Dobrze: fajka, łazienka, bułka, kawa, fajka – układam plan, co będę robił po seansie. Jestem na filmie, w którym ludzie rozmawiają o robieniu kanapek i składają meble z Ikei. Życie młodych bohaterów „Zapisków z lata” w reżyserii Diego Llorente jest banalne – praca, seriale, kredyty. W trakcie wakacji zwyczajne romanse z chłopakiem z przeszłości, nieporadne spacery po niewysokich skałkach, traktowanych z równym przejęciem jak pasmo w Himalajach. Tak, życie festiwalowicza też jest banalne, szczególnie gdy próbuje je się wcisnąć między dwa trzygodzinne filmy i krótki film Llorente. W kolejce do umywalki dwóch chłopaków rozmawia o nowym filmie Ceylana. – Mi się podobał. – A mi się nie podobał. – Ale dasz siedem gwiazdek? – Siedem na dziesięć? W kolejce do kina kolega pyta, gdzie mieszkam. Wyrzucam rękę w kierunku archikatedry św. Jana Chrzciciela, co kolega komentuje z lekkim rozrzewnieniem: – Tobie to dobrze, przynajmniej musisz się przespacerować, żeby tu dotrzeć, ja nocuję za rogiem, więc tylko kręcę się w kółko. Rozmowa dwóch starców w wieku przybliżonym do inżyniera Karwowskiego. Kiedyś pewnie mógłbym codziennie spożywać płonące ośmiornice, autorskie sety w barze z szotami nieopodal wrocławskiego rynku, do którego zaciągnęła kolegów krytyków stała autorka Dwutygodnika. Obecnie, już po jednej takiej przygodzie, głowa rośnie do rozmiarów katedry. Sam do niej nie chcę wejść, a co dopiero wpuszczać tam innych.
Śmiejemy się, ale raczej w gronie rówieśników, że jesteśmy weteranami tego festiwalu. – Która to edycja? – Byłeś w Sanoku? Pamiętasz ten niebieski, podłużny katalog? – A hot dogi na stacji w Cieszynie? – Kiedy idziesz do lekarza z tymi plecami? Jadąc do Wrocławia, spotkałem w pociągu dwóch punków, jeden w moim wieku, drugi o dwie dekady starszy. Ten drugi miał na sobie ramoneskę, chwalił się, że nie ściągał jej od lat 80., żalił się, że żona wyrzuciła go z domu i że nigdy nie dogadywali się na poziomie gustów muzycznych. Przez pół godziny z całym przedziałem szukali biletu na pociąg, rozebrali się do rosołu, przetrząsnęli plecak, kieszenie, wszystkie zakamarki, wypadły z nich: niedopałki, kanapki z żółtym serem, pukiel włosów lidera zespołu Moskwa i puszka piwa. Gdy wypili to ciepłe piwo na korytarzu, bilet sam się znalazł, oczywiście w ramonesce, chwilę później wysiedli w Poznaniu, chwilę wcześniej poinformowali towarzyszy, że takich festiwali jak ten, na który jadą, jest mnóstwo i że można tak się bawić przez cały rok. Nowe Horyzonty są jedne i ludzie z moich roczników wcale nie są tu większością. Największym sukcesem festiwalu jest to, że doszło tu do naturalnej wymiany pokoleniowej. We Wrocławiu są i debiutanci, i ci, którzy przyjeżdżają tu po raz piąty. Mają własne fora, na których się zgadują, kluby, w których imprezują, pewnie też swoich reżyserów, na których się wychowali, i ich kolejne filmy, na które czekają.
Kiedyś, a równocześnie przecież nie aż tak dawno, taki Almodóvar, Leigh czy von Trier to były prawdziwe gwiazdy art-house’u. Nie dość, że robili filmy regularnie, to jeszcze wszyscy o nich dyskutowali. Dzisiaj oczywiście wszystkiego jest więcej, rozproszyła się uwaga, ale i splendor. Czy reżyserki, które mają obecnie na swoim koncie dwa filmy, jak Julia Ducournau, albo trzy, jak Alice Rohrwacher, za kilkanaście lat będą opokami artystycznego kina? Czy raczej zaraz przyjdą kolejne, o których będzie się rozmawiać przez chwilę? A może w ogóle to jakieś geriatryczne smęty? Nie wykluczam, ale też trudno pozbyć mi się myśli, że niedługo kino, takie, jakie pokazuje się we Wrocławiu, będzie jeszcze bardziej czymś na kształt opery – ekskluzywnym wydarzeniem na marginesie społeczeństwa.
