HISTORIE LUDOWE: Brzuch
Basia Bańda, „Wiosna”, 2009 / Fundacja Sztuki Polskiej ING, CC BY-NC-ND 3.0

38 minut czytania

/ Obyczaje

HISTORIE LUDOWE: Brzuch

Maciej Jakubowiak

Historię – nie tylko ludową, po prostu: ludzkości – można opowiadać na różne sposoby, ale ostatecznie chodzi o jedzenie i głód. Ostatecznie chodzi o brzuch

Jeszcze 10 minut czytania

Mam brzuch. Można go przegapić, jeśli nie patrzy się uważnie, ale mam. Okrągły, solidnie osadzony, wystaje nieprzyzwoicie, więc noszę go przed sobą, jakbym miał się czym chwalić. W lepszych momentach daje się ukryć pod luźniejszymi, najlepiej ciemnymi ciuchami, ale kiedy odbijam się w szybie profilem, zaokrąglenie jest wyraźne, zaczyna się tuż pod żebrami, kończy gdzieś w pasie. Waga nie daje się nabrać na optyczne sztuczki, 102 kilo to średnia za cały ubiegły rok. I to ten, w którym przez kilka miesięcy intensywnie się odchudzałem, a nawet przekroczyłem pilnie strzeżoną granicę między otyłością a nadwagą. Niedawno wróciłem z tej wycieczki. Zwykle mieszczę się w ramach otyłości pierwszego stopnia, choć pewnie zdarzały się momenty, kiedy wskakiwałem na drugi stopień. To mogło być wtedy, kiedy rzuciła mnie dziewczyna (pozdrawiam!), bo, jak zdradziła wspólnemu znajomemu, nie mogła dłużej znosić tego, że się zaniedbuję. Trochę przesadzała, brzuch w niczym mi specjalnie nie przeszkadza, spokojnie podbiegam na tramwaj i jak trzeba, wnoszę ciężkie bagaże na piąte piętro, pracuję w kulturze, występuję publicznie, bywam wśród ludzi. Normalne życie. Tylko ten brzuch.

Fakt, że jem. Kojarzycie tego gościa, który dojada wszystkie orzeszki kupione na spółę do piwa, a potem nawet wygrzebuje pozostałe odłamki i ziarenka soli? To ja. Nie żebym się nie dzielił, ale jak jest szansa, to dojadam. Ten ostatni placek ziemniaczany, który powinien tam pozostać jako ofiara dla bogów wstrzemięźliwości i samodyscypliny? Czy ktoś ma na niego ochotę? Nie? To ja może zjem, szkoda, żeby się marnowało. Wiem, że czasem ludzie to widzą, choć bardzo się starają, żeby nie dać nic po sobie poznać. Pewnie, że wiem. I tak w ogóle to podziwiam tych, którzy nie dojadają do końca, bo już się najedli, bo im nie smakuje, bo zostawią sobie miejsce na deser. Bogacze, myślę sobie, arystokracja ducha.

Nawet warzywa nie pomagają. Od ośmiu lat jestem weganinem, ale w kwestii brzucha niewiele to zmieniło. Zresztą na początku się przydawał jako dowód koronny w setkach głupich rozmów z rodziną i znajomymi. To da się najeść samą sałatą? Tylko popatrz. Zresztą okropnie mnie zawsze irytowały te kolorowe artykuły zachęcające do przejścia na weganizm, bo to takie fit i zdrowe, tak jakby niezjadanie zwierząt nie było wystarczającym argumentem. Sam się przyzwyczaiłem i teraz granica przebiega gdzie indziej: między długą kolejką wysportowanych osób stojących w pierwszy upalny dzień tego roku po ujemnie kaloryczny sorbet owocowy a znacznie krótszą kolejką, która ustawiła się tuż obok po frytki.

Przecież wiem, gdzie sam się ustawiam. Pamiętacie tę kampanię firmy od reklam na przystankach z sympatycznie przekreślonym hasłem „żryj” i wybuchową kiełbaską? Kiedy na organizatorów wylała się fala krytyki, oczywiście podzielałem wszystkie argumenty – że to krzywdzące, że to przeciwskuteczny fat-shaming – ale w głębi duszy, gdzieś pod wieloma warstwami tkanki tłuszczowej, w tych partiach strumienia świadomości, którymi wolę się nie dzielić spontanicznie, podejrzewałem, że twórcy kampanii mają rację. I że trzeba to powiedzieć wprost: jestem gruby, a czyja to wina, jeśli nie moja?

Historie ludowe w „Dwutygodniku”

Ludowa historia Polski zagościła w naszych dyskusjach na dobre. Odkrywamy kolejne obszary przemilczeń, spieramy się o feudalizm, pańszczyznę, wyzysk, niewolnictwo i nie kupujemy już łatwo sympatycznych opowieści o kulturze szlacheckiej. Ale co z tych dyskusji wynika dla współczesności? Jak nasze chłopskie przodkinie mogą nam pomóc w epoce pandemii, prekariatu i kryzysu klimatycznego? Co mamy zrobić z dorobkiem kultury ufundowanym na przemocy? I czy nasze ciała wciąż noszą ślady dawnych lęków?

Większość z nas tak sądzi. Według badań z 2014 roku osoby z nadwagą i otyłością wśród ich przyczyn wskazywały najczęściej: własne zachowanie (86,7%), dietę lub nawyki żywieniowe (83,3%), przyczyny genetyczne (63,3%). Dobrze znam tę śpiewkę z genami: że mamy to we krwi, że to rodzinne, że to taka budowa ciała, mocna. „Synu, czy ty też jesteś gruby? Nagle to do mnie dotarło, a teraz jestem wielki jak dom. Uważaj, może to tkwi w naszych genach” – pisze do swojego ogromnego syna ojciec alkoholik z opowiadania „The 400-pound CEO” George’a Saundersa, tego speca od życiowych przegrywów, a my wiemy, że te geny to tania wymówka. Nie dość, że gruby, to jeszcze się okłamuje.

