

Znów, najłatwiej byłoby uznać, że Facebook jest prywatną własnością, której jedynym celem jest generowanie zysków. I że całe zamieszanie z „naszą wspólnotą” jest tylko mydleniem oczu, mającym służyć pomnażaniu pieniędzy. Ale być może oscylacja między dwoma znaczeniami zaimka dzierżawczego świadczy o tym, że status platformy podlega dziś negocjacjom. Jasne, nie da się ukryć, że w tym wszystkim chodzi o zarabianie. Ale równie jasne jest to, że przy okazji dzieją się tam inne rzeczy, które z rynkiem mają mniej wspólnego. Który z tych biegunów ma jednak większą siłę oddziaływania? Co do tego chyba nie ma wątpliwości.

Kolonizacja materialności

Oczywiście cały ten manifest wraz z kwestiami wspólnoty, polityki i własności nie miałby większego sensu, gdyby różnica między rzeczywistością online i rzeczywistością offline była jeszcze w mocy. W końcu problemy władzy tradycyjnie wiąże się z zarządzaniem ludzkimi ciałami, a nie ludzkimi lajkami. Jak jednak pokazują przykłady, o których wspomniałem na początku, te sfery mocno się do siebie zbliżają. W gruncie rzeczy komunikacja międzyludzka zawsze miała charakter do pewnego stopnia niematerialny, a Facebook tylko skutecznie tę sferę zagospodarował.

Zuckerberg sporo miejsca poświęca relacjom między offline a online. Pisze na przykład: „Wspólnoty online są jasnym punktem i możemy wzmacniać istniejące fizyczne wspólnoty, pomagając ludziom zbliżać się do siebie zarówno online, jak offline. W taki sam sposób, jak komunikowanie się z przyjaciółmi online wzmacnia rzeczywiste relacje, rozwijanie tej infrastruktury wzmocni te wspólnoty oraz umożliwi powstawanie całkowicie nowych”. Komunikat wydaje się jasny: nasze relacje na Facebooku pozytywnie przekładają się na nasze stosunki w świecie materii. Ale czy to działa w drugą stronę? Czy nasze rzeczywiste relacje pozytywnie wpływają na jakoś naszych relacji w sieci? Czy to w ogóle ważne?

Rzecz jasna, dla Zuckerberga jest to najważniejsze. Dlatego za jedno z wyzwań dla platformy uznaje zwiększenie zaangażowania użytkowników w grupy. Pisze: „Naszym celem jest wzmocnienie istniejących wspólnot poprzez zbliżanie nas zarówno online, jak offline, oraz umożliwianie nam tworzenia całkowicie nowych wspólnot, przekraczających fizyczne lokalizacje. Kiedy to robimy, poza komunikowaniem się online, wzmacniamy także nasze fizyczne wspólnoty, łacząc się osobiście, aby się wspierać”. Jest w tym jakaś przewrotna logika: społeczności offline miałyby się wzmacniać poprzez tworzenie społeczności online, które przekraczałaby rzeczywiste lokalizacje po to, by ludzie mogli się spotykać offline? Ale jak mieliby się spotykać, skoro nie znajdowaliby się w tym samym miejscu? Zuckerberg w przedziwny sposób miesza tutaj logikę niematerialnej komunikacji z logiką materialności, zakładając, że ta druga może ostatecznie podporządkować się tej pierwszej.

To rozumowanie staje się jeszcze bardziej pokrętne, kiedy Zuckerberg pisze o skutkach poczucia przynależności: „Jest możliwe, że wiele spośród naszych wyzwań ma charakter tyleż społeczny, co ekonomiczny – związany z brakiem wspólnoty i łączności z czymś większym niż my sami”. Prezes Facebooka sugeruje, że złe samopoczucie, jakie towarzyszy ludziom w związku z czynnikami ekonomicznymi (dajmy na to, utratą domu albo pracy wskutek kryzysu – przykład mój), może tak naprawdę wynikać z braku przynależności do wspólnot. A takie poczucie może z łatwością zapewnić Facebook. To zupełnie przewrotna próba załagodzenia zjawisk ściśle materialnych – dostępności środków do życia, fizycznej bliskości innych ludzi – za pomocą wirtualnych rozwiązań. Mówiąc dobitnie: kiedy żona opuści cię dla młodszego i wyleją cię z roboty, bo twoja firma przeniosła się do Chin, nie rozpaczaj – znajdź na Fejsie grupę wsparcia i poczuj się lepiej.

Cyniczne? Jasne. Naiwne? Wcale. Zuckerberg doskonale wie, że powodzenie jego projektu zależy od tej jednej podstawowej kwestii: odwrócenia hierarchii wirtualności i materialności. Jeśli relacje w sieci staną się ważniejsze od fizycznej bliskości; jeśli poczucie przynależności okaże się silniejsze od ekonomicznych uwarunkowań – wtedy nie będzie musiał zostawać prezydentem USA. Wtedy okaże się prezydentem świata.

„Building Global Community” to dziwny dokument. Korporacyjna nowomowa łączy się w nim ze śmiałą futurystyczną wizją; recytacja starych globalistycznych haseł ze świadomością ogromnej władzy; cyniczna manipulacja odbiorcami z zadziwiającą prostotą przekazu. Jeśli warto potraktować ten tekst zupełnie serio, to wyłącznie ze względu na szczególną pozycję jego autora.

Tekst Zuckerberga jest też gotowym schematem dla powieści science fiction – właściwie political fiction – w której interesy państw narodowych, takich Chin czy Indii, ścierają się z ekspansją korporacyjnej władzy, a sztuczna inteligencja modeluje funkcjonowanie niszowych wspólnot ludzi, którzy nigdy nie widzieli się na oczy. Choć przecież takie powieści dawno już napisano. Może to najwyższy czas, żeby znów je przeczytać?

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).