Generowanie błędów
Martyna Czech Fundacja Sztuki Polskiej ING CC BY-NC-ND 3.0

20 minut czytania

/ Literatura

Generowanie błędów

Maciej Jakubowiak

W „Małych rączkach” i „Świetlistej republice” Andrés Barba bawi się językiem jak dziecko, niefrasobliwie, nieodpowiedzialnie i niebezpiecznie. Pokazuje przy tym, że to, co jest narzędziem okrucieństwa, jest też siłą napędową literatury

Jeszcze 5 minut czytania

Czytanie książek tłumaczonych z języków obcych przypomina czasem rozwiązywanie rebusu z wieloma niewiadomymi. Na początek nie wiadomo, kim jest autorka albo autor – szczególnie jeśli to ich pierwsze tytuły po polsku. Co innego napisali? Z kim trzymają? Co z nich w ogóle za zwierz? Nie od razu też jest jasne, dlaczego ktoś zdecydował, żeby przełożyć i wydać ich książki. Chodzi o nagrody, powszechne docenienie? Czy to jacyś kandydaci do Nobla? A może to własne odkrycie wydawczyń albo tłumaczki, którym koniecznie chciały się podzielić ze światem? To tylko kwestie okładkowe, potem robi się jeszcze trudniej. O czym to właściwie jest, w jakim kontekście to czytać? Pewnie, czasem bywa łatwo, Amerykę znamy tak dobrze, że powieści o perypetiach drugiego pokolenia wietnamskich imigrantów na Zachodnim Wybrzeżu czytamy tak, jakby to były historie o warszawskich słoikach (tak, żartuję, ale tylko trochę). Ale co na przykład wiemy o życiu na, dajmy na to, argentyńskiej prowincji? Na domiar złego zdarza się, że książki tajemniczej autorki dostajemy w dziwnej kolejności, najpierw tę ostatnią, najgłośniejszą, a potem jakąś trzecią od środka, patrząc wstecz. Enigma. I jasne, od tego są dziennikarze i krytycy, wywiady, omówienia i posłowia, żeby tę obcość zniwelować, tajemnicę oświetlić z wielu stron, żeby nie była już taka tajemnicza. W wariancie idealnym magazyn kulturalny powinien zamówić obszerny esej u specjalistki od danej literatury, żeby ta objaśniła wszystko, co jest do objaśnienia, i rozwiała wszelkie wątpliwości. Ale czy wtedy nie stracilibyśmy czegoś, co jest może najbardziej ekscytujące w czytaniu książek tłumaczonych z języków obcych? Tej możliwości spotkania z kosmitą, który opowiada jakieś historie, trochę przypominające historie, jakie sami sobie opowiadamy, ale jednak nieco dziwne, odkształcone, a przez to niesamowite? I szansy na to, żeby się pomylić?

Taki Andrés Barba. Dwie niewielkie jego książki wydało w tym i ubiegłym roku Wydawnictwo Filtry (samo wydawnictwo też całkiem nowe). Biogram mówi, że to wybitny hiszpański pisarz średniego pokolenia, ale o kim biogram nie mówi, że jest wybitny? Jedna z jego książek była ekranizowana, ale filmu nie ma ani na Netflixie, ani nigdzie. No i wystarczy krótka sesja w wyszukiwarce, żeby ustalić, że pierwsza książka Barby, jaką dostaliśmy po polsku, „Świetlista republika”, ukazała się oryginalnie w 2017 roku, podczas gdy druga, „Małe rączki”, pochodzi z roku 2008 (na szczęście obie w przekładach Katarzyny Okraski). Przypomina to historyjkę z „Małego światka” Davida Lodge’a o młodym badaczu literatury, który robi karierę na lapsusie: zamiast powiedzieć, że chce badać wpływ Shakespeare’a na T.S. Eliota – co czyniłoby z niego kolejnego nudnego historyka literatury – sugeruje, że zbada wpływ Eliota na Shakespeare’a. A to już intrygujące.