Może i geny, ale przecież bardziej to, że podjadam, że nie odmówię sobie deseru, że jeszcze jedna kanapeczka na kolację nie zaszkodzi, że skoro już gorzka czekolada, to od razu trzy kostki (tej z nadzieniem z masła orzechowego po prostu już nie kupuję, nawet nie pytajcie). Ktoś mnie zmusza? Nikogo nie widzę.

Długo tak myślałem – że to ja. W końcu jako dzieciak byłem chudy. Pamiętam nawet, jak rodzina załamywała ręce, że sama skóra i kości, żebra można policzyć. Więc to musiało się wydarzyć później, kiedy byłem już samodzielny. Choć pewnych wątpliwości nabrałem, kiedy, gdzieś na początku studiów, spotkałem dawno niewidzianego trenera hokeja, w którego drużynie stałem na bramce, gdy miałem jakieś 7 lat. Zagadałem, przypomniałem mu, skąd się znamy, a on zmierzył mnie wzrokiem i szczerze ucieszony powiedział: „A, to ty byłeś taki grubszy, prawda?”. A kiedy po śmierci mamy porządkowałem jej mieszkanie, trafiłem na mój bilans pierwszoklasisty, a tam wypisane zamaszystym lekarskim charakterem pisma: „Zaleca się więcej warzyw i owoców w diecie”. Może musiało minąć trochę czasu, odkąd zmarły mama i babcia, a może po prostu im jestem starszy, tym łatwiej mi przychodzi przyznawanie się, że nie wszystko ode mnie zależy.

To trochę jak z Roxane Gay, amerykańską feministką, o której Yazz, najmłodsza z bohaterek „Dziewczyny, kobiety, innej” Bernardine Evaristo, twierdzi, że jest „naj-lep-sza” (przeł. Aga Zano). Choć z tą analogią muszę uważać, bo nasze sprawy są różnego kalibru. „Przez długi czas wcale o tym nie mówiłam. Podejrzewam, że powinnyśmy zachowywać swój wstyd dla siebie, ale mam dość tego wstydu. Milczenie na niewiele się zdało. A może to czyjś inny wstyd, a ja tylko zostałam zmuszona, by go nieść”? – pisze Gay w książce „Hunger”, w której opowiada, jak w nastoletnim wieku została zgwałcona przez swojego ówczesnego chłopaka i jego kumpli, a potem latami objadała się kompulsywnie, myśląc: „jeśli moje ciało stanie się odrzucające, uda mi się trzymać mężczyzn z dala”.

Moja historia nie jest ani trochę tak dramatyczna, a moje problemy z otyłością ani trochę tak doskwierające jak te, z którymi mierzy się Roxane Gay, a do tego jestem mężczyzną, a mężczyznom z brzuchami mimo wszystko jest łatwiej. Ale jeśli coś dzielimy, to chyba ten impuls, by wreszcie wziąć ten wstyd, z którym codziennie się mierzymy, obejrzeć go pod światło i sprawdzić, czy gdzieś nie kryje się logo producenta, któremu można by odesłać wadliwy produkt, którego, tak się składa, wcale już nie potrzebujemy. Może oznacza to tyle, że mamy dla siebie trochę współczucia. Tak jak kelnerka z opowiadania Raymonda Carvera „Fat” o mężczyźnie, który przychodzi do baru i je, i je, i je. Kiedy chłopak kelnerki, kucharz w tej samej knajpie, naśmiewa się z tłuściocha, ona, pełna wyrozumiałości, tłumaczy: „Rudy, on jest gruby, mówię, ale to jeszcze nie cała historia”.

Hanka

„Zanim zaczęłam nabierać wagi – pisze Roxane Gay – miałam zdrowe podejście do jedzenia. Moja matka nie jest kobietą z pasją do gotowania, za to kultywuje silną pasję dla swojej rodziny. Przez całe moje dzieciństwo przygotowywała dla nas zdrowe, pełnowartościowe posiłki, które zjadaliśmy wspólnie przy rodzinnym stole. Nie było pospiesznych kolacji zajadanych na kanapie przed telewizorem albo na stojąco przy kuchennym blacie”.

Czegoś takiego nie dałoby się powiedzieć o Hance. Nie żeby mama nie miała pasji dla swojej rodziny, po prostu okazywała ją na inne sposoby, raczej nie gotowaniem, a na pewno nie pełnowartościowych zdrowych posiłków, które zjadalibyśmy wspólnie przy rodzinnym stole. Kuchnia Hanki to było raczej żywienie masowe. Wielki gar bigosu, do którego wpadała kapusta świeża i kiszona, do tego trochę pieczarek, jakaś kiełbasa, słój przecieru pomidorowego, przyprawy. Tyle tego było, że mieszać, żeby się nie przypaliło, trzeba było dwiema rękami. Albo grubo panierowane kotlety z piersi kurczaka, kiedy Hanka już się za nie brała, to od razu robiła całą furę, żeby wystarczyło dla niej i trójki dzieci na, nie wiem, trzy dni, a może i na zawsze, tak żeby nie musiała już nigdy gotować, bo chyba, prawdę mówiąc, serdecznie tego nienawidziła, dość miała roboty z chodzeniem do roboty, prowadzenie domu było już ponad jej siły, nic w tym dziwnego, była z tym właściwie sama. Kotletów nie wystarczało, zjadaliśmy od razu wszystko.

I właśnie, przed telewizorem. Najmilej chyba wspominam niedzielne seanse, do których przygotowywaliśmy się z mamą tak, że najpierw leciałem do sklepu po trzy albo cztery bułki paryskie (czyli udawane bagietki), a potem Hanka robiła z nich tycie kanapeczki, z serem, wędliną, rzodkiewką i szczypiorkiem; a czasem po prostu z pasztetową. Każde z nas miało dla siebie wielki talerz z kopcem takich kanapeczek, które można było wciągać, jedną po drugiej, bez patrzenia.

