Musiało chyba zajść jakieś nieporozumienie, bo w żadnym ze znanych mi omówień powieści „Costello. Przebudzenie” Liliany Hermetz nie podjęto – narzucającej się – próby porównania tytułowej bohaterki z jej wersją z książek Coetzee'ego. To znaczy, owszem, podjęto, ale odnoszę nieodparte wrażenie, że recenzentki i recenzenci swoją wiedzę o powieściach południowoafrykańskiego noblisty zaczerpnęli nie tradycyjną drogą – samodzielnej lektury – ale za pośrednictwem samej Hermetz i jej interpretacji tamtego pisarstwa. To trochę tak, jakby o „Odysei” Homera wyrokować na podstawie „Ulissesa” Joyce'a. Można, choć lepiej nie.
Tymczasem bliższe przyjrzenie się Elizabeth Costello w wydaniu Coetzee'ego pozwala dostrzec faktyczną skalę i charakter dokonanych przez Hermetz zapożyczeń. Jasne, Hermetz pożycza sobie postać stworzoną przez Coetzee'ego – australijską pisarkę, dorabiającą wygłaszaniem wykładów w różnych miejscach na świecie – i stopniowo zmienia ją tak, aby ujawnić pewne aspekty jej osobowości, które wcześniej rzekomo pozostawały nierozpoznane (za chwilę do tego powrócę). Ale polska pisarka przejmuje również sam pomysł na zapożyczenie postaci. Fikcyjna Elizabeth Costello (ta Coetzee'ego) jest autorką powieści „Dom przy Eccles Street”, której główną bohaterką jest Molly Bloom z „Ulissesa” (jak widać, przywołanie wyżej Joyce'a, nawet jeśli na wyrost, nie było przypadkowe). Hermetz, proponując feministyczną reinterpretację postaci stworzonej przez mężczyznę, wykonuje taki sam gest przywłaszczenia, co jej bohaterka.
To nie wszystko, bo inscenizując konfrontację między postacią literacką a jej twórcą (Hermetz nazywa go „Kreatorem”), autorka podchwytuje pomysł z „Powolnego człowieka” – trzeciej, po „Żywotach zwierząt” i „Elizabeth Costello”, książki Coetzee'ego, w której pojawia się ta bohaterka. W tej powieści to sama Costello spotyka się z bohaterem, nad którym właśnie literacko pracuje, i zachęca go do różnych działań, które mają pchnąć akcję do przodu. Oczywiście takie przemieszanie porządków to nie pomysł Coetzee'ego, który nawiązuje do klasyki gatunku: „Sześciu postaci w poszukiwaniu autora” Luigiego Pirandella (1921), „Sweeny'ego wśród drzew” Flanna O'Briena (1939) czy „Mantissy” Johna Fowlesa (1982). Rzeczywiście, rację ma Costello (ta w wersji Hermetz), kiedy – w liście do samego Coetzee'ego – twierdzi: „zdarza się bowiem czasem (ho, ho, i to nieraz), że postaci się emancypują”.
Zapożyczenia są więc piętrowe: Hermetz pożycza od Coetzee'ego, który każe Costello pożyczać od Joyce'a, który pożycza obficie nie tylko od Homera; albo inaczej: Hermetz w swojej powieści konfrontuje Costello z Coetzee'em, który w swojej powieści konfrontuje Costello z bohaterem jej powieści, która jest powieścią Coetzee'ego (Paul Rayment, tytułowy powolny człowiek, zastanawia się: „Zgłupiała? Nie potrafi wymyślić własnych postaci?” – przeł. Magdalena Konikowska). Każdy pożycza, pieniądz krąży, nikt nie jest bez winy. Czy w tym zamieszaniu wszystko ujdzie? Niezupełnie.