Andrés Barba, „Małe rączki”. Przeł. Katarzyna Okrasko, Filtry, 144 strony, w księgarniach od kwietnia 2021Andrés Barba, „Małe rączki”. Przeł. Katarzyna Okrasko, Filtry, 144 strony, w księgarniach od kwietnia 2021Ale z Barbą to dopiero początek, bo ten nie dość, że zjawia się w polszczyźnie w aurze tajemnicy, to jeszcze sam pisze o tajemniczych zjawieniach. Takich jak w „Świetlistej republice”, gdy niepostrzeżenie na ulicach pewnego południowoamerykańskiego miasteczka gdzieś na prowincji zjawia się banda dzieci. A potem wydarza się coś złego, to żaden spoiler, bo zaraz na początku wspomina o tym narrator, urzędnik pomocy społecznej, który po latach próbuje pojąć, co się właściwie stało. Skąd wzięły się te dzieci? W jakim języku mówiły? Co łączyło je z dziećmi mieszkańców miasta? Jak ocenić reakcje tych ostatnich? Czego się o sobie dowiedzieli? W zasadzie cała akcja jest dość prosta: dzieci zjawiają się, trochę rozrabiają, najpierw jest mniejsza tragedia, napięcie narasta, potem jest większa tragedia, finał. Ważniejsze okazuje się to, co się robi z tymi zdarzeniami – jak próbuje się je opowiedzieć, poukładać w sensowną całość. Jak próbuje się tę tajemnicę zrozumieć.

Bo tajemnica jest tu nie tylko tematem, ale i mechanizmem kształtującym język. Po opowieści snutej przez urzędnika można by oczekiwać poukładanej rekonstrukcji: było tak i tak, zrobiliśmy to i tamto, w świetle oceny stosunku podjętych działań wobec zaistniałych okoliczności wnioskujemy o zamiecenie sprawy pod dywan. Tymczasem narrator Barby kluczy i meandruje, skrupulatną relację przeplata dygresjami, a kiedy ma już powiedzieć coś konkretnego, nagle zbacza z kursu. Cała ta opowieść wygląda tak, jakby szerokim łukiem omijała coś, czego nie da się albo nie można powiedzieć; jakby opiłki słów układały się w zakrzywione kształty za sprawą ukrytego pod kartką magnesu.

Przynajmniej to nasuwa już jakiś trop: Barba okazywałby się pisarzem tajemnicy, takim jak Franz Kafka, Bruno Schulz czy John Maxwell Coetzee. Wszyscy oni próbowali na różne sposoby zbliżyć się słowami do rzeczywistości, która wolała być pozostawiona sama sobie. Tyle że mnożąc i doskonaląc literackie instrumenty, które by na to pozwoliły, mierzyli się i z taką możliwością, że żadnej tajemnicy wcale nie ma; że, jak to pisał jeszcze jeden ze specjalistów w tym temacie, „poza murem – nic i nic!”.

Kłamczuszki

Narrator „Świetlistej republiki” sam co chwilę sugeruje, żeby nie za bardzo mu wierzyć. Brzmi trochę jak schwytany przez terrorystów dyplomata, który dla ocalenia życia potępia własne imperium, ale nie rezygnuje z prób zasygnalizowania, że to wszystko nie na serio. Nie może przedobrzyć z ironią, więc wymyśla subtelniejsze chwyty, choć nie jest pewien, że odbiorcy zrozumieją jego intencje.

Bohater Barby przywołuje choćby dziesiątki innych głosów i opinii: doniesień prasowych o wydarzeniach, artykułów pisanych na bieżąco i esejów pisanych po latach, interwencyjnych filmów dokumentalnych i sensacyjnych programów telewizyjnych. Spiera się z nimi, podważa je albo wykorzystuje na swoją korzyść, ale jednocześnie przypomina o sprawie najważniejszej: że sam jest tylko jednym ze źródeł i że sam zasługuje na równie skrupulatną weryfikację.