Ale i przede wszystkim: ziemniaki. Gotowane, smażone, tłuczone, odsmażane, mieszane z mąką i znowu gotowane, ziemniaki na ciepło, ziemniaki na zimno. Ziemniaki to było królewskie danie. A najwięcej radości było z ziemniaków w ich najdoskonalszej, zachodniej formie: frytek. Trochę z tym było roboty, bo obieranie, krojenie, a potem męczenie się w parującej od rozgrzanego oleju kuchni. Ale było to święto, a wielka micha frytek na głowę wystarczała za cały obiad.

Więc raczej nie matka Roxane Gay, żadna Pomona, jak u Schulza, wysypująca „z koszyka barwną urodę słońca”, już bardziej Penelope z „Dziewczyny, kobiety, innej” Evaristo, Penelope, która „lubiła to uczucie absolutnego napchania posiłkiem / kiedy brzuch napinał się, jakby miał pęknąć / w przeciwnym razie odczuwała emocjonalną pustkę”. Bo Hanka, to chyba jasne, była raczej duża. Jasne, miała różne okresy, lata chudsze, lata grubsze, ale ja pamiętam już te grubsze, przynajmniej do momentu, kiedy chemioterapia skutecznie ją odchudziła, ale to nie trwało długo. I wyobrażam sobie, że też próbowała wypełnić sobie brzuch, by choć przez chwilę przegnać pustkę, która rozpychała się w niej od strony trzewi, ale kiedy nie opanowało się jej w porę, zaciskała się na gardle. Wyobrażam to sobie bez problemu, bo też tak mam.

Pustka Hanki mogła być metaforą wielu życiowych porażek: nieudanej kariery sportowej, złamanego serca, szorstkich relacji z matką. Ale przede wszystkim była całkiem dosłowna: to była pustka portfela matki, która została sama z trójką dzieci akurat wtedy, kiedy upadał jeden ustrój, a drugi, choć się dopiero rodził, już miał wiele doskonałych pomysłów na to, jak poukładać ludziom życie, nic więc dziwnego, że po drodze coś przypadkiem sknocił. W domu często słyszało się wykrzykiwane głośno: kto zjadł wszystkie kotlety? kto wypił całe mleko? To było zresztą pierwsze premedytowane kłamstwo, jakiego się nauczyłem: to nie ja! Przez sporą część życia myślałem, że to całkiem normalne. Dopiero niedawno, kiedy sobie o tym przypomniałem, zdałem sobie sprawę, o co chodziło: to była bieda.

Oczywiście wtedy nigdy byśmy tak o sobie nie pomyśleli, biedni byli inni, sąsiedzi piętro niżej, o, ci to dopiero byli biedni, zresztą to chyba nie takie rzadkie. Agata Diduszko-Zyglewska napisała niedawno w poście: „Dopiero jako dorosła osoba zdałam sobie sprawę, że byłam w sumie biednym dzieckiem z biednego domu”. Ale czy byłem głodny? No właśnie o to chodzi, że nie byłem. Na tym polegała kuchnia Hanki: na możliwie najskuteczniejszym zaspokajaniu głodu przy użyciu możliwie najmniejszych zasobów finansowych. Stosunek sytości do ceny – pierwsze miejsce.

To by mogło wystarczyć za całe wyjaśnienie tej wielkiej i obłej zagadki, jaką jest mój brzuch: bieda, transformacja, złe nawyki wyniesione z PRL-owskiego niedostatku zmiksowane z jeszcze gorszymi nawykami promowanymi przez dziki kapitalizm. Tak, Hanka była gruba i wychowywała grube dzieci, Rudy, ale to jeszcze nie cała historia.

Albina

Fasolka szparagowa, młode ziemniaki, groszek, kapusta, ogórki gruntowe, maliny, truskawki zwożone z działki kilogramami – to późną wiosną i przez całe lato. Pod koniec wakacji wielkie konserwowanie: kiszenie ogórków, zalewanie truskawek i malin słodkim syropem. Zbieranie grzybów, ale to rzadko. A na co dzień: obieranie ziemniaków, podsmażanie mięsa, ścieranie jabłek i marchewki na surówkę, gotowanie kompotu, grzanie rosołu. Popołudniami pichcenie małych ciasteczek owsiano-czekoladowych albo niewielkich chrupiących bezików. Do tego zakupy: serki homogenizowane i kołaczyki (dla wnuków), ciasta (do kawy), mandarynki w puszce (jakby zabrakło truskawek i malin z własnych słoików). Życie Albiny kręciło się wokół jedzenia.

To babcia uchodziła w naszej niewielkiej trzypokoleniowej rodzinie za mistrzynię kuchni. Wcale nie gotowała wykwintnie, raczej prosto, zdrowo, pożywnie. Tak się wtedy wszystkim wydawało, choć kiedy wspominam te obiady, widzę przede wszystkim wielką, kuszącą, połyskującą na żółto plamę tłuszczu, który pokrywał wszystko. Trzeba przyznać: porcje nie były wielkie. Za to dostawy były regularne i bez przerw. Nawet gdy już nic nie mogło się zmieścić, Albina podsuwała kolejne specjały, i trochę się naburmuszała, kiedy nie znikały ze stołu. Miłość babci manifestowała się jedzeniem.

