Może to był kryzys wieku średniego, a może chwyciła mnie nostalgia. Bo chyba powinienem się wam do czegoś przyznać: już kiedyś grałem w ten cały hokej. Choć to było jakieś trzydzieści lat temu, a jak coś było trzydzieści lat temu, to można mieć wątpliwości, czy było naprawdę. Bo od tego czasu zmieniło się jednak wszystko: urosły nogi i ręce, skończyły się szkoły, przeskoczył licznik tysiącleci, umarli ci, którzy wydawali się nieśmiertelni, i w ogóle niewielu pozostało świadków tamtych wydarzeń, więc może faktycznie były tylko nocnym zwidem siedmiolatka.
Ale jeśli nie były, to wyglądały mniej więcej tak, że jakoś na początku lat dziewięćdziesiątych Hanka, moja mama, ni stąd, ni zowąd, bo nie była jakoś świetnie ustawiona, została kierowniczką należącego do kopalni, gdzie pracowała od zawsze, lodowiska w Jastrzębiu-Zdroju. Miała swoje biuro w wieży górującej nad taflą, skąd, jak z panoptykonu, nadzorowała stan prac i przebieg spraw. I zmieniała kierunek jazdy, bo na ogólnodostępnych ślizgawkach, żeby wprowadzić trochę dreszczyku, co jakiś czas ogłasza się, że teraz trzeba jechać w przeciwnym kierunku, niezmiennie wywołuje to popłoch, skutkuje upadkami, a i tak zawsze znajdzie się taki jeden, co nie zauważył, i jeszcze przez minutę jedzie pod prąd.
Czasem Hanka pozwalała tę zmianę kierunku jazdy ogłosić mnie. W ogóle czułem się tam jak mały książę, znałem wszystkich, a wszyscy znali mnie, syna kierowniczki. Wąsaty pan, który sprzedawał popcorn i gorącą czekoladę, zawsze mnie częstował, chyba w ramach przekupstwa, gratisowymi porcjami, ale jak tylko Hanka się orientowała, to zaraz kazała mi wracać i płacić. A pan Alfred, na którego wszyscy mówili Fred i który miał najfajniejszą fuchę na całym lodowisku, bo jeździł rolbą, czyli tym wielkim traktorem, który wyrównuje taflę, otóż pan Fred robił coś skrajnie nieodpowiedzialnego, bo kiedy tylko chciałem, pozwalał mi jeździć rolbą obok niego. Strasznie byłem wtedy rozpuszczony.
No i oczywiście zapisałem się do klubu hokejowego, to znaczy Hanka mnie zapisała, bo dzięki temu mogła mieć mnie na oku. Mieliśmy po sześć, siedem lat i ledwo jeździliśmy na łyżwach, ale trenerzy pakowali nas w kaski i ochraniacze i pozwalali wywalać się, ile się tylko dało, bo tak najłatwiej się wszystkiego nauczyć. A potem ganialiśmy krążek i próbowaliśmy go wbić do bramki drużyny przeciwnej, choć największym przeciwnikiem był sam krążek, który złośliwie uciekał, i może jeszcze grawitacja. Ale kiedy tak jeździliśmy, to siłą rzeczy stawaliśmy się coraz sprawniejsi, cała ta gra nabierała kształtu i zaczynała przypominać coś, co można nazwać hokejem.
W drugim roku mojej kariery, kiedy nasza grupa opuściła hokejowe przedszkole, awansowała do poziomu mikrusów i trzeba było zacząć myśleć o specjalizacji, trener zaproponował, żebym został bramkarzem. Sam już nie wiem, skąd mu się to wzięło, może byłem dobrze zbudowany, a może właśnie trochę ślamazarny i nie nadawałem się do dynamicznej gry w polu, ale wziąłem tę fuchę. Jeśli w treningach hokeja była jakaś dodatkowa przyjemność związana ze sprzętem, z tymi wszystkimi ochraniaczami, bodikami, kaskami i łyżwami, to kiedy było się bramkarzem, wskakiwało się na wyższy poziom: zamiast zwykłych rękawic dostawało się raka do łapania krążków i odbijaczkę, kij się rozszerzał u dołu, a na goleniach lądowały brązowo-skórzane parkany, wielkie jak przenośny mur do obrony własnej bramki. Założenie tego wszystkiego zajmowało dwa razy więcej czasu, ale dzięki temu od razu zyskiwałem fejm, na który jako szeregowy zawodnik musiałbym sobie ciężko zapracować.