Na przykład na pytanie, dlaczego, do licha, jedynemu ocalałemu świadkowi tych zdarzeń, doświadczonemu przez życie nastolatkowi odsiadującemu wyrok, urzędnik pomocy społecznej miałby przynieść w prezencie nóż? Narrator przyznaje się do tego, jasne, ale od razu dodaje: „Wiedziałem, że to nie najlepszy pomysł robić podobne prezenty dzieciom z poprawczaka, ale Jerónimo nie był dla mnie zwykłym chłopakiem z poprawczaka” – i chyba źle by o nas świadczyło, gdyby nam się brew nie uniosła ze zdziwienia.

Sugestie bywają też bardziej metaforyczne, jak ta, gdy pół miasta wyrusza do dżungli, żeby odnaleźć dzieci, a tymczasem okazuje się, że były one cały czas pod ręką. Tak przecież działają najlepsze iluzje: korzystają z naszego odruchu, by szukać wyjaśnień gdzieś w głębi albo pod powierzchnią, i ukrywają fanty na widoku. A w „Świetlistej republice” całkiem na widoku jest choćby i takie zdanie: „Nawet w sytuacjach całkowitego zaufania zawsze jest miejsce na opór, na coś, do czego się nie przyznajemy, maleńki gest lub znak, w którym skupia się to, czym nie chcemy się podzielić”.

Andrés Barba, „Świetlista republika”. Przeł. Katarzyna Okrasko, Filtry, 224 strony, w księgarniach od października 2020Andrés Barba, „Świetlista republika”. Przeł. Katarzyna Okrasko, Filtry, 224 strony, w księgarniach od października 2020Im dłużej czyta się to całe sprawozdanie, tym większą ma się ochotę, żeby mu nie wierzyć. W posłowiu do książki Piotr Paziński pisze o tym, że mieszkańcy miasteczka ostatecznie pacyfikują kruchą tajemnicę, jaką stanowiła społeczność dzieci ulicy. Ale przecież równie możliwe jest i to, że nie było żadnej tajemnicy i że odpowiedzi na pytania stawiane przez narratora były o wiele mniej wyrafinowane, niż on sam by chciał (a my razem z nim). Że koczujące na ulicy dzieci nie wzięły się znikąd, ale były ofiarami kulejącej gospodarki regionu i niesprawnych instytucji; a gdyby dobrze poszukać, to znalazłoby się więcej niż jednego rodzica przyznającego się do dzieci w tej tajemniczej sforze. I że ich język wcale nie był taki odmienny i niezrozumiały, skoro dzieci mieszkańców nie miały większego problemu z jego zrozumieniem. I wreszcie że reakcja dorosłych obywateli nie była nierozwiązywalną zagadką z pogranicza antropologii i socjologii, ale zwykłym, ordynarnym, a może po prostu zbrodniczym zaniedbaniem.

Kusi więc, by uznać, że jedyna tajemnica, jaką noszą dzieci ulicy w „Świetlistej republice”, to tajemnica tego, czego sami nie chcemy o sobie wiedzieć. A dzieci nadają się do odsłaniania takich zakamarków jak mało kto. Ucząc się przez naśladowanie dorosłych, nie biorą pod uwagę fantazji, jakie o sobie mamy, i odbijają nawet to, w czym rozpoznajemy się tylko z wielkim zdziwieniem.

Nieskończoności

Ale to tylko hipoteza, bo dopóki tajemnica jest tajemnicą, dopóty nie da się stwierdzić na pewno, czy jej nie ma. Może więc i jest, tak jak w „Małych rączkach” Barby. Bohaterka tej powieści to dziewczynka, która w wypadku samochodowym traci oboje rodziców. Gdy trafia do sierocińca, spotyka tam inne dziewczynki, w podobnym wieku, choć o nieco odmiennej przeszłości: takie, które nie doświadczyły choćby kilku lat zasobnego życia. Marina jest więc elementem obcym, zaburzającym w miarę poukładane życie sierot, które zdążyły stworzyć sobie własny świat.

Dla dziewczynek z sierocińca sama Marina jest tajemnicą – i pod tym względem jest to całkiem podobna opowieść jak ta z „Republiki…”. Ale z tajemnicą żyje też bohaterka, która usiłuje pojąć, co się właściwie wydarzyło w jej życiu; zrozumieć sens zdań, które przewijają się tu od początku: „Jej ojciec zginął na miejscu, a matka umarła w szpitalu”. Słowa są niby proste, ale ich właściwa treść pozostaje poza zasięgiem: „Oczekiwano od niej, że zrozumie to zdanie. Ale dziewczynka nie płacze, nie załamuje się, nie reaguje. Dziewczynka wciąż żyje na obrzeżach tego zdania”.

