Na kamienistej plaży, chłodnym porankiem, w małej mieścinie nazywającej się Twin Peaks, leżącej 6 kilometrów od Kanady, wędkarz znajduje ciało młodej dziewczyny zawinięte w celofan – tak się rozpoczyna jeden z najsłynniejszych seriali w dziejach telewizji. Na miejsce zbrodni zostaje wezwana standardowa ekipa, policjanci i lekarz, po jakimś czasie przybywa jednak z pomocą naprawdę ktoś – Agent Specjalny Dale Cooper, człowiek co najmniej z kosmosu.
Ubiera się niby zwyczajnie: czarny garnitur, czarny krawat i czarne skarpetki, biała koszula, zachowuje się już jednak mniej typowo. Jest miły, zadziwiająco miły, dla wszystkich ma dobre słowo, każdego wydaje się lubić, z każdym pragnie się zaprzyjaźnić. Smakuje mu każda kawa, każde ciastko, którymi się wręcz obżera (oczywiście w ogóle od tego nie tyje) jest dla niego najlepsze na świecie. Złoty człowiek. Interesuje się przyrodą, fascynują go daglezje i niczemu się nie dziwi: gdy spotyka w jakimś pokoju, nie wiedzieć czemu, lamę, po prostu się do niej uśmiecha. Poza tym ma nerwy ze stali, leżąc w kałuży krwi spokojnie rozmawia z głuchym boy’em. Ekscentryk czy raczej przygłup? Doprawdy trudno powiedzieć. Nieustannie mówi do niejakiej Diane, tylko że żadnej Diane obok niego nie ma, jest tylko mały, czarny dyktafon, z którym agent się nie rozstaje ani na krok. Szeryf Harry Truman, tak samo zresztą jak pozostali policjanci z lokalnej komendy, są agentem prawdziwie zafascynowani, nieba próbują mu przychylić: codziennie przynoszą mu jego ulubione pączki, całą furę pączków, ze skupieniem obserwują jego coraz to bardziej dziwne eksperymenty.
W jednej z najlepszych scen pierwszej serii agent Cooper urządza prawdziwe przedstawienie w lesie, podczas którego najpierw oznajmia, że ma zdolności mediumiczne, dalej wygłasza krótki wykład na temat skomplikowanej sytuacji w Tybecie, a na koniec zaczyna z zamkniętymi oczami rzucać kamieniami w butelkę ustawioną na pieńku kilka metrów od niego. A wszystko po to, by odkryć, kto jest zamieszany w morderstwo Laury P. Metodologia jest taka: asystent wyczytuje nazwisko podejrzanego, a agent rzuca. Gdy kamień trafia w butelkę, znaczy to, że dany człowiek ma brud za paznokciami, gdy kamień nieznacznie mija cel, człowiek jest grzeszny, ale raczej niewinny, gdy rzut jest nieudany, można spać spokojnie. Na ten przedziwny spektakl gliniarze z Twin Peaks patrzą jak oniemiali. Agent potrafi się za okazanie tak dużego zainteresowania odwdzięczyć, na przykład mądrością życiową. Raz rzuci od niechcenia: „codziennie rób sobie jakiś prezent”, kolejnego dnia powie: „przez pobudzanie woli ciało odzyskuje niebywale szybko zdolność regeneracji”. W międzyczasie zdradzi szeryfowi swoje trzy największe marzenia. Odtwórzmy je: 1) Chciałbym traktować ludzi z większą godnością. 2) Chciałbym odwiedzić Tybet. 3) Chciałbym, aby Dalajlama mógł spokojnie wrócić do swojego kraju. Gdy pierwsza seria się kończy, agentowi nie udaje się jeszcze zrealizować żadnego z nich, może później.
Gdy tylko Cooper pojawia się w miasteczku, szybko okazuje się, że nie jest ono wcale takie zwyczajne, banalne i nudne. Ono też może poszczycić się bandą ekscentryków. Psychiatrą w kolorowych lenonkach, który przechowuje swoje najcenniejsze skarby w łupinie kokosa; starszą panią, która przechadza się po mieście z małym pieńkiem, do którego nieustannie monologuje, tak samo zawzięcie, jak agent monologuje do dyktafonu; braćmi Mertell, którzy władają połową miasteczka, robią interesy ze Skandynawami i zarządzają luksusowym burdelem; Lucy Moran, naprawdę zwieszoną recepcjonistką z komisariatu policji; Nadine Hurley, kobietą w opasce obdarzoną niespotykaną siłą, mającą fiksację na punkcie bezgłośnych żabek karniszowych.
Zarówno Coopera, jak i autochtonów cechuje ta sama przesada, wszyscy oni są bez wyjątku tak samo przesadzeni, jak gesty aktorów występujący w telenoweli „Zaproszenie do miłości”, która jest chyba jedyną pozycją oglądaną przez mieszkańców Twin Peaks. To wszystko sprawia, że doprawdy trudno odbierać serial Frosta i Lyncha na poważnie, nie sposób za to się na nim nie śmiać. Energia komiczna wytwarzana przez postaci jest naprawdę tak duża, że przysłania toczące się swoim rytmem śledztwo, a przede wszystkim pulsujące gdzieś na marginesie świata i w jego korzeniach zło, o którym w kontekście „Twin Peaks” mówiło się swego czasu chyba najwięcej. To słynne mroczne podbrzusze, druga twarz idyllicznej krainy, królestwa czystych strumieni i błyszczącej boazerii, obsceniczny świat sadomasochistycznego seksu, władzy i przemocy budził przed laty sporo emocji, po latach przestało być straszne.