Podzieleni na pozycje i względnie utrzymujący się na łyżwach, mogliśmy wreszcie grać. Dzisiaj już się tak nie robi, ale wtedy dołączyliśmy po prostu, siedmio-, ośmioletni, do ligi hokejowej, w której konkurowaliśmy z innymi siedmio- i ośmiolatkami. Bardzo to były poważne rozgrywki, byli sędziowie, były punkty. Odwiedzaliśmy się nawzajem i te wyjazdy, do Katowic, Oświęcimia, Sosnowca, Bytomia, Tychów, były może najbardziej ekscytujące. Każde lodowisko wyglądało inaczej, każde pachniało inaczej i miało inne przekąski, albo frytki, albo hot dogi, albo burgery z gumową bułą i kotletem o konsystencji kociej karmy. Na każdym tak samo wtapialiśmy. Nie ma co ukrywać, byliśmy najsłabszą drużyną w tej części kraju. Trenerzy powtarzali, że to przez lodowisko, które nie było zadaszone, więc nie mogliśmy trenować tak długo jak chłopaki z Sosnowca, gdzie poza tym była Szkoła Mistrzostwa Sportowego, o której nieśmiało gadaliśmy w szatni, że może kiedyś się tam dostaniemy. Ale to właśnie z Sosnowcem udało nam się złapać jedyny nieprzegrany mecz w całym sezonie, nawet nie zwycięstwo, bo zremisowaliśmy 1:1, ale jak mecz się skończył, to cała drużyna zwaliła się na mnie, swojego bramkarza, z radości.
Najlepszy był chyba Mateusz, szybki, zwinny, wyglądał jak przyszły gwiazdor, miał osiem lat, ale po prostu wiedziało się, że jest przystojny. No i miał najmłodszą i najpiękniejszą mamę z wszystkich mam, z makijażem i imponującą koafiurą. Mati grał w ataku, a w obronie niezawodny był Tobiasz, mówiliśmy, że jest wielki i silny jak niedźwiedź i że jak wjedzie w kogoś bodikiem, to tamten nie będzie miał szans, choć, rany, to był przecież tylko dzieciaczek. Był jeszcze Andrzej, niewysoki, żylasty, ale hardy jak mało kto. I był ten chłopak, który przyjeżdżał z całą chyba ośmioosobową rodziną, w której wszyscy zajadali pomidory i gotowane jajka, i zdaje się, że nie traktowaliśmy go najlepiej. A w trzecim roku mojej kariery pojawił się jeszcze Kamil, nowy bramkarz. Młodziak, dopiero zaczynał, a ja miałem już za sobą cały heroiczny sezon i miałem go szkolić, więc traktowałem go z lekką wyższością. I jak raz byliśmy o włos od zwycięstwa z jedną z tych drużyn z dachem nad głową i w trzeciej tercji Kamil musiał mnie zmienić w bramce, bo tak nakazywały przepisy ligi mikrusów, a on wpuścił siedem goli z rzędu, to rzucałem się na ławce jak potrzaskany.
Bo oczywiście było tam sporo rywalizacji, wymagań, treningów zbyt wycieńczających dla małych organizmów. I nawet kilka razy chciałem to wszystko rzucać, ale w takich sytuacjach brał mnie na rozmowę trener. Nazywał się Edward Miłuszew i był Białorusinem, który po krótkiej karierze w Torpedzie Mińsk zajął się trenowaniem i szybko przeniósł się do Polski. Był wysoki, śniady, miał piękne wielkie oczy, jeździł zielonym mercedesem i Hanka chyba trochę się w nim podkochiwała. Kiedy nie chciałem już więcej grać, opowiadał o sobie i o tym, że jeśli chce się do czegoś w życiu dojść, to trzeba się namęczyć, a ja najbardziej cieszyłem się, że ten dojrzały mężczyzna tak bardzo się mną przejmował, i wracałem do trenowania. Ale w trzecim roku mojej kariery hokejowej Miłuszew przeprowadził się do innego miasta, a nami zajął się inny trener, o którym krążyły legendy, że nikomu nie odpuszcza. I faktycznie, jak podczas obozu letniego, na którym mieliśmy trenować kondycję i to wszystko, co z hokeja da się trenować w wakacje, jak wtedy chłopaki otrzaskali mi całe łydki krążkami, bo ktoś zapomniał spakować moje ochraniacze, a trener powiedział mi tylko, że muszę być twardy, to najpierw się rozbeczałem, a potem wróciłem do domu i powiedziałem Hance, że z hokejem koniec. Tym razem musiała odetchnąć z ulgą, bo niedawno straciła tę robotę na lodowisku i dojazdy byłyby dla niej strasznie kłopotliwe. Miałem osiem lat i przeszedłem na hokejową emeryturę.