Jeśli w „Świetlistej republice” tajemnicze dzieci oglądamy z perspektywy dorosłych, to tutaj punkt widzenia przenosi się do wewnątrz. Wyglądałoby to zresztą na logiczny sequel, gdyby nie fakt, że to chronologiczny prequel. W każdym razie niczego to nie ułatwia. To, co tajemnicze, samo mierzy się z tajemnicą, która ma swoją tajemnicę, która... – możliwe więc, że żadnej tajemnicy nie ma, ale podobnie nie da się wykluczyć, że rozwiązanie tajemnicy tkwi gdzieś w nieskończoności. Tak jak to bywało u Kafki („Przed każdą salą stoją odźwierni, jeden potężniejszy od drugiego”), ale też u amerykańskiego językoznawcy Charlesa Sandersa Peirce’a, który pod koniec XIX wieku pisał o nieskończonej semiozie, czyli dość prostym mechanizmie, który sprawia, że słowa możemy objaśniać tylko przy pomocy innych słów, co kończy się tym, że niczego tak naprawdę nie możemy wyjaśnić do końca.

Wymówki

A może cała ta kwestia jest źle postawiona? Może chodzi nie o to, czy jakaś tajemnica jest, czy jej nie ma, ale o to, do czego się nam ona przydaje? Tak się składa, że poza przekładem na polski i tematem dziecięcej tajemnicy „Świetlistą republikę” i „Małe rączki” łączy też jedno słowo. Gdy w tej pierwszej powieści dorośli w końcu docierają do kryjówki dzieci, narrator dostrzega nad jednym z legowisk słowo „kurwa” i zaczyna snuć hipotezy o nieuchronnym upadku małoletniej utopii. W „Małych rączkach” zdarza się coś podobnego: „Któregoś dnia ktoś napisał na jej ławce «KURWA». (…) Potem miała wrażenie, że jej ciało stopniowo pęcznieje od tego słowa, że nasiąka nim wszystko: sukienka, sala szkolna, a nawet oczy dorosłej”. W obu tych historiach „kurwa” bezczelnie przełamuje aurę tajemnicy budowaną od pierwszych stron. Może chodzi tu o sprawy zbyt złożone, by dało się je wyrazić, ale może chodzi o zwykłą przemoc.

Kiedy w „Małych rączkach” Marina przybywa do sierocińca, dziewczynki szybko rozpoznają jej wyjątkowość. „Potem zdarzało się, że jedna z nas się męczyła, że zaczynała ją opisywać i musiała wciąż wracać do początku, żeby coś wyjaśnić, i nic, co zostało powiedziane, nie było prawdą, oprócz wrażenia, że nie sposób było przejrzeć tej dziewczynki” – wyznają, a potem dodają: „miałyśmy wrażenie, że mówi: mój sekret jest tylko mój, mój sekret jest tylko mój”, tak jakby szanowały jej niemożliwą do opowiedzenia kondycję. I to wszystko trudno zanegować, tyle że dochodzi do tego coś jeszcze: „Kiedy dorosła nie patrzyła, biłyśmy ją. Prawie nigdy mocno, to były raczej popchnięcia”.

Z jednej strony byłaby tu próba uszanowania wyjątkowości, ochronienia jej przed skłonnym do zawłaszczeń rozumieniem. Z drugiej – zwykłe brutalne lanie. I tylko pozornie wygląda to na paradoks. Powieść Barby sugeruje raczej, że to nieuchronny splot: tajemnica jest metodą na uświęcenie ofiary. Najpierw robimy z niej kogoś tak wyjątkowego i niepoznawalnego, że nie sposób byłoby ją zmieścić w ramach społeczności, a potem – dokładnie z tego samego powodu – brutalnie ją wykopujemy.