Festiwal otworzył film weterana – Wima Wendersa. W „Perfect Days” niemiecki reżyser wraca do korzeni, do swoich pierwszych, najlepszych filmów, takich jak „Alicja w miastach” czy „Z biegiem czasu” – nienabzdyczonych, delikatnych opowieści o skromnych ludziach. Hirayama pracuje jako czyściciel tokijskich toalet publicznych. Swojej pracy oddaje się z cierpliwością mnicha, ma nawet lusterko, które wsuwa w najtrudniej dostępne miejsca, żeby sprawdzić, czy nie został tam czasami jakiś paproch. Po pracy je, jeździ na rowerze, czyta książki z antykwariatu. Gdy go poznajemy, biedzi się nad „Dzikimi palmami” Faulknera. Dlaczego się biedzi? Ano dlatego, że gdy tylko siada nad nimi, od razu zasypia. I całe szczęście, przez chwilę bałem się cytatów z książki, z tym nieśmiertelnym, powtórzonym w „Do utraty tchu” Godarda: „Jeśli mam wybierać między smutkiem a nicością, wybieram smutek”. Wenders jest wstrzemięźliwy, koncentruje się na kolejnych gestach, które bohater powtarza dzień w dzień, jak mantrę. W końcu jednak ulega pokusie i stawia na drodze bohatera dziewczynkę, która jest pasem transmisyjnym do jego przeszłości. Jej postać oraz te wszystkie pocztówki z kina w stylu haiku – bezdomny, który przytula się do dzieci; przypadkowo znaleziona karta w jednej z toalet, zaproszenie do gry w kółko i krzyżyk; aparat Olympus Mju II, obiekt pożądania wszystkich amatorów analogowej fotografii, którym bohater robi zdjęcia – niebezpiecznie przesuwają film w rejony krainy łagodności. Całe szczęście długie ujęcie na twarz Hirayama, granego przez Kōjiego Yakusho, które zamyka „Perfect Days”, dodaje całości ciężaru i nie pozwala filmowi odlecieć. To moment czystego kina.
U Akiego Kaurismäkiego, innego wiarusa autorskiego kina, dekadę młodszego od Wendersa, bez zmian. „Opadające liście” niczym się nie różnią od jego poprzednich filmów – o tym, że nakręcono go niedawno, a nie na przykład dziesięć lat temu, świadczą chyba tylko wiadomości radiowe, z których bohaterowie dowiadują się o wojnie w Ukrainie. Kaurismäki to duży dzieciak, który uparł się, by nie dorastać – nie tak dawno myślałem o tym, jak o irytującej pozie, dziś ta poza wydaje mi się strategią artystyczną, w której dostrzegam coś niemalże heroicznego. Świat porusza się tak, jak mu Fin zagra – zawsze po zewnętrznej orbicie, rzadko dociera tam słońce. Jego bohaterowie są tak samo uparci jak on – nie pozwalają sobą pomiatać, mają w poważaniu karierę, gdy ktoś im nadepnie na odcisk, po prostu zbierają manatki – te mieszczą się im zwykle w małej reklamówce – i po prostu przesuwają się w inne miejsce. Ich konsekwencja, czyste serce zostają w końcu nagrodzone. Podskórnie tego samego chce się dla Kaurismäkiego. Raz na jakiś czas tak się układają gwiazdy, że filmy takie jak „Opadające liście” idealnie wpisują się w swoje czasy. Tegoroczna edycja odbyła się pod hasłem „kinoscalanie” i ta historia miłosna robotnika-alkoholika i samotnej pracownicy supermarketu mogłyby z powodzeniem służyć za lepiszcze.