Ektoplazma
A potem nic. Przez kolejnych dwadzieścia kilka lat byłem na łyżwach może trzy, cztery razy. To dziwne, bo przecież lodowiska były niedaleko, a ja umiałem jeździć i jak już się wybierałem ze znajomymi, to trochę się popisywałem, ale jakoś za często się nie składało. Może tak się zraziłem, że nie chciałem do tego wracać, a może, przeciwnie, żałowałem, że tak to zostawiłem, i bałem się z tym konfrontować? Tak czy inaczej: nic.
Aż pewnego dnia to do mnie wróciło. Ale to nie był ten moment, o którym tu piszę, tylko trochę wcześniejszy, bo w ogóle z poważnymi wydarzeniami bywa tak, że zdarzają się co najmniej dwa razy. W każdym razie kilka lat temu w ramach krótkiego wychodnego młodych rodziców wybraliśmy się z K. na lodowisko w Krakowie, bez jakichś wielkich planów i przygotowań, tak po prostu, a może by na lodowisko? I jak tylko wszedłem na lód, to wszystko do mnie wróciło.
Najpierw pamięć dawno zapomnianych ruchów: jak się odpychać, jak skręcać, jak hamować. A po chwili, jakby gdzieś za tymi upchniętymi na dnie szafy instrukcjami kryły się większe skarby, wróciły zapachy: spoconych szatni, śląskiego smogu, gumy, którą na lodowiskach były wyłożone wszystkie przejścia, żeby nie stępić łyżew; i smaki: zapiekanek i gorącej czekolady; i wreszcie imiona tamtych kolegów, o których przecież dawno zapomniałem. Wzięło mnie.
Jak wróciłem tego dnia do domu, to zacząłem wyszukiwać: nazwiska, daty, miejsca. A potem wyciągnąłem, już całkiem dosłownie, z dna szafy karton ze starymi VHS-ami, na których gdzieś musiały być nagrane kawałki moich meczów. I znalazłem w internecie takiego gościa, który zajmował się zgrywaniem starych kaset na komputer, i jak zawiozłem tam to wszystko, to zaczęło się robić dziwnie. Bo mieszkanie tego gościa wyglądało tak, jakby samo utknęło na początku lat 90.: meblościanki, dywany, tapczany, wszystko przykurzone, nasiąknięte, i ten gość też taki był, w białej koszuli i wełnianym bezrękawniku, strażnik czasoprzestrzennego tunelu. I jak ten podróżnik w czasie włożył moje kasety do magnetowidu połączonego z telewizorem, kineskopowym, wypukłym, i jak zobaczyłem na ekranie małe postaci w kolorowych kaskach zapylające na lodzie, ale też kawałki studniówki mojej starszej siostry, ale też przerażone dzieciaki w sukienkach i garniturach przyjmujące pierwszą komunię w 1995 roku, te wszystkie ślady z dalekiej przeszłości, to poczułem do tej ektoplazmy leciutkie, mimo wszystko, obrzydzenie, ale jednocześnie zapragnąłem się w niej zanurzyć, a może nawet utonąć.
Powtórka
Niedługo wybrałem się jeszcze raz na lodowisko, ale nie po to, żeby jeździć, tylko żeby udrożnić czakrany, przez które wracało do mnie to, co minione. Chciałem wszystko sobie przypomnieć, co chyba oznaczało, że chciałem, żeby chociaż na chwilę wszystko było tak jak wtedy. Całkiem jak bohater powieści „Resztki” Toma McCarthy’ego, który najpierw obrywa cegłą w głowę, a później przy pomocy gigantycznego odszkodowania, które dostaje, postanawia odtworzyć najważniejsze sceny ze swojego życia. Zaczyna skromnie, od jakichś scenek i aktorów wynajętych na godziny, ale stopniowo się rozkręca, nabywa nieruchomości, blokuje całe ulice, aktorom płaci za niewychodzenie z ról przez długie tygodnie. Kończy się to jakąś katastrofą, z udziałem broni palnej i odrzutowca wykręcającego ósemki nieskończoności na niebie, generalnie: szaleństwem.