Brzmi to całkiem jak opowieść włoskiego filozofa Giorgio Agambena o homo sacer – kimś przez uświęcenie wyjętym spod prawa. Ale nie trzeba współczesnej filozofii, żeby złapać ten mechanizm, chrześcijanie opowiadają o nim od stuleci: o człowieku, który tak był święty, że musiał umrzeć (albo o człowieku, który musiał umrzeć, więc zrobiono z niego boga). Zresztą to skojarzenie pojawia się w „Małych rączkach”, kiedy zaproponowana przez Marinę dziwaczna zabawa w lalkę, której można powiedzieć wszystko, odsłania swoje makabryczne oblicze: „Lalka stała się przerażająca, nie wiedziałyśmy już, co mamy z nią zrobić. Ale jednocześnie była ładna. Mówiła: «Zjedzcie mnie, wypijcie»”.

fot. Casa de América / CC BY-ND-ND 2.0fot. Casa de América / CC BY-ND-ND 2.0

Rozgrywając tę dwuznaczność, Barba precyzyjnie opisuje mechanizm wyrafinowanej przemocy, który można obserwować i w historii kolonizacji (to nie przypadek, że w „Świetlistej republice” przewija się wątek Indian Ñeê), i w nieograniczonej eksploatacji zasobów planety (dla niepoznaki przekształconych w świętą naturę), i w dyskryminacji mniejszości (kiedy tolerancja okazuje się nie tyle przeciwieństwem, ile rewersem fizycznej przemocy). I tak też tłumaczyłoby się enigmatyczne zdanie, które pada gdzieś w „Świetlistej republice”: „w ostatecznym rozrachunku zrozumienie nie jest darem, ale aktem samodyscypliny”. Tajemnica nie jest sprawą poznania, lecz władzy.

Dzieciaki

Pewnie dlatego do opowiedzenia o tym wszystkim Barbie są potrzebne dzieci. To ostatnia grupa ludzi, wobec której mówi się otwarcie – zamiast uprzejmie o tym milczeć albo po cichu zakładać – o sprawowaniu władzy. I jednocześnie ostatnia, z którą – nawet w bardzo progresywnych środowiskach – wiąże się fantazje o jakiejś niewysłowionej, trudnej do wyjaśnienia, ale przez to tym bardziej pobudzającej wyjątkowości. Dzieci – tak to jakoś leci – co prawda są niesamodzielne, trzeba je więc nadzorować, żeby nie zrobiły sobie i innym krzywdy, ale są też źródłem cudownej „świeżości postrzegania”, „pomysłowości nie z tego świata”.

Na tej podwójności opiera się krętactwo narratora „Świetlistej republiki”. Z jednej strony skrupulatnie śledzi on przemocowe, dzikie i nieokrzesane zachowania dzieci ulicy, tym usprawiedliwiając dyscyplinujące odpowiedzi dorosłych. Z drugiej strony praktycznie w tym samym ruchu, w organizacji życia małoletnich upatruje jakiejś nowej, utopijnej formy społeczeństwa. To stąd bierze mu się dziwaczna, wewnętrznie sprzeczna konstrukcja: „poprzez te dzieci natura przygotowywała nową cywilizację, zupełnie odmienną od tej, której tak zażarcie broniliśmy”. Dzieci są tu jednocześnie „naturalną siłą”, którą trzeba sobie podporządkować, i obietnicą lepszego społeczeństwa – prawdziwie demokratycznego, jak fantazjuje narrator, czyli takiego, w którym „nie ma żadnej władzy, nikt nic nie organizuje”. Jakkolwiek atrakcyjnie by to nie brzmiało, „Małe rączki” dobitnie przypominają, że tego rodzaju romantyzowanie dzieciństwa – przypisywanie mu jakiejś pierwotnej niewinności czy naturalnej oryginalności – ostatecznie jest tylko wymówką dla przemocy.

