Westchnął cicho nasz koziołek
I znów poszedł biedaczysko
Po szerokim szukać świecie
Tego, co jest bardzo blisko
Kornel Makuszyński, „Przygody Koziołka Matołka”
Z zadaniem, jakie postawił przede mną redaktor „Dwutygodnika”, mierzę się w rodzinnych stronach. Zaraz za płotem rozciąga się las, który wygląda, jakby chlapnął na niego farbą Jackson Pollock: białe kropki zawilców, błękitne plamy przylaszczek, zielone smugi omszałych drzew. Na tutejszych – pustych przed sezonem – dróżkach natknąć się można nawet na paćki wilczych kup pełnych nieprzetrawionej sierści. Wiem o tym z drugiej ręki, ponieważ nie mam czasu chodzić po lesie w poszukiwaniu wilczych odchodów, śladów rysich pazurów czy tropów Smętka. Godzinami wgapiam się w ekran, robiąc rozległy research do zamówionego eseju.
Im jednak głębiej zanurzam się w teksty socjologiczne i literackie, im więcej analizuję filmów, z im większym impetem nacieram na temat ludowości i awansu społecznego, tym dalej odjeżdża mi las. Niby jestem tu, gdzie byłam, a on stoi tam, gdzie stał, a jednak tracimy kontakt. Bo skoro zajmuję się opisywaniem lasu, to znaczy, że mnie w nim nie ma. Polegam na wspomnieniach dawnego spaceru, zapośredniczam naszą relację przez lektury, tropię skojarzenia. I na tym właśnie polega problem z autoetnografią, z jaką tu się mierzę, z pisaniem o własnym awansie społecznym i własnym pochodzeniu: ową „ludowość” mogę opowiedzieć tylko językiem inteligenckich elit, którego gramatykę, styl, pojęcia stworzyło ziemiaństwo, ja zaś przyswoiłam ją i przyjęłam za własną w długim i żmudnym procesie edukacji, będącym zarazem intensywnym procesem wykorzeniania. Komunikat był jasny: za wszelką cenę należy wydobyć się ze swojej kondycji, alternatywą jest pasanie krów, o czym nieustannie przypominano krnąbrnym dzieciom. W ustawienia domyślne miałam więc wbudowane słowo „wyjazd”, a imperatyw odbycia tej podróży, która trwa po dziś dzień (świeżo pozyskana klasowa przynależność nie jest jednorazowym trofeum, wymaga podtrzymywania, pielęgnowania, ciągłej krzątaniny) nie podlegał żadnym negocjacjom. Utożsamiany był – po chłopsku? – z losem.
Na początku oczywiście to wszystko pachniało przygodą, Conradowskim „polowaniem na słońce”, będącym synonimem podróżowania dla przyjemności. Wychowałam się na północnym wschodzie Polski, w pobliżu torów kolejowych, po których wtedy, we wczesnych latach 80., przemieszczali się machający do nas radzieccy żołnierze, reklamując ZSRR jako kraj ludzi przyjaznych, serdecznych, gotowych rzucić ci paczkę sucharów, nieodłączną strawę wagabundów. W telewizji leciał „Pieprz i Wanilia”, w szkole czytaliśmy o Stasiu i Nel, po lekcjach oddawaliśmy się włóczęgostwu. Żeglowanie wydawało się koniecznością, przyprawiającą o dreszcz ekscytacji. Zanim jednak dorośliśmy wystarczająco, by zdecydować, czy, kiedy i dokąd chcielibyśmy pojechać, dorwała nas dziejowa konieczność, porwał bezwzględny „demon ruchu”.
Para-buch / Koła – w ruch!
Historie ludowe w „Dwutygodniku”
Ludowa historia Polski zagościła w naszych dyskusjach na dobre. Odkrywamy kolejne obszary przemilczeń, spieramy się o feudalizm, pańszczyznę, wyzysk, niewolnictwo i nie kupujemy już łatwo sympatycznych opowieści o kulturze szlacheckiej. Ale co z tych dyskusji wynika dla współczesności? Jak nasze chłopskie przodkinie mogą nam pomóc w epoce pandemii, prekariatu i kryzysu klimatycznego? Co mamy zrobić z dorobkiem kultury ufundowanym na przemocy? I czy nasze ciała wciąż noszą ślady dawnych lęków?