Podobnie przecież jest z bohaterem powieści Juliusza Strachoty „Turysta polski w ZSRR”. Ten jednego dnia odgrzebuje stary przewodnik turystyczny, którym zaczytywał się jako dzieciak, a potem zmyślał historie o zagranicznych wakacjach, żeby imponować dzieciakom w szkole. No więc kiedy natrafia na tę książkę już jako dorosły mężczyzna z pewnymi zasobami na koncie, to postanawia uzupełnić zmyślone wspomnienia o rzeczywistą bazę i rozpoczyna serię kompulsywnych podróży, w których odwiedza największe atrakcje byłych republik radzieckich, choć przecież nie po to, żeby się nimi zachwycać, tylko żeby odhaczyć je na swojej liście. I właściwie nigdy nie jest zadowolony, bo te miejsca, budynki, muzea i widoki, wszystko tam naprawdę jest, ale co z tego, kiedy w nostalgicznym zmyśleniu było nawet bardziej? Zresztą bohater „Resztek” też nigdy nie jest usatysfakcjonowany i wciąż zarządza kolejne powtórki swoich inscenizacji, modyfikując mikroskopijne elementy scenariusza, tak jakby to one go uwierały, a nie upływ czasu, który sprawia, że co było, to było, i nigdy nie wróci.
Wiadomo, nostalgia to dzisiaj też ogromny przemysł. I wiedzą o tym nawet w NHL, gdzie spece od promocji z chłodną precyzją wykorzystują to potężne pragnienie kibiców i kibicek (no dobra, może bardziej kibiców), żeby przez chwilę znów było po staremu. I tak od kilku lat na początku roku rozgrywa się Winter Classic, czyli mecz na lodowisku bez zadaszenia, całkiem jak na tamtym, na którym ja trenowałem, albo jak na zamarzniętym stawie za domem, na którym za dzieciaka miał trenować każdy z dzisiejszych zawodowców. Co prawda to lodowisko jest montowane pośrodku stadionu do amerykańskiego footballu, żeby zmieściło się jak najwięcej publiczności, ale zawodnicy grają w oldskulowych koszulkach, a bramkarze zakładają parkany, które wyglądają całkiem jak tamte, którymi obroniłem remis z Sosnowcem, choć dziś nikt już nie robi sprzętu ze skóry.
Oldskulowe koszulki zakłada się też kilka razy podczas regularnego sezonu. Nazywają się Reverse Retro, a towarzyszące im hasło reklamowe: „Everything old is new”, brzmi jak spełnienie marzeń każdego nostalgika. Pomysł polega na tym, żeby to były współczesne wariacje na bazie logotypów i kolorystyki z przeszłości, i faktycznie, czasem wypada to naprawdę pięknie. Ale najzabawniejsze jest to, że obok drużyn z tak zwanej Oryginalnej Szóstki, czyli tych, które grają w lidze co najmniej od lat 20. XX wieku, koszulki z serii Reverse Retro mają też Seattle Kraken i Vegas Golden Knights, których historia sięga ostatnich, odpowiednio, dwóch i sześciu lat, z czego tu więc robić retro? Ale przecież nostalgia świetnie sobie radzi bez rzeczywistości, zresztą ta jej zwykle przeszkadza, a najpiękniejsza przeszłość to nie ta, która była, ale ta, którą można sobie wyobrazić. Skądinąd kolejny Winter Classic, w styczniu 2024 roku, rozegrają między sobą właśnie te dwie drużyny. Matty Beniers, 21-latek z Seattle Kraken, najlepszy pierwszoroczny zawodnik minionego sezonu, przyznał, że bardzo się na to cieszy, bo nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się grać na świeżym powietrzu.