Tymczasem obie powieści podsuwają – ale raczej przez negację, bo nie wypowiadając jej nigdy – sugestię, że można by o dzieciństwie pomyśleć całkiem inaczej. Przyjmując na przykład, że nie skrywa ono jakiejś niewypowiedzianej tajemnicy, ale po prostu w największym nasileniu ukazuje naszą – tak starszych, jak młodszych – podstawową niesamodzielność. A ta chyba bardziej niż subtelnej troski o uszanowanie jednostkowej tajemnicy domaga się spraw całkiem przyziemnych – jedzenia, dachu nad głową, bezpieczeństwa.

Błędy

Mogłoby to być całkiem eleganckie rozwiązanie tego rebusu, który tworzą dwie powieści Barby przełożone na język polski. Mogłoby, gdyby nie fakt, że dokładnie ten sam mechanizm, który autor tak bezlitośnie kompromituje, równocześnie kieruje jego pisarstwem. Te same, fałszywe i niebezpieczne, wyobrażenia o dzieciństwie są tu jednocześnie modelem dla literatury. „Dzieciństwo jest potężniejsze niż fikcja” – stwierdza narrator „Świetlistej republiki”, a sam autor wyciąga z tego poważne wnioski.

Rzuca się to w oczy od pierwszych stron: Barba droczy się z oczekiwaniami czytelników. Konstruuje niby zwykłe, nieprzesadnie skomplikowane zdania, ale niepostrzeżenie wsuwa w nie składniki, które tam po prostu nie pasują. Najłatwiej ten chwyt pokazać na częstych w jego prozie porównaniach, choćby takim: „Utrata zaufania przypomina miłosny zawód. W obu przypadkach wewnętrzna rana daje o sobie znać, w obu przypadkach czujemy się starsi, niż naprawdę jesteśmy”. Brzmi to jak piękny aforyzm, ale o czym on właściwie mówi? Pierwsze zdanie jest jeszcze obiecujące i naprowadza na obszary skądinąd znane: jasne, utrata zaufania przypomina miłosny zawód, bo jedno i drugie może się wziąć z kłamstwa, fałszu, oszustwa. Ale co ma do tego wewnętrzna rana? A co do tej rany ma poczucie, że jest się starszym, niż się naprawdę jest? Brzmi to jak rebus, ale nawet nie o to chodzi, że niewiadomych jest zbyt wiele, ale o to, że wciąż się zmieniają.

Barba najwyraźniej dobrze się przy tym bawi. Właśnie jak dzieci w „Świetlistej republice”, które posługują się jakimś niezrozumiałym językiem. Językiem obcym, choć nie przyrodzonym (czy, jak to się czasem mówi, naturalnym), ale wymyślonym: „Użyły hiszpańskiego jako podstawy, ale wykonały na nim szereg synkretycznych operacji”.

Tym samym w gruncie rzeczy byłaby literatura Barby – choć powinienem od razu dodać, że chodzi mi o literaturę Okraski, która wykorzystując hiszpańskie pisarstwo Barby, wykonuje na nim szereg operacji, które jednocześnie są operacjami na języku polskim. A może tym właśnie byłaby literatura w ogóle: psuciem (poprawnych) szyków, utrudnianiem tego, co przychodzi naturalnie, albo generowaniem błędów. Tak jak prowokuje je Marina w „Małych rączkach”: „Ściągałyśmy i nagle okazywało się, że gdy pisałyśmy dyktando na lekcjach języka, wyszłyśmy za linię, albo ściągając, zapomniałyśmy o jakimś słowie, albo rozlał nam się długopis, albo ramieniem pobrudziłyśmy róg kartki lub niechcący go zagięłyśmy. I to Marina przefrunęła nad każdym z tych błędów”.

Barba bawi się językiem jak dziecko, niefrasobliwie i nieodpowiedzialnie, ale jednocześnie – to jest już jasne – niebezpiecznie. Pokazuje przy tym, że to, co jest uzasadnieniem kłamstwa, zwykłą manipulacją, która ma odwodzić od prawdy, albo i narzędziem okrucieństwa, jest też siłą napędową literatury, która dzięki takim odkształceniom przybiera nieprzewidywalne, fascynujące kształty. Barba bawi się jak tajemnicze dziecko, a na koniec pyta: „Zabawa jest ładna, prawda?”.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).