Nic dziwnego. Urodziła się w latach 20. ubiegłego wieku w niewielkiej wsi w pół drogi między Oświęcimiem a Kętami jako jedno z dziesięciorga dzieci, szybko straciła matkę (prawdopodobnie sierotę), a macocha bardziej dbała o swoje potomstwo. Albina skończyła dwie klasy szkoły ludowej, podobno dyrektor placówki chciał, żeby uczyła się dalej, ale jej ojciec, mój pradziadek, na to nie pozwolił; do końca życia potrafiła wyrecytować wierszyk w esperanto, którego nauczyła się jako kilkuletnia dziewczynka. Babcia była chłopką, potomkinią chłopów, jej dziadek – nigdy o nim nie wspominała, sprawdzam to dopiero teraz na praktycznej stronie z rodzinnymi drzewami genealogicznymi – urodził się rok po zniesieniu pańszczyzny w zaborze austriackim. W tej samej wiosce co jego wnuczka, której nigdy nie poznał.

Albina nie była z tych nadmiernie narzekających, ale opowiadała, że pierwszy raz najadła się do syta, kiedy trafiła na roboty przymusowe w gospodarstwie rolnym w III Rzeszy. Musiała mieć wtedy jakieś 17 lat. Gdy słuchałem tych historii jako mały chłopiec, wydawało mi się całkiem normalne, że babcia jako najlepszy okres w swoim życiu wspomina te kilka lat, kiedy Adolf Hitler uczynił z niej niewolnicę. Albina ze śmiechem opowiadała, jak to jej ojciec, brat sołtysa, któremu oddawał kolejne morgi ziemi w zamian za regularne dostawy leku na tęsknotę za pierwszą żoną, nie mógł uwierzyć jej opowieściom, że Niemcy nie spędzają całej nocy w stodole, kiedy ma się im oprosić maciora, bo tyle ich mają, że nie muszą się martwić.

Kiedy Albina jadła zdrowo u dobrych katolickich Niemców, do których trafiła na roboty, w jej galicyjskiej wsi raczej się nie polepszyło. Więc pewnie znów musiała nie dojadać, gdy już wróciła do domu i była w ciąży z Hanką, która urodziła się pod koniec ostatniego roku wojny. Wspominam o tym, bo w 2008 roku ukazały się badania holendersko-amerykańskiego zespołu, który dowodził – na przykładzie holenderskiej głodowej zimy z lat 1944–1945 – że niedożywienie w okresie prenatalnym może wywrzeć długofalowy wpływ na ekspresję genów odpowiedzialnych za skłonność do otyłości. Pokrętny, ale w sumie zrozumiały mechanizm: dzieci rodziców, którzy doświadczyli głodu, dostają biologiczny sygnał ostrzegawczy: w tej rodzinie bywa krucho z aprowizacją, lepiej gromadzić zasoby na później.

Ja znowu o genach, a przecież dałoby się to wyjaśnić znacznie łatwiej. Przecież Albina, której nieobcy był głód, gdy sama została matką, musiała sobie obiecać, że jej dziecko nie będzie chodziło głodne. I ładowała w nie, czyli w Hankę, fury jedzenia, żeby nie było widać żeber, żeby dziecko rosło, żeby miało zapasy na zaś. I miało.

Albina (trzecia od lewej) na robotach przymusowych we wsi FrankensteinAlbina (trzecia od lewej) na robotach przymusowych we wsi Frankenstein

W tej historii jest jeden twist: Albina była chuda. Skóra i kości, no i trochę mięśni, babcia zawsze miała imponujące bicepsy, ale zasadniczo: chudzinka. Miała swoje neurozy, w ciągłym ruchu, sama nie miała czasu zjeść, bo ciągle latała do kuchni, żeby dołożyć innym, nigdy nie wyhodowała tkanki tłuszczowej. Za to krytykowała nas, swoją córkę i jej dzieci, że tacy jesteśmy okrągli: to przez mączyte – mówiła. Brzuch urósł jej tylko raz, na trzy miesiące przed śmiercią, ale to nie był tłuszcz, to był rak – ten sam, który skutecznie odchudził jej córkę.

Wyglądały obok siebie, jakby nie były rodziną: Hanka wysoka, barczysta, okrągła, Albina drobna, zwarta, dałoby się ją przegapić. Mogły tego nie wiedzieć, na pewno nie wiedziały, skoro sam odkrywam to dopiero teraz, ale przedstawiały sobą – w całej tej swojej tragikomicznej niezborności – ludową historię jedzenia w XX wieku.

Zamiana

135 kilogramów zbóż (najpewniej w postaci mąk i pieczywa), 18 kilogramów grochu, 56 litrów mleka, 3 kilogramy słoniny, 5 kilogramów mięsa i 426 kilogramów ziemniaków – to wszystko na rok na osobę rodzaju chłopskiego pod koniec XIX wieku w Królestwie Polskim. Tak przynajmniej wyliczyli Alicja Budnik i Maciej Henneberg w badaniach opublikowanych w 2016 roku, opierając się na kilku raportach lekarzy z początków XX wieku.

Dla porównania syty mieszczanin w tym samym czasie konsumował podobną ilość zbóż, ale chleb smarował masłem (5 kilogramów na rok), wypijał dwa razy więcej mleka, pochłaniał siedem razy więcej mięsa (37 kilogramów na rok; w 2019 roku przeciętny Polak zjadł 61 kilogramów), a do tego wciągał 130 jaj, których chłopi w swoich sprawozdaniach nie wykazywali. Za to ziemniaków mieszczanin zjadał blisko o połowę mniej. Pewnie już mu się nie mieściły, bo raczej nie dbał o linię. Według tych samych badań nadwagę i otyłość miało nieco ponad 50% szlachty i mieszczan, ale tylko 30% chłopów (i, co ciekawe, jedynie 4,9% proletariuszy; proletariuszki doganiały w tych statystykach mieszczki).