Już zestawienie pomysłu Hermetz z „Powolnym człowiekiem” wskazuje na pewne istotne przesunięcie. W powieści Hermetz emancypacja Costello przedstawiana jest dość dosłownie, jako pewna rzeczywista możliwość dostępna postaci literackiej. Bohaterka po prostu „postanowiła zacząć żyć samodzielnie i wymknęła się spod władzy swego Kreatora”. Oczywiście, polska Costello również jest zależna od swojego „Narratora”, a ostatecznie od swojej autorki, jednak w funkcjonujących tu ramach fikcji „postaci się emancypują”. Tymczasem w powieści Coetzee'ego problem wolności postaci zostaje potraktowany z charakterystyczną dla tego pisarza dojmującą bezwzględnością. Costello mówi Raymentowi: „Będziesz to znosił, bo musisz. Nie masz tu nic do gadania”.
Liliana Hermetz, „Costello. Przebudzenie”. W.A.B., 192 strony, w księgarniach od maja 2017Oczywiście, i w jednym, i w drugim przypadku ostatecznie chodzi nie o wolność postaci („Pisarz śpi, bohater szwenda się samopas, szukając jakiegoś zajęcia. Przedni żart, tyle że nie ma kto go docenić” – zauważa Rayment), ale o granice wolności pisarki i pisarza. O to, jakie manipulacje są niezbędne, a jakie niedopuszczalne, w tworzeniu literackich przedstawień ludzi. Nawet niekoniecznie tych rzeczywistych, trafiających na karty książek (jak w przypadku literatury non-fiction, choć to rozróżnienie nie ma tu większego sensu), ale ludzi jako pewnych typów czy jednostek, choćby wyobrażonych. Ten problem pojawia się w pisarstwie Coetzee'ego od dawna: „Życie i czasy Michaela K” (1983) to studium literackiej etyki, które wskazuje jednocześnie na dwie istotne stawki tego rodzaju postmodernistycznych zabaw: sprawiedliwe przedstawienie reprezentanta odmiennej kultury (w latach 80. w RPA było to oczywiste) oraz przekroczenie własnych uwarunkowań czy – jak powiedzielibyśmy dzisiaj – przebicie własnej bańki.
Kiedy więc Coetzee ustami Costello mówi bohaterowi, że nie ma on co liczyć na nadmiar wolności, to przyznaje uczciwie, że jako pisarz z konieczności stosuje przemoc przedstawienia. I że jedyne, co może zrobić, to postarać się, żeby ta przemoc nie była nadmierna. Natomiast kiedy Hermetz każe swojej (choć nieswojej) bohaterce szukać wolności od patriarchalnej władzy pierwotnego twórcy, to tworzy jednocześnie mit, w ramach którego emancypacja (w tym wypadku kobieca) może dokonać się na mocy życzenia. Coetzee twierdzi, że wolność jest niemożliwa, więc powinniśmy jej szukać; Hermetz powiada, że wolność jest na wyciągnięcie ręki, więc w czym problem?
Sprawy komplikują się jeszcze bardziej, kiedy weźmie się pod uwagę ten obszar emancypacji, o który przede wszystkim chodzi Hermetz – kobiecą seksualność. Zawarta w tytule powieści obietnica wskazuje, że Costello ma się „przebudzić”, a więc zyskać świadomość, której wcześniej jej brakowało; zobaczyć coś, czego wcześniej nie widziała. Taki jest zresztą jedyny sensowny powód przejmowania postaci stworzonych przez innych pisarzy: odsłonięcie czegoś, co w pierwotnym wydaniu powinno być oczywiste, ale nie było. Na tym miałaby polegać feministyczna rewindykacja postaci Molly Bloom, dokonywana przez fikcyjną Elizabeth Costello. Na tym polegał też na przykład pomysł (rzeczywistej) Alice Randall w powieści „The Wind Done Gone”, będącej przepisaniem „Przeminęło z wiatrem” z perspektywy niewolnicy (co zresztą wywołało głośny spór o prawa autorskie). Słowem, tego rodzaju zapożyczenia są uzasadnione o tyle, o ile służą poszerzeniu perspektyw, powiększeniu wiedzy, skomplikowaniu doświadczeń.
Hermetz sugeruje więc, że Costello w wydaniu Coetzee'ego była intelektualną abstrakcją, czystą świadomością, pozbawioną ciała i pragnień. Kobiecego ciała i kobiecych pragnień. Polska Costello myśli sobie: „Czyżbym zamierzała napisać słownik wyrazów i zwrotów seksualno-erotycznych? Jeszcze niedawno był to dla mnie słownik wyrazów obcych”. Cóż, to nie do końca prawda.