Gdy serial pojawił się po raz pierwszy w telewizji zwracano przede wszystkim uwagę na czerwony pokój, pokój zakazanych przyjemności, w którym umarła Laura Palmer i który był niejako miejscem, gdzie skupiało się i pomieszkiwało zło. Rozbierano na części samą Laurę, kulturalną nastolatkę, ale także upadłego anioła, zawładniętego wizją autodestrukcji. Niektórzy krytycy porównywali nawet „Miasteczko Twin Peaks” do „Przystanku Alaska” i opisywali je, zresztą całkiem słusznie, jako jego przeciwieństwo, zupełnie inny obraz praw i klimatu, w jakim żyje prowincja, która u Lyncha i Frosta nie jest żadną krainą szczęśliwości, a raczej miejscem, gdzie diabeł mówi dobranoc. Pojawiły się nawet opinie, że „Miasteczko Twin Peaks”, tak samo jak inne filmy Lyncha, jest konserwatywną przestrogą, mówiącą, by nie pogrążać się w mroku, nie zanurzać się w mrocznym podbrzuszu świata, bo jest to droga bez powrotu.
Czytaniu szukającemu drugiego dna, mrocznych czeluści bez wątpienia sprzyjała struktura serialu, inna niż zazwyczaj, niesprzyjająca rozwiązywaniu kryminalnej zagadki, kto zabił Laurę Palmer, niesprzyjająca w rozświetlaniu mroku. Nie tak dawno, w tekście „Kino i kryminał”, zamieszczonym w najnowszym numerze „Krytyki politycznej”, Jakub Majmurek zwracał uwagę, że klasyczny kryminał jest skoncentrowany zawsze wokół kategorii prawdy (kto zabił), do której dochodzi się siłą woli i na mocy racjonalnej spekulacji. Tymczasem „Miasteczko Twin Peaks” komplikuje sprawę, kwestionuje optymistyczną filozofię, wedle której żyli klasyczni detektywi – w serialu prawda jest daleką wyspą, do której na pewno nie da się dotrzeć ani dedukcją, ani indukcją, wyspą, do której pewnie nigdy nie da się dotrzeć, co więcej, leżącą w archipelagu z takimi pojęciami, jak władza i pożądanie. Im bardziej agent Cooper zagłębia się w sprawę, im dłużej za nim podążamy, tym więcej się przed nami odsłania kręgów piekła i tym mniej z tego wszystkiego rozumiemy. Twórcy filmu robią coś jeszcze, co nie pozwala się zadomowić w świecie przedstawionym – zmieniają rytm. Sceny senne albo te wyraźnie absurdalne, choć ciągle senne, przeplatają z nagłymi wybuchami surowych emocji, krzykami, spazmami, rozedrganiem, które są, jakby to powiedział Slavoj Žižek, „fantazmatyczną, wewnętrzną transgresją codziennego, monotonnego życia”.
Całą ironiczną powłokę, która otacza film i która nie pozwala naprawdę przejąć się grozą, złem pulsującym tu pod każdym kamieniem i pod każdą płytą chodnika można oczywiście zdjąć, zakwestionować. Mistrzem w tego typu operacjach jest przywoływany już Slavoj Žižek, który w „Lacrimae rerum” w kapitalnym tekście „David Lynch albo sztuka śmiesznej wzniosłości” pisał: „Zło u Lyncha nie jest już nie-zapośredniczoną, nieprzejrzystą, niezgłębioną, substancjalną siłą, która opiera się naszemu pojęciu – jest całkowicie „zapośredniczone”, urefleksyjnione, skomponowane z absurdalnych klisz. A jednak, niepowtarzalny urok filmów Lyncha wynika z tego, że owo globalne urefleksyjnienie wytwarza swoją własną „bezpośredniość” i „naiwność”. To ciekawy koncept, znoszący globalną ironię „Miasteczka Twin Peaks”, niestety będę obskurantem: trudno mi jakoś przyjąć, że to nie jest rzecz całkowicie ironiczna, szydząca zarówno z gnostyckich wizji, popkulturowej epifanii zła, jak i spekulacji w stylu New Age. Może to wina ubrań z lat 90. Gdy się patrzy na ludzi poubieranych w te dresowe bluzy wpuszczone w jeansy i przytrzymywane paskiem, jakoś ciężko to wszystko brać na poważnie.
Lynch jednak jest zbyt inteligentnym gościem, by przypiąć sobie jakąś gębę, choćby ironią. Pierwszy sezon serialu, bo o nim właśnie tu pisze (drugiego sezonu ciągle nie widziałem), z racji tego, że właśnie pojawił się w Polsce po raz pierwszy na DVD, kończy się tak, że zwolennikom interpretacji ironicznej szybko zamykają się usta – zza drzwi wyłania się lufa pistoletu, nie wiadomo przez kogo trzymanego, zaraz potem pada strzał. Nie powiem, kto dostaje, ale, zaskoczenie jest duże. A poza tym? Cóż, ciągle nie wiadomo dlaczego sowy nie są tym, czym się wydają ani kto zabił agenta Coopera, to znaczy Laurę Palmer.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.