Po dziś dzień śnią mi się pociągi: co najmniej raz w tygodniu nie mogę na któryś zdążyć, z któregoś na czas wysiąść, zabrać wszystkich puchnących nagle na półkach bagaży. Błądzę po wielopiętrowych dworcach w poszukiwaniu właściwego peronu, przesypiam swoje stacje, z przerażeniem konstatuję, że znalazłam się nie w tym składzie. Gubię swój przedział, wysiadam daleko za miastem na torach i nie wiem, jak wrócić. Lata jeżdżenia koleją do kolejnych szkół zakodowały w moim umyśle sceny, sytuacje, wizje, w które wślizgują się dziś rozmaite aktualne niepokoje. I choć sama dawno już wysiadłam, moje emocje wciąż korzystają ze spalinówek, o wiele częściej niż ja bywają na śmierdzącym wciąż szczyną dworcu Warszawa Śródmieście, nocami szarpią za klamki w drzwiach starych wagonów, do których otwarcia trzeba było zazwyczaj kilku chłopa (tylko jaka nastolatka przy zdrowych zmysłach z własnej woli szukałaby silnego chłopa w opustoszałym ostatnim pociągu zatrzymującym się na ciemnych, wyludnionych stacyjkach?).
W pociągach do średniego, a potem do wielkiego miasta spędziłam swój czas dorastania: połykając powstrzymywane na peronie łzy, ucząc się, czytając, unikając zaczepek, wożąc toboły pełne brudnych ubrań i pościeli, podzwaniając słoikami, zbierając z podłogi krążki kiełbasy, które rozsypały się między butami współpasażerów, i sądząc, że tak właśnie wygląda najdotkliwsze możliwe upokorzenie. Zawsze do ostatniego momentu ociągałam się z zabraniem z półki bagaży, do ostatniej chwili udawałam, że nie do mnie należą te wypchane torby i wypełniające je zapachy. I sama czułam się jak bagaż przenoszony z miejsca na miejsce przez owego „demona ruchu”: przemożną siłę, która dyktowała warunki, która wiedziała, że za wszelką cenę należy podążać, przemieszczać się, przesiadać. „Kto nie idzie naprzód, cofa się” – straszono mnie w szkole. „Człowiek nie jest ostrygą, która tak przyrasta do swojej skały, że dopiero nożem trzeba ją odrywać”.
Kiedy w liceum zapisałam się na DKF, pierwszym filmem, jaki pokazała nam charyzmatyczna pani z Warszawy, była „Śmierć dziecioroba” (1991) Wojciecha Nowaka. Jego akcja rozpoczyna się w pociągu, z którego bardzo nie chce wysiąść na swojej prowincjonalnej stacji główny bohater. On już wie, że tylko ruch albo śmierć (bo również w kinie nie znaliśmy wówczas trzeciej drogi). „Tak skończycie – podsumowała seans prowadząca – jeśli nie pojmiecie, że musicie stąd uciekać”.
To było jak rażenie prądem. Ledwie tu przyjechałam, a już groziło mi ugrzęźnięcie w średnim mieście, które dopiero co wydawało mi się miastem bardzo dużym. Znów trzeba było wsiąść do pociągu, najlepiej pospiesznego, koniecznie do Warszawy. Uciekać i pędzić do, jak Michał Toporny (Franciszek Trzeciak) z „Tańczącego jastrzębia” (1977). Toporny już na stopniach chwyta książki z rąk ludowego nauczyciela i zostawia go daleko w tyle, oddala się od miejsca urodzenia. I nagle zrywa się, leci przez wagony w stronę przeciwną do kierunku jazdy, daremnie szarpie za klamkę drzwi na końcu składu. Kamera Zbigniewa Rybczyńskiego filmuje go do góry nogami, Toporny wygląda, jakby utknął w windzie jadącej w górę i w dół jednocześnie. W kolejnej scenie pociąg gwałtownie zmienia tor. Ta upiorna jazda „windą”, z której nie można wysiąść, ta rozpaczliwa próba cofania podczas biegu do przodu są dla mnie esencją wewnętrznego konfliktu, jakiego doświadcza awansujący społecznie podróżny.