Już pierwszy rozdział-esej „Elizabeth Costello” Coetzee'ego dotyczy właśnie rozróżnienia na myśl czystą i myśl wcieloną. Costello stawia się po stronie literatury, która traktuje nie o pojęciach, ale o ludziach, którzy z tych pojęć korzystają. Zresztą cała książka Coetzee'ego na tym się opiera – nie jest to zbiór wykładów wygłaszanych przez bohaterkę, ale opowieść o tym, jak myśli wikłają się w sprawy codzienności: zmęczenie, niepewność, wątpliwości, sytuacje towarzyskie, cielesność, seksualność.
Właśnie, bo i o seksualności wprost mówi Costello (np. w rozdziale zatytułowanym po prostu „Eros”). Robi to jednak w sposób charakterystyczny dla siebie (tej w wydaniu Coetzee'ego) – pozbawiony złudzeń, bezwzględny, niemal bezduszny, ale przez to prowokujący do myślenia. Analizując epizod z własnej przeszłości, kiedy jej ciało stanowiło ostatnią pociechę dla umierającego mężczyzny, zastanawia się:
A gdyby Grecy zobaczyli ją, Elizabeth, nachyloną z dyndającymi piersiami nad tym starym worem kości i obrabiającą ustami niemal obumarły organ reprodukcyjny, jakim słowem określiliby taki spektakl? Na pewno nie eros – to byłoby zbyt groteskowe. Agape? Też chyba nie. Czy to oznacza, że Grecy nie mieli słowa na określenie czegoś takiego? Czy trzeba było czekać na chrześcijan, żeby przynieśli z sobą właściwe słowo: caritas? (przeł. Zbigniew Batko).
Seksualność jest tutaj oczywiście kluczowa, ale Costello (a z nią Coetzee) nie udaje, że erotyka to prosta sprawa ani że istnieje jakiś jeden właściwy sposób mówienia o niej. Jeśli to „słownik wyrazów obcych”, to nie dlatego, żeby kwestie cielesności, seksualności, kobiecości, pożądania nie zajmowały bohaterki (skądinąd trudno byłoby zrozumieć, dlaczego Coetzee miałby tworzyć sobie takie porte parole, gdyby te kwestie go nie zajmowały; gdyby nie zajmowały go przede wszystkim), ale dlatego, że żaden słownik nie pasuje kompletnie do najbardziej cielesnych doświadczeń.
Zresztą podobnie nienormatywnej seksualności, jak w cytowanym fragmencie, dotyczy cały „Powolny człowiek”, w którym Costello odgrywa rolę stręczycielki wobec 60-letniego mężczyzny z amputowaną nogą. Ciało jest tutaj erotyczne, ale jest też stare, niekompletne, wstydliwe, odstręczające, domagające się czułości, kochane, ludzkie.
Na tym tle proponowane przez Hermetz ponowne odkrycie seksualności wypada dość sztampowo. W istocie nie o seksualność tu chodzi, lecz o narcyzm. I to dość nachalny: „Jest najwyraźniej podniecona! W dodatku samo patrzenie na siebie w lustrze stan ten napędza. Ba, samo nawet myślenie o sobie”; „Mało co, poza nią samą, mogło ją absorbować”. Costello w wydaniu Hermetz zaczyna czuć się dobrze ze sobą, doceniać własną atrakcyjność, zdawać sobie sprawę z wrażenia, jakie wywiera na mężczyznach i kobietach. Niby wszystko świetnie, tyle tylko, że w konsekwencji przekształca się w irytującą egoistkę. I konsumpcjonistkę:
Jej wykład, w którym porównała to, co robi się obecnie ze zwierzętami, do obozów śmierci, odbił się szerokim echem nie tylko w świecie znawców literatury. Lecz w tej właśnie chwili miała ochotę na świeżą wątróbkę wieprzową. Po chwili wahania powiedziała o tym. Zapytała kokieteryjnie, czy można, czy podają tutaj, nie zajrzawszy nawet do menu.