Historie alternatywne
W końcu dostałem te kasety zgrane na pendrive’a. Nic nie było widać na tych nagraniach. Ale jak już przyzwyczaiłem wzrok do rozdzielczości lat 90., to okazało się, że coś tu się nie zgadza. Bo sobie zapamiętałem, że na łyżwach śmigaliśmy jak błyskawice, a ja na bramce odstawiałem co najmniej szpagaty. Tymczasem na nagraniu było widać malutkich nieporadnych chłopców, którzy przede wszystkim próbowali ustać na łyżwach, między nimi sprawnie przemykał inny chłopiec, choć i on, prawdę mówiąc, nie był jakimś gigantem, bo jak został mu do pokonania nieporadny miś broniący bramki w zbyt dużych ochraniaczach, to nie dał rady. Nie tak to miało było być!
A chwilę później spotkałem się z duchem. Bo jak już się tak rozpędziłem w odgrzebywaniu przeszłości, to sprawdziłem, że na dniach do Krakowa powinna przyjechać drużyna z Jastrzębia, w której składzie wciąż grał Tobiasz, najlepszy obrońca swojego rocznika. Napisałem do niego na Messengerze i umówiliśmy się po meczu. Wybraliśmy się tam z K., to był pierwszy mecz dorosłego hokeja, jaki w życiu oglądałem, bo z jakiegoś powodu jako dzieciak nie kibicowałem starszym kolegom. Z Tobiaszem spotkaliśmy się za trybunami.
Jasne, że było kłopotliwie, ostatni raz widzieliśmy się ćwierć wieku wcześniej. Ale wyglądał całkiem tak, jakby wziąć moje o nim wspomnienie i wrzucić do tej apki, która potrafi dodawać lat, więc to musiał być on. Opowiadałem mu o moich ostatnich wycieczkach w przeszłość, o kasetach, o tym, że sobie to wszystko nagle przypomniałem. Powspominaliśmy kilku kolegów z naszej pierwszej drużyny. To znaczy ja ich wspominałem, bo Tobiasz dobrze ich znał. Mateusz faktycznie nieźle sobie poradził, grał w kilku klubach i w reprezentacji Polski. A ten drugi bramkarz, którego wprowadzałem w tajniki profesji, Kamil, przez chwilę był jednym z najlepszych w Polsce. Wszyscy oni kończyli już powoli swoje kariery. A ja się zastanawiałem, jak mogłoby wyglądać moje życie, gdyby potoczyło się inaczej, i trochę mi było żal, że nie ma takiej opcji jak w starym serialu „Sliders”, którego bohaterowie przeskakiwali między alternatywnymi rzeczywistościami, gdzie spotykali samych siebie, tylko żyjących trochę inaczej.
Ale Tobiasza jakoś to nie interesowało. Nic dziwnego, w tej alternatywnej ścieżce czasu, którą porzuciłem na samym jej początku, on naprawdę spędził większość swojego życia, a kiedy ja zaczynałem i rzucałem kolejne roboty, on grał w hokeja. Mówił, że ma za sobą poważną operację kolana i nie jest jeszcze pewien, ale chyba też będzie musiał dać sobie spokój z graniem. Zamiast wspominać przeszłość, martwił się raczej o to, co dalej. Mówił, że na szczęście skończył, w odróżnieniu od wielu kolegów, studia licencjackie i że może teraz założy siłownię, ale w jego słowach wyczuwałem przerażenie kogoś, kto po trzydziestce, kiedy ludzie zwykle zaczynają osiadać, jeśli nie na laurach, to chociaż na bezpiecznych posadkach, musi poukładać sobie to wszystko na nowo.
Przybiliśmy piątkę i pożegnaliśmy się, chyba z ulgą, bo co właściwie miało wyniknąć z tego spotkania? A ja później doczytałem, że nasz pierwszy trener, Edek Miłuszew, wrócił na Białoruś i kiedy urodziło mu się dziecko, późno, bo był już pod sześćdziesiątkę, postanowił dać sobie wreszcie spokój z tym całym hokejem i zająć się budowlanką.
Vintage
Przeszło mi, a potem była pandemia i nawet nie było co myśleć o chodzeniu na łyżwy. Byłem pewien, że mam to już za sobą. Nie tylko tę historię z hokejem, ale w ogóle całą przeszłość, która działa się dawno temu w miasteczku na Górnym Śląsku. Mamy już nie było, dziadków nie było, a moje rodzeństwo rozjechało się po świecie i sprawa wydawała się zamknięta. Wtedy wymyśliłem sobie, że skoro tak, skoro potrafię o tym myśleć i opowiadać z chłodnym dystansem, to może dam radę napisać o tym książkę: o babci, mamie i długiej, pokręconej historii awansu, jakiej doświadczyły, licząc na to, że dzieci pociągną ją dalej.