I choćby nie wiem, jak się wytężał
Marian Pilot nazwał go „pierebieżczykiem”. W ten sposób w wypowiedzi dla „Kultury Liberalnej” (2001) przetłumaczył termin transfuge culturel ukuty przez pisarkę Annie Ernaux:
Samo słowo transfuge słownik definiuje jako „żołnierz, który przeszedł na stronę wroga, zdrajca”: ani to precyzyjne, ani zręczne i kto wie, czy nie byłoby najprościej przełożyć owego transfuga na język rosyjski, w którym to języku funkcjonuje dobitne, dobrze zresztą tu, nad Wisłą, znane słowo pierebieżczik – pisze Pilot. – Annie Ernaux z godną podziwu bezwzględnością i chłodnym obiektywizmem analizuje status pierebieżczika na swoim własnym przykładzie – córki wyrobnika, która przedarła się do elity francuskiego społeczeństwa. Jaki jest warunek sine qua non sukcesu: odrzucić i znienawidzić całą swoją przeszłość, stać się osobą, jakby rzekł Święty Paweł, sine patre, sine matre, sine genealogia.
Wątek zdrady jako warunku awansu społecznego został już dobrze opisany: i przez Ernaux, i przez Juliana Kawalca, autora „Tańczącego jastrzębia”, i przez Didiera Eribona („Powrót do Reims”), i przez Elenę Ferrante. Ja sama bardzo utożsamiam się z bohaterkami jej prozy, kobietami testującymi warunki wyjazdu i pozostania, awansu społecznego i ekonomicznego, niestabilności prestiżu i materialnego statusu, negocjowania z patriarchatem swoich ról. To ostatnie to pole bitwy, o którym nie dowiemy się z dominujących męskich opowieści o przekraczaniu środowiskowych i klasowych barier. W swojej neapolitańskiej tetralogii włoska pisarka fenomenalnie opisuje wysiłek lawirowania pomiędzy światami, a nawet językami, choć jej bohaterka nie opuszcza kraju, a jedynie swoją dzielnicę naznaczoną skrajną nędzą i skrajną przemocą. W tej historii kilka ulic oznacza niewyobrażalny dystans cywilizacyjny, ekonomiczny, kulturowy. A wyjazd na uniwersytet (u Ferrante po awans też jeździ się pociągami) oznacza lata edukacji, lata zdzierania z siebie śladów pochodzenia, wciąż dających o sobie znać wybuchami niekontrolowanej złości, wulgarnością, wypluwaniem wyzwisk w neapolitańskim dialekcie. Owa agresja, która ma swoje erupcje i w filmie Królikiewicza, podszyta jest napięciem i lękiem przed demaskacją, przed wypuszczeniem z drżących rąk kruchej porcelany nowych zdobyczy. Z rąk oczywiście wiecznie niedomytych, jak to ujął Królikiewicz w cudownym dialogu, w którym miastowa żona Topornego (Beata Tyszkiewicz) oznajmia: „Ty chamie, ty prostaku, ty idioto, nie zastąpisz inteligencji siłą swych brudnych, wiecznie niedomytych łapsk!”.