Hermetz zdaje się sugerować, że pod jej piórem Costello porzuca sztuczne ograniczenia ideologii i – w końcu! – może oddać się swoim zachciankom. Tak jakby bezrefleksyjne działanie miało być bardziej autentyczne od działania pod wpływem przekonań. Nawet jeśli te przekonania dotyczą kwestii tak fundamentalnych jak zagłada. Ostatecznie nieufność wobec postaw wynikających z intelektu, a nie z emocji, można by zrozumieć. Jednak tak przerobiona Costello okazuje się dojmująco płaska. Skupiona na tych wszystkich jedwabnych szlafrokach, szaroperłowych kostiumach z nabłyszczanego miękkiego lnu i kolczykach ze srebrną perełką, staje się celebrytką, która spokojnie mogłaby trafić na okładkę „Twojego Stylu”.
To zresztą charakterystyczne, że Hermetz, aby przebudzić swoją bohaterkę (rocznik 1928), musi ją nieco odmłodzić i uatrakcyjnić, tak aby mogła wpisywać się w społeczne normy erotycznego pożądania. Nie ma tu mowy o starzeniu się, utracie atrakcyjności, postępującej utracie kontroli nad własnym ciałem. Przebudzenie Costello według Hermetz działa jak magia coachingu: jeśli tylko kobieta poczuje się atrakcyjnie, stanie się atrakcyjna i może nawet pozbędzie się paru chorób. W gruncie rzeczy Costello wcale nie odkrywa cielesności i seksualności – bo te już znała wcześniej – ale uroki i uciechy rynku oferowane nielicznym uprzywilejowanym. Ciekawe, że takie przesunięcie dokonuje się u Hermetz wskutek porażki myślenia. Jak tłumaczy jej bohaterka:
Państwo wiedzą pewnie lepiej niż ja (…) że od dawna nie jest możliwe opisanie ponowoczesnego świata. Możemy podejmować jakieś próby, opisywać jakieś fragmenty, zbliżać się. Ale nic tak naprawdę nie możemy. (…) Możemy jednak doświadczać swojej cipki. Możemy przyglądać się swoim dłoniom. Możemy czule dotykać siebie lub innych.
Costello Coetzee'ego – spadkobierczyni Kafki i Becketta – zdawała sobie rozpaczliwie sprawę z płonności swoich słów, a mimo to nie porzucała prób zmiany świata na lepsze. Costello Hermetz – powinowata Elizabeth Gilbert, tej od „Jedz, módl się, kochaj” – zdaje sobie sprawę z płonności swoich słów, więc cynicznie wzrusza ramionami, doświadcza swojej cipki i zajada wątróbkę
Taką konsumpcjonistyczną woltę dałoby się jeszcze znieść, gdyby nie to, że Costello Hermetz okazuje się po prostu nudna, a jej prowokacyjne odkrywanie seksualności kompletnie rozmija się ze współczesnością. Kiedy bohaterka podczas wykładu stawia pytanie: „czy pani z pierwszego rzędu, obok kolumny, myśli czasem o swojej cipce” – to chciałoby się odpowiedzieć, że najpewniej tak, pani z pierwszego rzędu nieustannie myśli o swojej cipce. I to nie dlatego, że jest wyzwoloną i nieskrępowaną hipiską, ale dlatego, że rewolucja obyczajowa dawno już została wchłonięta przez rynek i przekształciła się we wszechobecną presję, nakazującą kobietom i mężczyznom bez przerwy martwić się o stan swojej seksualności. A namawianie dziś do tego, żeby porzucić troskę o stan świata i skupić się na swoich genitaliach, nie jest wcale prowokacyjne, ale do bólu zachowawcze.
Nic dziwnego, że aby dodać diagnozom swojej bohaterki wiarygodności, Hermetz umieszcza ją wśród postaci, które z jakichś powodów wygasiły relacje międzyludzkie (tłumacz żyjący w białym małżeństwie; wydawczyni po rozwodzie) i dla których wywody Costello o tłumionej seksualności brzmią jak objawienie. Ta samospełniająca się przepowiednia może i działa w obrębie powieści, ale kiedy zestawić ją z przeciwnościami, z którymi myśl Costello konfrontuje się w książkach Coetzee'ego (wyobrażam sobie, że gdyby kazał on swojej bohaterce głosić pochwały wyzwolonej seksualności, to od razu wysłałby ją do dzielnic prostytucji na Filipinach), otrzymujemy rozczarowującą łatwiznę.