Nie widziałem we Wrocławiu filmu, w którym to scalanie odbywałoby się na poziomie społeczeństwa czy narodu. Rodzina plus przyjaciele to limit, którego nikt nie potrafił przekroczyć. W meksykańskim „Totemie” Lilii Avilés scalanie odbywa się niejako nad łóżkiem śmiertelnie chorego mężczyzny. Rodzina postanawia wyprawić mu przyjęcie urodzinowe, które ma być połączone ze zbieraniem pieniędzy na jego dalsze leczenie. Obserwujemy przygotowania do imprezy, związany z nimi stres, który pokazuje, jak bardzo wszyscy są zmęczeni. Chory to raz, on oczywiście najbardziej. Ale też ci, którzy się nim opiekują na co dzień. Widać, że wszyscy tu jadą na ostatnich oparach i może te resztki energii trzeba by spożytkować na coś innego. Tyle że nic innego nie ma, ten prosty fakt dochodzi jakby do głosu mimochodem. Avilés bezbłędnie prowadzi swoich aktorów i łączy kilka wątków, chaos i zgiełk zgromadzenia zamienia w moment bliskości. Z kolei w „Georgie ma się dobrze” młoda brytyjska reżyserka Charlotte Regan opowiada historię starą jak świat – nieobecny ojciec zjawia się w życiu nastoletniej córki, która po śmierci matki postanawia, że sama się wychowa. Punkt wyjścia dawał wiele możliwości. Regan mogła równie dobrze pójść śladem społecznego kina w stylu Kena Loacha, jak i ścieżką wytyczoną przez niewiele od niej starszą Charlotte Wells, której „Aftersun” opowiada przecież o podobnym spotkaniu, widać jednak, że najlepiej czuje się w komedii. Jej żywioł uruchamia proste odwrócenie schematu – dzieci wydają się tu dużo bardziej dojrzałe od dorosłych. Scalanie zaczyna się więc od transformacji tych drugich.
23. międzynarodowy festiwal filmowy Nowe Horyzonty. 20–30 lipca 2023 Nie „scalanie” wryło mi się jednak najmocniej w pamięć podczas tegorocznych Nowych Horyzontów, tylko hasło „zmęczenie nadzieją” – czy to nie jest dzisiaj powszechne odczucie? Czy nie spodobały nam się marzenia o fin de siècle’u? Te dwa słowa padły w filmie „Wśród wyschniętych traw”, kolejnej trzygodzinnej zimowej opowieści Nuri Bilge Ceylana. Słowa o zmęczeniu wypowiada nauczyciel ironista, zesłany na prowincję marzyciel i pozer, fotograf amator. Jego adresatką jest młoda nauczycielka, kiedyś aktywistka polityczna, która w zamachu bombowym straciła nogę. Jest jeszcze ten trzeci – też nauczyciel, zakochany w nauczycielce. I uczennica, która raportuje dyrektorowi placówki, że główny bohater źle się zachowuje wobec swoich podopiecznych. Jego rozpoznanie, to o nadziei, zostaje szybko uznane za piękne przez piękną kobietę – Ceylan, który napisał scenariusz do filmu, ustami jednego ze swoich bohaterów docenia w zasadzie siebie. Jest w tym samochwalstwie coś przekornego, podobnie jak w oczywistych nawiązaniach do „Lolity” Nabokova czy geście przerwania sceny miłosnej poprzez odesłanie aktora za kulisy, żeby przypudrował sobie nos – późny modernizm pełną gębą. Ciekawe, co by o tym filmie powiedziała Marjorie Perloff. Ceylan nakręca tu równocześnie dwie historie miłosne, wikła w nie swojego bohatera i ani przez moment go nie oszczędza, co nie znaczy, że go osądza. Obserwujemy przez cały czas kogoś złamanego przez okoliczności, swój czas, kto trochę nie wie, co zrobić ze swoim życiem i czy w ogóle się da. Artystę, który swoją sztukę będzie mógł pokazać tylko nam – Ceylan wplata w film raz na jakiś czas jego zdjęcia.