Po Królikiewiczu przez długie lata właściwie nikt w polskim kinie nie zajął się tymi doświadczeniami, dodatkowo stuningowanymi przez transformację – dopiero od niedawna reinterpretują je dla nas badacze ludowej historii Polski. Ale niedawno temat awansu w czasach polaryzacji i mediów społecznościowych wzięli na warsztat Jan Komasa i Mateusz Pacewicz w „Hejterze” (2020). Twórcy, z których jeden pochodzi z rodziny aktorskiej, drugi zaś dziennikarskiej (co akurat w tym kontekście warto odnotować), z lęków, poczucia winy i uprzedzeń swojej klasy ulepili Frankensteina. W roli tytułowego hejtera rozsadzającego polityczne status quo obsadzili chłopaka ze wsi, który zawaliwszy studia, decyduje się wybrać ścieżkę awansu wiodącą na skróty. To postać bez zaplecza i bez właściwości, bohater wypełniony jedynie trotylem resentymentu (przed którego wybuchem tak drżą autorzy filmu). A przede wszystkim – niebezpieczny oszust, popłakujący nad laptopem mistrz maskarad.
Ciekawe, że Komasę i Pacewicza napełniają grozą te właśnie cechy, które osobom mozolnie migrującym między klasami kojarzą się głównie ze wstydem, brakiem kompetencji, nieznajomością środowiskowych kodów oraz – a jakże! – „syndromem oszusta”, czyli lękiem przed tym, że już za chwilę ktoś obnaży nasze deficyty. Wyobraźnia filmowców nie sięgnęła też przeszłości bohatera, jego korzeni, tego, co go ukształtowało, osadziło w konkretnym miejscu i społecznym pejzażu; tego, co chciał lub musiał opuścić. Ta historia wiele mówi za to o klasie wyższej i jej syndromie oblężonej twierdzy, którą szturmują barbarzyńcy z truskawkowym dżemikiem w jednej i podsłuchem w drugiej dłoni. I których jedynym celem jest wedrzeć się do elit – lub je zniszczyć.
A w jednym krowy, a w drugim konie
W tej narracji zwykliśmy bowiem patrzeć wyłącznie w przyszłość, koncentrować się na zdobyczach, a nie patrzeniu, „jak wszystko zostaje w tyle”, co mnie samej wydaje się o wiele ważniejszym przeżyciem niż zwycięstwa i porażki w oswajaniu nowego habitusu. Intryguje mnie także, że tak jednoznacznie pozytywnie wartościujemy wszelki ruch i każdą podróż, myląc przy tym przywilej z koniecznością. Uprzywilejowanych podróże kształcą, tych, którzy dopiero zdobywają przywilej, podróże męczą. Są serią zerwań, nieciągłości, przesiadek, błądzenia.
I nie jest to wcale metaforyczne błądzenie, doświadczyłam tego na własnej skórze. Kiedy składałam papiery do liceum w średnim mieście, udałam się tam z mamą, która średniego miasta w ogóle nie znała. Znalazłyśmy szkołę, ale nie tę, którą zarekomendowano rodzicom. W sekretariacie przepisałam więc papiery, złożyłam je w przypadkowym liceum i wróciłyśmy do domu. Miałam kupę szczęścia, bo to była bardzo fajna szkoła. Szczęście nie dopisywało mi za to w Warszawie, gdzie na pierwszym roku notorycznie nie dojeżdżałam lub spóźniałam się na zajęcia z gramatyki, które odbywały się na drugim końcu miasta, daleko od uniwersytetu. Po prostu myliłam kierunki jazdy tramwajów albo wysiadałam na niewłaściwych przystankach. Było to tak stresujące, że niebawem nauczyłam się na pamięć tras większości tramwajów i autobusów. I do dziś mam je wryte w mózg – w przeciwieństwie do zasad gramatyki.