Aby uchronić swoją powieść przed podobnymi zarzutami, Hermetz uruchamia imponujący arsenał literackich bezpieczników. Nie dość, że pożycza sobie bohaterkę, zrzucając część odpowiedzialności za jej poglądy na innego twórcę. Do tego miesza poziomy opowiadania, każąc narratorowi pisać o sobie w trzeciej osobie i przyznawać się do ograniczonych kompetencji („Narrator nie dosłyszał, czego dotyczyła rozmowa, ponieważ Elizabeth jakby specjalnie przysłoniła usta ręką”). Jednocześnie obdarza swoje postaci, nie tylko samą Costello, wiedzą, która tradycyjnie przysługiwałaby właśnie narratorowi (aby czytelnicy nie przegapili zmyślności tego chwytu, zostaje on wykorzystany chyba kilkanaście razy). Wszystko to ma najwyraźniej służyć temu, aby nie dało się powiedzieć, kto tu właściwie jest odpowiedzialny za głoszone poglądy: czy Costello rzeczywiście nawołuje do seksualnej rewolucji, czy może ustami Costello robi to Hermetz, a może jedna i druga kpią sobie z Michela Houellebecqa (bo jest tu i taki wątek). Jak właściwie traktować słowa Costello, która zapowiada: „Och, nie będę jednak mówić o odwiecznej dychotomii ciała i ducha” – choć w całej powieści niczego innego nie robi?
Podobną grę z literacką tradycją, przechwytywaniem gotowych form i mnożeniem podmiotów Hermetz prowadziła w swojej debiutanckiej „Alicyjce”. Łączyła tam prozatorskie miniatury z formą nawiązującą do dramatu romantycznego w rodzaju „Dziadów”, podejmując problem rozrachunków z niekochającą matką. Tego rodzaju reinterpretacja romantyzmu, w której miejsca syna i ojca zajmują córka i matka, mogłaby być fascynująca. I już za sam ten pomysł – podobnie zresztą jak za odwagę, by zmierzyć się z pisarstwem laureata Nobla – należy docenić pisarkę. Bo kto inny wprowadza takie eksperymenty do literackiego mainstreamu? Niestety, w „Alicyjce” ambicje estetyczne rozminęły się kompletnie z miałkością problematyki. W gruncie rzeczy wszystkie uruchomione tam mechanizmy literackie posłużyły do postawienia pytań jakby wprost zaczerpniętych z artykułu w „Zwierciadle” czy „Charakterach”.
Podobnie jest z „Costello. Przebudzenie”. Autorka może dwoić się i troić, nawiązywać, ironizować, puszczać oko i tworzyć alternatywne zakończenia, ale ostatecznie jest to powieść, która pod płaszczykiem ważnych tematów (feminizmu, publicznej widzialności kobiet w zaawansowanym wieku) skrywa szkodliwą opowieść o wyzwoleniu przez konsumpcję. Szkodliwą, bo fałszywie upraszczającą to, co uparcie nie chce być proste. Apogeum powieści Hermetz stanowi erotyczna epifania, której doświadcza główna bohaterka:
A potem jej myśli się zatrzymały. Pod zamkniętymi powiekami widziała dziwne kolory, jakieś wizyjne obrazy. Nie zatrzymał się świat, tylko płynął lekko, a ona w nim, jakby była jednocześnie ciepłym powietrzem, wszystkimi kolorami, słońcem, rzeką. Kochała się z tym wszystkim. To wszystko kochało się z nią.
Elizabeth Costello, ta z „Powolnego człowieka”, odpowiedziałaby na to pewnie: „Wszyscy pragniemy większej prostoty. Zwłaszcza im bliżej końca. Niestety, my, ludzie, jesteśmy skomplikowani”.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).