Brzuch był wtedy w modzie. Nosili go zażywni mieszczanie i pewni siebie szlachcice, opinali go eleganckimi surdutami i poklepywali z zadowoleniem. Pokazywali całemu światu, jak dobrze im się powodzi: najadają się do syta i nie muszą pracować fizycznie, więc tłuszczyk odkłada się godnie. Brzuch to była oznaka powodzenia. Pewnie dlatego cała literatura modernizmu toczyła bekę z burżujskich bebzonów. Pamiętacie ze szkoły Kazimierza Przerwę-Tetmajera? „Evviva l’arte! Niechaj pasie brzuchy / nędzny filistrów naród”? No właśnie. Zresztą zawsze było mi z tym głupio, szczególnie podczas studiów na polonistyce, bo jasne, że chciałem być w drużynie wychudzonych dekadentów, ale brzuch wypychał mnie raczej na pozycje zażywnych burżujów, nawet jeśli cała reszta się nie zgadzała.

W każdym razie żarty przyniosły skutek: mieszczanie wzięli się za siebie. Zresztą powoli stawało się jasne, że nie ma się czym chwalić, bo jedzenie – za sprawą rozwoju technologii rolniczych i hodowli przemysłowej – stawało się coraz łatwiej dostępne. (W Polsce, głównie z powodu logistycznych problemów gospodarki centralnie planowej, było to mniej dostrzegalne – pewnie dlatego brzuchy wciąż tu i ówdzie uchodzą za znak statusu – ale ostatecznie po transformacji nadgoniliśmy). Więc kiedy klasy niższe wreszcie mogły napychać sobie brzuchy, żeby chwalić się nimi przed światem (można to pokazać na liczbach: w latach 60. XX wieku średnia globalna podaż kilokalorii na osobę wynosiła 2200, w 2013 roku już 2800), klasy uprzywilejowane zaczęły spoglądać na ten objaw kalorycznego nadmiaru z rosnącym obrzydzeniem.

Brzmi to wszystko jak ironiczny mit o śmiertelniku, który wyrusza po złote runo, ale kiedy już je zdobywa – właśnie dlatego, że je zdobywa – bogowie rzucają tylko: patrzcie, jaki zachłanny. Wielka historyczna drwina, która sprawiła, że Albina zapewniła swojej córce to, czego jej samej brakowało, a potem zerkała na nią z powątpiewaniem.

Ten proces toczy się dziś globalnie i odpowiada za to, co nazywa się epidemią, a czasem i pandemią: na całym świecie nadwagę ma 39% dorosłych, a 13% przekracza granicę otyłości. Raport Światowej Organizacji Zdrowia z 2014 roku zdecydowanie łączy tę nadmiarową tkanką tłuszczową z nierównomierną dystrybucją dobrobytu („W Unii Europejskiej 26% otyłości mężczyzn i 50% otyłości kobiet można przypisać nierównościom w poziomie wykształcenia. W przypadku grup o niskim statusie społeczno-ekonomicznym prawdopodobieństwo otyłości jest dwukrotnie wyższe”). Natomiast raport WHO z 2020 roku wskazuje na dość makabryczny mechanizm: w społeczeństwach rozwijających się otyłość często idzie w parze z głodem. Dodatkowe kilogramy nie są, jak czasem domyślnie się przyjmuje, objawem dobrobytu, ale biedy. W „Głodzie” Martin Caparrós (przeł. Marta Szafrańska-Brandt) ze stanowczością reportera, który nie waha się wyciągać stanowczych wniosków z ostrożnych naukowych doniesień, stwierdza: „Ubodzy w krajach bogatych jedzą wiele taniego jedzenia śmieciowego – tłuszczu, cukru, soli – i tyją do monstrualnych rozmiarów. Nie są przeciwieństwem głodujących; są drugą stroną tego samego medalu”.

Co to za medal? Nie ma co liczyć na niespodzianki: to władza. „Od początków cywilizacji – pisze Caparrós – głód był jedną z najpotężniejszych broni, ekstremalną formą sprawowania władzy”. Pewnie, przymus, przemoc, gwałty, a w bardziej zasobnych społecznościach inwigilacja i dystrybucja prestiżu. Ale wygląda na to, że na wielką skalę najskuteczniejszy jest głód. Nieprzypadkowo to od niego zaczyna się Międzynarodówka: „Wyklęty, powstań ludu ziemi, / powstańcie, których dręczy głód”. „Trzeba mieć naprawdę czelność, żeby nazwać głód metaforą” – to jeszcze raz Caparrós, i oczywiście ma rację, bo to głód jest źródłem metafor, nie na odwrót.

Historię – nie tylko ludową, po prostu: ludzkości – można opowiadać jako pochód wielkich jednostek (śmiejcie się, ale tak przecież wyglądają programy nauczania w szkołach i na studiach), jako dzieje eksploatacji, jako ciąg chaotycznych ruchów społecznych, można ją ubierać w narrację o nieprzerwanej sztafecie informacji albo o skłonności do zespalania i rozpraszania. Ale ostatecznie chodzi o głód. Ostatecznie chodzi o jedzenie. Ostatecznie chodzi o brzuch.

Marian

Ale co z Marianem? Czy mąż Albiny, mój dziadek, był chłopem? Raczej nie, urodził się i wychował (z tym wychowaniem to trochę przesada) w Kętach, gdzie przed wojną mieszkało ponad 7 tysięcy osób. Miastowy. Co jeszcze nie znaczy, że nie głodował. Jest takie zdjęcie z pierwszej komunii, do której posłali go dobrzy ludzie, u których pomieszkiwał, widać na tym zdjęciu sporą dysproporcję między głową a resztą ciała, które powinno być większe, lecz nie miało jak. Marian był sierotą, nazwisko odziedziczył po matce, ale ta nie miała czasu się nim zajmować, najpewniej była służącą w pobliskim Oświęcimiu. Joanna Kuciel-Frydryszak w „Służących do wszystkiego” wyjaśnia, skąd takie dzieci jak Marian brały się na ulicach: „Większość służących z nieślubnym dzieckiem jest przeganianych (…). Traci się wszystko: zarobek, kąt do mieszkania, utrzymanie. W dodatku dziecko ma haniebną metrykę, w rubryce ojciec: N.N.”.