Ale dynamika awansu społecznego w takim samym stopniu oznacza uczenie się, co zapominanie. „Kiedy jadę do mojej wsi na święta, czuję się czasem, jakbym wracała do innego kraju” – mówi jedna z bohaterek „Zaduchu”, reportażu o warszawskich „słoikach”. Ta nagła obcość wiąże się z komunikacyjnym rozjazdem z najbliższymi i środowiskiem, z jakiego się wyszło. Ale to również smutne doświadczenie zamykania się świata, który był nasz. Bez naszego udziału zmienia się mapa: przestrzeń, która wydawała się całym światem, kurczy się, deformuje, zarasta, znikają znajome ścieżki, zapadają się domy, znikają ludzie, grzyby rosną teraz w zupełnie innych miejscach. Tracimy dostęp, na zawsze gubimy klucz do sezamu – trochę jak w kultowym „Nad rzeką, której nie ma”, filmie, który dla mnie pozostanie wzruszającą opowieścią o dojrzewaniu na prowincji, które zawsze jest inicjacją w rozstania, co dobitnie pokazuje tam finałowa scena z jadącymi po jednym torze, lecz z przeciwnych kierunków pociągami. Unikną kolizji, rozjadą się w swoje strony – jak chłopcy po swoich ostatnich wspólnych wakacjach.
Czy da się ten proces przejść bezboleśnie? Jak w tytule książki amerykańskiej socjolog Jennifer Morton „Moving Up Without Losing Your Way”: „Piąć się do góry, nie schodząc z własnej drogi”? Rozmawiając ze studentami, Morton pisze o „kosztach etycznych” awansu, o konieczności rezygnacji z tego, co stanowiło sens i wartość: wspólnoty, rodziny, środowiska. Co ciekawe, podkreśla, że koszty te ponoszą nie tylko zostawiający, ale i zostawiani. W naszych narracjach o awansie zupełnie nie zwracamy uwagi na tych, którzy wyprawiają w dal swoje dzieci.
Dla mnie samej „nie zejść z własnej drogi” oznaczałoby zachować – zerwaną – więź z miejscem urodzenia. Zamiast o własnej zdradzie myślę więc o tym, że to mnie zdradzono, nie wyobrażając sobie i nie tworząc innego społecznego projektu, innej wizji modernizacji i emancypacji. Dlaczego nie karmiono mnie od dzieciństwa pięknymi narracjami o pozostaniu jako szansie, nagrodzie i przywileju? Gdzie są te opowieści? Tak dużo mówimy o kapitale społecznym, kapitale kulturowym, kapitale prestiżu, kapitale ekonomicznym, podczas gdy dla wielu – w tym dla mnie – kluczową wartością pozostaje kapitał natury. Możliwość obcowania z przyrodą, chodzenia boso, picia czystej wody, oddychania czystym powietrzem, jedzenia nieskażonych produktów. Kontakt z lasem, zwierzętami, słuchanie ptaków. Obserwowanie nocą relatywnie niezanieczyszczonego nieba, na którym wciąż widać gwiazdy. Albo doświadczanie prawdziwej ciemności i prawdziwej ciszy. Luksus pozostania na miejscu, albowiem, jak pisał Monteskiusz: „Soki nasze przyzwyczaiły się do pewnej konsystencji, tkanki do pewnego ciśnienia, ustrój do pewnego ruchu, tak, iż nie mogą znieść innych i opierają się nowym warunkom”. Cytuję go nieco żartobliwie, ale w mojej własnej biografii kapitał natury jest zarazem najcenniejszą rzeczą, jaką posiadłam, i najważniejszą, jaką straciłam. Utrata więzi z ziemią – która zresztą dokonywała się w rodzinie stopniowo: dziadkowie mieli pola i las, rodzice ogromny ogród, ja mam kilka doniczkowych kwiatów – wydaje się abstrakcyjnym, wydumanym problemem, ale dla mnie ma on wymiar i realny, i duchowy.
Kilka miesięcy temu umarł nasz kot, zdecydowaliśmy się go skremować, ale wciąż nie urządziliśmy mu pogrzebu. Nie ma bowiem takiego skrawka ziemi, który uznałabym za własny, miejsca, które nie wydaje się tymczasowe. Nie mam swojego kamienia, drzewa, pagórka – kurhanu pełnego nawarstwionych wspomnień. Awans społeczny ma więc i takie konsekwencje: traci się swoje cmentarze.
Tekst powstał we współpracy z Nagrodą Literacką Gdynia.