Do rozdziału o sporcie, bo Hanka też miała w swoim życiu epizod sportowy, potrzebowałem przekopać się przez zakurzone roczniki czasopisma „Lekka Atletyka” z lat 60. Przysięgam, to był chyba pierwszy raz w moim życiu, kiedy czytałem prasę sportową. Okazało się to fascynujące, bo między doniesieniami o kolejnych turniejach i rekordach dało się wyczytać wielką opowieść o odbudowie kraju po wojennych zniszczeniach, a obok niej tę jeszcze większą: o nowoczesności i pochodzie całej ludzkości ku świetlanej przyszłości. Zamiast, jak to dzisiaj zwykle bywa, rozwodzić się nad budżetami, zarobkami i kontraktami reklamowymi, dziennikarze na serio zastanawiali się, czy istnieją limity ludzkiej sprawności, analizowali stan infrastruktury sportowej i szczegółowo przyglądali się planom treningowym najlepszych zawodników. A kiedy relacjonowali turnieje dla młodzieży, to nie podawali najlepszych wyników, chyba żeby nikomu się nic nigdzie nie poprzewracało, ale te uśrednione z dziesiątych i dwudziestych miejsc, mające świadczyć o kondycji młodzieżowego zaplecza.
Tak się przy tym złożyło, że lata 50. i 60. to była złota era polskiej lekkoatletyki, której królowymi były Irena Szewińska i Ewa Kłobukowska, i jakkolwiek by to dziś niesamowicie nie brzmiało, to rekord świata w biegu na 100 metrów, 11,1 sekundy, należał do nich obu. Jednocześnie. Ta historia miała jednak dramatyczny zwrot w 1967 roku, kiedy Kłobukowska została poddana badaniom genetycznym, które wykazały, że w jej organizmie występują chromosomy X i Y i że w związku z tym nie jest kobietą. W efekcie jej rekordy wymazano z historii sportu, a ona sama wycofała się zupełnie z życia sportowego, i co prawda rok później urodziła dziecko, ale to już niczego nie zmieniło. „Lekka Atletyka” nie mogła o tym pisać wprost, bo tak się złożyło, że te całe badania zostały przeprowadzone na wniosek działaczy ze Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, więc zamiast o niej pisano sporo o samej, jak to wtedy nazywano, interseksualności w sporcie i o tym, że badania chromosomowe są zawodną metodą określania płci.
Takie historie sportowe, trochę vintage i nieunurzane jeszcze w mdłym sosie kapitalizmu, całkiem były atrakcyjne. I może to nie przypadek, że kilka miesięcy po tym, jak nimi nasiąknąłem, spadła na mnie miłość do hokeja. Ale tym razem łyżwy i lód nie miały już być wehikułem nostalgii.
Zresztą wydawało mi się, że nostalgiczne ciągoty mam pod kontrolą, przecież tej książki nie pisałem po to, żeby po prostu wracać do tego, co było. Ale kiedy pracowałem nad ostatnimi poprawkami, znów mnie chwyciło. Niby chciałem już kończyć, kiedy nagle zacząłem wymyślać, że może bym jeszcze pojechał w kilka miejsc, sprawdził kolejne dokumenty, może spróbował dotrzeć do facetów, z którymi Hanka romansowała w młodości, i tak dalej, i tak dalej, ta robota przecież mogłaby się nigdy nie skończyć.
To wtedy uratował mnie hokej. Gdzieś tam wiedziałem, że pisanie tej książki prędzej czy później zagrozi ugrzęźnięciem w ektoplazmie, więc żeby się z niej otrząsnąć, jeździłem na lodowisko, wciągałem łyżwy i ćwiczyłem przeplatankę do tyłu, której trzydzieści lat temu i tak nigdy się porządnie nie nauczyłem. A kiedy w akcie ostatecznej desperacji widma przeszłości nie chciały mnie puścić, mogłem im powiedzieć, że fajnie było, ale musimy się pożegnać, bo mam już nowy, ekscytujący materiał do napisania: o tym, jak pokochałem hokej.
A Tobiasz? Niedawno sprawdziłem: skończył magisterkę, dostał się na prestiżowe studia trenerskie w Finlandii i przygotowuje młodzieżową reprezentację Polski do mistrzostw świata. Przyszłość chyba nie okazała się taka straszna.