MarianMarian

Ale to tylko przypuszczenia. Bo kim właściwie był Marian? Nie wiadomo. Jakoś nikomu to specjalnie nie przeszkadzało. Marian był mężem, ojcem, dziadkiem najlepszym na świecie. W naszej niewielkiej trzypokoleniowej rodzinie nikomu by nawet do głowy nie przyszło, żeby wartość człowieka wiązać z jego pochodzeniem. Zresztą matka Albiny też najpewniej była sierotą, to o czym tu rozmawiać.

No to w ilu niby procentach jestem potomkiem ludu? Ile we mnie krwi chłopskiej, a ile proletariackiej, a ile szlacheckiej albo mieszczańskiej, a ile jeszcze innej, którą trudno byłoby nazwać? Co to w ogóle za pytania? Ściśle rzecz biorąc: pańskie. Pytania, jakie stawia kultura, w której genealogie decydują o wszystkim, a genezy ważniejsze są od tego, co się samemu zdziałało. Stawia je na przykład Michał Garapich w książce „Dzieci Kazimierza”, w której usiłuje zburzyć szlacheckie mity swojej rodziny, ale zabiera się do tego jak rasowy szlachciura: szuka potomków i dopisuje ich do ksiąg rodzinnych. To pytania, jakich uczy się nas w szkole, żebyśmy umieli odróżnić Czartoryskich od Zamojskich, pewnie dla Czartoryskich i Zamojskich miało to jakiś sens, żeby im się majątki nie poplątały i krew nie upodobniła, ale dla Albiny, Mariana i Hanki kreślenie własnej genealogii to byłoby doprawdy zajęcie niemożliwe.

To samo z brzuchem. Próbuję was tu przekonać, że to chłopskie dziedzictwo, które noszę dumnie pod piersią, ale przecież nie wiem, skąd się wzięło, czy od babci chłopki, czy od dziadka sieroty, już nie wspominając o pozostałych praszczurach, zresztą nie każdy chamski wnuk jest gruby, nie każda chłopska wnuczka ma nadwagę. Jeśli próbuję dorabiać takie genealogie, to tylko dlatego, że nauczyłem się tego w szkołach, choć powinienem już być mądrzejszy. „Po co drążyć? – mógłby zapytać ktoś o nieco bardziej praktycznym nastawieniu. – Masz ten brzuch, to masz, jak ci przeszkadza, to zrzuć, jak nie przeszkadza, to zostaw”.

A może rozsądniej byłoby po prostu posłuchać specjalistów, którzy w dziedzinie przyczyn otyłości dysponują całym pakietem dobrze udokumentowanych czynników: siedzący tryb życia (tak), korzystanie z samochodu (tak), praca niewymagająca intensywnego wysiłku fizycznego (tak), łatwa dostępność produktów wysokokalorycznych (przysięgam, że ograniczam), dieta bogata w tłuszcze (jeszcze jak). I wiek, przecież wystarczy rozejrzeć się na ulicy, żeby zauważyć, że u mężczyzn żegnających swoją młodość to raczej częste.

W ogóle wygląda na to, że tkanka tłuszczowa jest jak pieniądz, to uniwersalny ekwiwalent kłopotów: fizjologicznych i psychicznych, zdrowotnych i finansowych, kłopotów z przodkami i z potomkami, z bogactwem, biedą, powodzeniem i życiowym przegrywem – wszystko to łatwo wymienia się na komórki, które znajdują dla siebie miejsce w najtajniejszych zakamarkach udręczonych ciał. I pewnie najwięcej racji mają ci badacze, którzy twierdzą, że relacje między statusem społecznym a nadmiarową wagą są complexnot entirely understood. To zresztą jak całe życie, skomplikowane i nie całkiem zrozumiałe. Jeśli więc upieram się tu przy dewizie follow the fat, to też dlatego, że próbuję sobie w ten sposób coś załatwić. Tak samo zresztą jak autorki i autorzy ludowych historii Polski, którzy przekonują nas, że akurat dzieje pańszczyzny mogą nam coś wyjaśnić ze współczesności, a nie badania struktury rynków kapitałowych, studia nad skutkami globalnego ocieplenia czy stara dobra epidemiologia. Jest w tym, słowem, spora doza arbitralności, która zwykle uchodzi za jakiś poznawczy grzech, choć przecież to ona świadczy o tym, że jesteśmy żywymi ludźmi ze swoimi sprawami do załatwienia, a nie obiektywnymi funkcjami historycznych determinant.

Po co mi więc ta chłopska genealogia? Choćby po to, żeby poczuć się lepiej, zrzucić z siebie – dosłownie – trochę ciężaru, dostrzec w swoich ułomnościach działanie sił, nad którymi nie mogę zapanować. No i żeby przestać obwiniać siebie, za to obwinić kogoś innego („Odpowiedzialności za to ciało nie powinnam ponosić sama”, pisze Roxane Gay), niech to więc będzie, na próbę, hrabia Karol Józef Larisch, właściciel największego majątku w okolicy wsi, w której urodziła się Albina – od dzisiaj pretensje kierujcie do niego, też pewnie był grubasem.

A może chłopski brzuch potrzebny jest mi do tego, żeby mieć coś, co łączyłoby mnie z Hanką, Albiną i Marianem i z całą tą ludowo-robotniczą historią, która ginie we mgle? Caaakowie mają trzecie oko, czarni w Stanach Zjednoczonych mają kolor skóry, który przysparza im problemów, ale z którego potrafią być dumni. A ja co mam? Nerwowy śmiech i niepewne drapanie się po karku? Obskubywanie skórek przy paznokciach? Zbyt wiele wątpliwości? Niech już będzie ten brzuch. 