Ton filmu Ceylana jest minorowy, ale równocześnie triumfalny – to duże kino, które wręcz upaja się możliwościami medium. Sama fikcja jest tu wartością, w obrębie niej można wszystkiego dotknąć, z wszystkim się zmierzyć, nawet z tymi pytaniami, które w przestrzeni publicznej są dziś raczej kontrowersyjne. Jafar Panahi, sąsiad zza miedzy Ceylana, nie od dzisiaj wyraża inne zdanie – fikcja w jego filmach zyskuje ciężar, gdy doda się do niej coś z prawdziwego życia. Co równocześnie rodzi kolejne zagrożenie – żerowania na żywej, ludzkiej tkance. W filmie „Niedźwiedzie nie istnieją” spotykają się irańska polityka z polityką autorską Panahiego, prowincja z metropolią, rodzi się klincz, z którego trudno się wyrwać.
Jeszcze dalej niż Panahi poszła Kaouther Ben Hania, tunezyjska autorka „Czterech sióstr”, chyba najmocniej dyskutowanego filmu na tegorocznym festiwalu. Z czterech sióstr Chikhaoui dwie najstarsze siedzą w więzieniu za terroryzm i przynależność do ISIS – reżyserka zastąpiła je profesjonalnymi aktorkami, aktorki skonfrontowała z pozostającymi na wolności członkami rodziny, zaprosiła przed kamerę. Z szeregu scen wyłania się historia rodziny i historia przemocy, wielopokoleniowej, odkładającej się w kościach, prowokowanej zawsze, choćby tylko pośrednio, przez mężczyzn. Czy patriarchat jest kluczem do zrozumienia, dlaczego dwie dziewczyny, które jeszcze przed chwilą traktowały hidżab jako zwykły kostium, nagle odłączyły się od świata i zostały fundamentalistkami? W islamie znalazły ukojenie przed zamętem świata? Jeśli już, to jednym z wielu, Ben Hania nawet nie udaje, że zna wszystkie odpowiedzi. Jej film, który ma formę otwartą, jakby niegotową, też nie.
W międzynarodowym konkursie Nowe Horyzonty wygrał trzygodzinny film „Delikwenci” Rodrigo Morena, ekscentryczna wariacja na temat klasycznego hollywoodzkiego gatunku, jakim jest heist movie. Pracownik banku obrabowuje swój bank, żeby nie musieć już więcej w nim pracować. Dalej historia rozjeżdża się na dwa wątki (na scenę zostaje zaciągnięty siłą drugi pracownik banku, który nigdy nie chciał łamać prawa) i meandruje, raz przyspiesza, raz zwalnia, jak rzeka. Jest w tej antykapitalistycznej bajce coś uroczego, choćby dlatego, że miejsce, do którego się ucieka przed miastem, jest urocze, choć chyba wolę bajki, które opowiada Kaurismäki, są zwyczajnie krótsze (nie wykluczam, że jesienią, gdy nad Wisłą schowa się słońce, zatęsknię za ciepłymi kolorami z filmu Morena i powiem coś całkiem innego). Finowi pewnie spodobałby się „Xavier” Manuela Mozosa, pokazywany w sekcji „Fokus na Portugalię” – moje największe odkrycie festiwalu. Może dlatego, że tak niespodziane. To film z początku lat 90., który do kin trafił dopiero po dziesięciu latach. W Polsce, zdaje się, nigdy niewyświetlany. Mozos opowiada historię sieroty, chłopca, który próbuje ułożyć sobie życie w Lizbonie – trochę pracuje, trochę rozrabia, chce ulokować gdzieś swoje uczucia. Ma kilka przygód, także miłosnych, żadnej spektakularnej, sporo czasu spędza na dachach i nad szklanką z piwem. Sceny łączą się ze sobą tak naprawdę tylko nieznacznie, ale to nawet lepiej. Jakaś ułomność i nieporadność tego filmu dodaje mu tylko autentyzmu. A może po prostu „Xavier” to duch Nowej Fali, której twórcy kochali kino i wierzyli, że dzięki niemu wszystko jeszcze jest możliwe.