A może chodzi o to, żeby odnaleźć towarzystwo innych brzuchaczy i brzuchaczek, którzy też z nerwów podjadają, bo tylko wtedy czują się bezpieczni? Może jeśli się pogrzebie w całej tej historii, to przy okazji coś się zmieni na lepsze, a jakiś grubiutki chłopiec z miasteczka na Śląsku poczuje się przez chwilę lepiej? A może po prostu chciałbym sobie coś wyjaśnić.

Andrew

Na przykład tę scenę z „Whiplash” Damiena Chazelle’a, kiedy Andrew po raz pierwszy trafia na próbę najlepszej szkolnej orkiestry, a do sali wkracza legenda szkoły Terence Fletcher. Najpierw milutko wita Andrew, ale zaraz, dla równowagi, wprowadza dawkę terroru: „Ktoś nie stroi”. Dyrygent krąży jak drapieżnik między młodymi i pięknymi mężczyznami, którzy już wyglądają, jakby mieli grać w Carnegie Hall. I wtedy pada na Metza, puzonistę z okrągłym podbródkiem. Kiedy żylasty, umięśniony J.K. Simmons stoi nad C.J. Vaną (to aktor charakterystyczny, trzy lata później zagra w filmie „Fatties: Take Down the House”), wszystko jest już jasne: dla brzuchaczy nie ma miejsca w najlepszej orkiestrze w mieście. „Dość tego, grubasie – drze się Fletcher. – Nie przegramy dlatego, że zamiast o strojeniu myślisz o Happy Mealu”.

W ogóle można to przegapić, ale „Whiplash” to jest film o tłuszczu. Andrew ma wyraźne skłonności, żeby pójść w ślady swojego ojca, całkiem sympatycznego gościa, który może nie osiągnął w życiu niczego wielkiego, za to mocno kocha swojego syna, z którym podjada popcorn w kinie, i wcale się nie przejmuje, że brzuch wyraźnie mu się zaokrągla pod koszulą. Nic więc dziwnego, że kiedy Andrew odcina się od rodziny, bo postanawia zostać genialnym perkusistą, po prostu wstaje od stołu. A więc o tłuszczu, ale i o awansie. Andrew ma na nazwisko Neiman, nowy człowiek, bo to gość znikąd. Przed pierwszą próbą Fletcher odpytuje go: czy któreś z rodziców ma historię z muzyką? Nie? Matka odeszła, a ojciec jest nauczycielem w szkole średniej? No trudno. Historia awansu i historia jedzenia lubią się ze sobą splatać. W końcu to nie przypadek, że prowincjuszy, którzy ściągnęli do Warszawy w nadziei na lepsze życie, okrzyknięto słoikami. Na co te słoiki? No właśnie.

Kiedy podczas studiów doktoranckich tak jak każdy doktorant szczerze wątpiłem, czy kiedykolwiek uda mi się napisać to, co mam do napisania, profesor psychologii na Uniwersytecie w Nowym Meksyku Geoffrey Miller zatweetował: „Drodzy otyli doktoranci: jeśli nie macie dość siły woli, by przestać zajadać węglowodany, nie będziecie mieć siły woli, by napisać rozprawę #prawda”. Co prawda, uczelnia szybko zareagowała, usuwając Millera z komisji rekrutacyjnej i kierując na szkolenie z wrażliwości społecznej; ale ja tam swoje wiedziałem: miał rację, doktoraty nie są dla grubasów.

W ogóle życie intelektualne – choć wybrałem je, bo pozwalało ukryć się ze swoim wstydliwym ciałem za grubymi stosami książek („Było coś pocieszającego – pisze Roxane Gay – w szkole wyższej i w życiu życiem umysłu. Moje ciało nie miało znaczenia”) – nie było dla grubasów. Z dekadenckiego fat-shamingu do XXI wieku ostało się utożsamienie inteligencji i talentu z chudym, ascetycznym ciałem. Ciałem Terence’a Fletchera w „Whiplash”, ciałem Steve’a Jobsa (nic dziwnego, że Steve Wozniak musiał odejść). „Ludzie się nie spodziewają – pisze Roxane Gay – że pisarka przemawiająca na ich wydarzeniu będzie wyglądała jak ja”. 

Gdy pod koniec XX wieku brzuchy – chudy i gruby – zamieniły się miejscami, zmieniły się też ich znaczenia, ale nie symetrycznie. Kiedyś brzuch sygnalizował, że jest się w górnych partiach społecznej drabiny; dziś przeszkadza się po niej wspinać. Współczesny brzuch nie jest, tak jak brzuch mieszczański z końca XIX wieku, oznaką stabilności i pewności siebie; przeciwnie, świadczy o gnuśności, lenistwie, niezdyscyplinowaniu. To brzuch bezmyślnych konsumentów, brzuch złośliwego Cartmana z „South Parku”, brzuch prowincjuszy przejadających 500+ na plaży w Kołobrzegu, brzuch roszczeniowej hałastry. Z czymś wam się to kojarzy? Współczesny brzuch jest chamski. A cham nie ma wstępu na salony.

Kiedy profesor Miller wygłaszał swoją #prawdę, Jacob M. Burmeister, doktorant na Bowling Green State University, wraz z zespołem opublikował badania, z których wynikało, że otyłość w znaczący sposób obniża szanse przyjęcia na studia doktoranckie z dziedziny psychologii, nawet jeśli sprawia, że w listach rekomendacyjnych przeciętnie znajduje się więcej pochlebnych przymiotników. W gruncie rzeczy potwierdzałoby to zależność sformułowaną przez Millera – większy brzuch to mniejsze szanse na doktorat – tyle że wyjaśnienie byłoby inne.

Jakoś – choć sam do dziś nie potrafię wyjaśnić jak – się jednak prześlizgnąłem, obroniłem doktorat i nawet znalazłem niezłą pracę. Ale w światku, w którym żyję, brzuchy rzadko się widuje. Faktycznie jest jak na filmach: pełno tu chudych artystów ćmiących fajki i jeszcze chudszych artystek też ćmiących fajki (choć coraz rzadziej). Więc czasem zerkam ukradkiem i wypatruję, czy aby gdzieś nie objawi się zaokrąglenie pod koszulką, profil niezbyt liniowy, a gdy już się trafia, najpierw trudno mi uwierzyć, a potem przez chwilę odczuwam ulgę, że nie jestem tu sam.

Maciek

Grubas, wieprz, pączek, wieloryb, beczka, tłusta świnia, spaślak, sadło, maciek. Nawet dzisiaj trudno mi zrozumieć, jak Hanka wpadła na ten pomysł – bo przecież była to inteligentna i całkiem przytomna, nawet jeśli cokolwiek zgorzkniała kobieta – że kiedy nazwie swojego młodszego syna Maciek, to starszego przestaną na podwórku przezywać maciek. To dlatego zawsze wolałem być Maciejem, a nie Maćkiem, tak jakby różnica między smukłym „j” a rozłożystym „k” mogła coś zaczarować.

Przez lata mogłem się oszukiwać, że ten koleś z brzuchem to nie ja, że pod warstwą tkanki tłuszczowej kryje się jakiś inny, prawdziwy ja, który objawi się światu, jak tylko pozbędzie się tych paru nadmiarowych kilogramów. Ale jak długo można się oszukiwać i czekać na moment, kiedy wreszcie zacznie się prawdziwe życie? Więc tak, to ja, Maciek, mam brzuch.

Czasem nawet się przydaje, do podtrzymywania kartonów albo małego człowieka, to całkiem praktyczne. Zdarza się, że wygrywam na nim rytmy, jakby był prawdziwym bębnem, i wtedy na chwilę zapominam, jaki jest wstydliwy. A kiedy słyszę opowieści znajomych i przyjaciół o tym, jak dopada ich depresja, to myślę sobie, że w tym jednym brzuch mnie jak dotąd nie zawiódł: kiedy go napcham, naprawdę jestem szczęśliwy.

Kiedyś jeszcze mogę schudnąć, pewnie, nawet kilka razy mi się to udało: raz czy dwa, kiedy rozstawałem się z dziewczynami (ze zgryzoty, ale też po to, by nie przepaść na rynku atrakcyjności) albo kiedy pisałem książkę i marzyło mi się, że jak się już ukaże, to na spotkaniach autorskich będę chudy, i raz, gdy przez parę miesięcy pracowałem na dwa etaty za granicą, żeby zarobić na studia. Kiedy tak to teraz wyliczam, wyraźnie widzę, że brzuch dawał mi się okiełznać tylko wtedy, kiedy bardzo chciałem być kimś lepszym, niż byłem. Co oznacza, że tego kogoś, kim akurat byłem, niespecjalnie lubiłem. Zresztą chyba całkiem podobna niechęć jest źródłem energii, która pozwala zmienić swoje miejsce w strukturze społecznej: trzeba tak bardzo nie lubić miejsca, z którego się startuje, by za wszelką cenę chcieć się z niego wyrwać.

Albina pierwsza od lewej, Marian drugi od prawej, rok nieznanyAlbina pierwsza od lewej, Marian drugi od prawej, rok nieznany

Więc najczęściej go nienawidzę, tego mojego brzucha, i chciałbym, żeby zniknął, co oczywiście nie jest zbyt poprawne, bo czy jeśli nie cierpię własnego brzucha, to jednocześnie nie cierpię brzuchów innych brzuchaczy, a wraz z ich brzuchami też całej ich historii złych zwyczajów żywieniowych, uchodzących kiedyś za dobre zwyczaje, odziedziczonych po ciemiężonych przodkach, którzy doświadczali głodu, historii, która jest też moją historią, więc czy kiedy patrzę na swój brzuch z niechęcią, to zdradzam tych, którzy zrobili tak wiele, żebym osiągnął w życiu coś lepszego, niż oni sami mogli osiągnąć, w czym zawiera się dyskusyjne założenie, że ich życie było gorsze, choć przecież nie do końca to mieli na myśli, po prostu chcieli, żebym już nie musiał się martwić o to, czym napełnić ten brzuch, i może raz na zawsze przestał się nim zajmować, czy więc kiedy chciałbym się go pozbyć, to razem z nim pozbędę się również ich, czy może wręcz przeciwnie?

Wyobrażam sobie, kim mógłbym być, gdyby cała ta historia potoczyła się inaczej. Gdyby nie było PRL-u, nie było II wojny światowej, gdyby Celia Steele z Sussex County w stanie Delaware w 1923 roku nie odkryła sposobu na przemysłową hodowlę kurcząt, gdyby głodni chłopi pozostali głodnymi chłopami, a brzuchaci panowie brzuchatymi panami, gdyby, słowem, spełnił się ten czarny scenariusz, przed którym ostrzegały geny Albiny. Myślę o tym niedożywionym chłopcu, sama skóra i kości, który nieźle zapowiadał się w szkole, ale po drugiej klasie musiał wrócić do wypasania krów na pobliskiej łące, a potem stał się zgorzkniałym mężczyzną, który już wie, że marzenia o innym życiu są bolesne, i rzadko sobie na nie pozwala. Siedzi on gdzieś we mnie, niewiele mamy ze sobą wspólnego, ale nie mogę go nie lubić. Oswajam go z warunkami, w których żyjemy, ja i on, i cierpliwie tłumaczę, że jedzenia przecież wystarczy, na jutro, pojutrze, na całe lata. Powoli się przekonuje, ale czasem stawia na swoim.