Kiedy tylko chcę, mi też się pewne rzeczy i pewne sprawy układają w pewne wzory, na przykład twórczość Antoniego Krauzego, który niedawno obwieścił w prasie, że już niczego więcej w życiu nie nakręci. Zaczynał „Monidłem” i skończył monidłem, a gdzieś pomiędzy bohaterka jego przedostatniego filmu, zbudzona przez zły sen nocą w grudniu roku 1970, na pytanie męża, co się dzieje, odpowiadała tajemniczo: „Mgła jakaś, jakby w środku”. Jaka mgła? Gęsta.
W „Monidle” wygląda to tak: do jednego pana przychodzi drugi pan. Ten pierwszy ma w kieszeni wypłatę, ten drugi w aktówce monidło. Ten pierwszy zaprasza do stołu, wyjmuje domową nalewkę, ten drugi wyjmuje kicz, opowiada o jego urodzie i mówi do gospodarza: ja panu coś równie ładnego zrobię. Szybko umawiają się na dwa obrazy – jeden dla małżonki, drugi dla syna – chwilę później wybierają zdjęcia, które będą służyły za bazę dla sztuki. W międzyczasie wpada żona, która jest przeciwna transakcji, ale ta kula już się toczy i nie da się jej zatrzymać. Mijają dni. Żona chodzi ciągle obrażona, aż nagle puka do nich listonosz, pod pachą niesie dwa dzieła. Po rozpakowaniu okazuje się, że jedno brzydsze od drugiego, że żona na jednym podobna jest do rodzonej siostry, a mały na drugim niepodobny jest do nikogo. Ale mimo wszystko podoba się, żona, przez chwilę jeszcze nieufna, już pogodnieje – już zdejmuje słynną reprodukcję ze ściany i wiesza tam męża i siebie.
47 lat po tym krótkim metrażu, który był zapowiedzią ciekawej kariery filmowca, przenikliwego portrecisty polskich peryferiów („Meta”, „Palec Boży”), dojrzałego adaptatora rodzimej literatury („Stacja” wg Terleckiego, „Dziewczynka z Hotelu Excelsior” wg Rylskiego), sprawnego rzemieślnika (szpiegowskie „Akwarium”, balladowa „Prognoza pogody”), Antoni Krauze kręci „Smoleńsk” – film, który cierpi na „chorobę postszmirową”, jak powiedziałby małomiasteczkowy marszand z „Monidła”, choć pewnie jemu akurat ten obraz by się spodobał.
Kiedy pięć lat temu wchodził do kin pierwszy film o katastrofie smoleńskiej, „Prosto z nieba” Piotra Matwiejczyka, narzekałem na jego amatorszczyznę, zwracając uwagę, że kroplówki raczej nie podwiesza się na statywie do aparatu. W „Smoleńsku” Krauzego tego typu prowizorek i niedoróbek jest zatrzęsienie. Już w pierwszej scenie, gdy obserwujemy polskich pilotów, którzy na rosyjskim lotnisku czekają w maszynie na samolot prezydencki, swoją obecność zaznaczają dwa tajemnicze, smutne plastikowe kubeczki – jedyne przedmioty, które towarzyszą ich czekaniu. W prywatnej telewizji, gdzie pracuje główna bohaterka – dziennikarka zajmująca się katastrofą – też bieda i bezruch. Jedna osoba miesza kawę na drugim planie, jeden mały telewizor, pod którym zbierają się wszyscy pracownicy stacji, a jest ich na oko siedmiu, wisi samotnie na ścianie. I to by było na tyle, jeśli chodzi o życie medialnego molocha, który nigdy nie śpi. Sceny z konferencji prasowych, z wieców protestacyjnych, w zasadzie wszystkie te, w których pojawić miał się tłum, sprawiają wrażene, jakby chwilę przed włączeniem kamery wszyscy gdzieś rozbiegli się po kątach – w kadrze straszy pustką. Zestawianie tej pustki z materiałami archiwalnymi, gdzie widać rzeczywisty tłum ludzi i prawdziwe emocje, zamiast przysłaniać, jeszcze ją powiększa.
Wyjątkiem jest Beata Fido, w filmie w roli dziennikarki Niny, która choć praktycznie nie schodzi z ekranu, bez przerwy potyka się o własny język – w jej ustach każda fraza, nawet najsubtelniejsza, brzmi drętwo i nieprzyjemnie. Fido próbuje tu wyraźnie kopiować Jandę z „Człowieka z marmuru”, ale to nie ten talent i nie ta energia. Zamiast charyzmatycznej reporterki otrzymujemy portret rozkapryszonej i niedojrzałej choleryczki, która ma większy problem ze sobą niż z oficjalną wersją wydarzeń. Która może i bada mgłę smoleńską, ale sama zachowuje się jak dziecko we mgle i dlatego pewnie robota idzie jej raczej średnio.
Trzeba uczciwie przyznać, że scenarzyści nie pomogli Fido (trzeba też uczciwie zaznaczyć, że nawet najlepsi scenarzyści by pewnie jej nie pomogli) – historia, jaką tu się opowiada na temat pracy dziennikarskiej, jest więcej niż pocieszna. Pani Nina nie dość, że nie potrafi przeprowadzić praktycznie żadnego wywiadu – co chwilę kogoś do siebie zraża – to jeszcze z wszystkim, włącznie z pytaniami o namiary na kolejnych rozmówców, biega do swojego wydawcy (Redbad Klynstra). Ten oczywiście reprezentuje tzw. salon, więc z założenia jest piekłem. Ale co to za piekło, to zwykły pozorant, który gada trzy po trzy coś o sacrum i profanum i oczywiście o wełnie z angorskich kóz. I znów, gdy porówna się Klynstrę z Bogusławem Sobczukiem, grającym swego czasu telewizyjnego redaktora w filmie Wajdy, o którym tu już było, to w ogóle nie ma czego zbierać. W słynnej scenie na Woronicza, w której Janda drze z nim koty, nakręconej w jednym ujęciu, kamerą z ręki, idą zwyczajnie iskry. U Krazuego zamiast ganiać się po korytarzach, bohaterowie perorują, bujając się na krzesłach.
Tak jak rozmowy z wydawcą, całe śledztwo, które prowadzi dziennikarka, jest cokolwiek statyczne – to zaledwie zbiór wywiadów do kamery, które rozpoczynają się najczęściej dopiero wtedy, gdy rozmówcy już sobie dobrze usiądą: na pieńku, w herbaciarni czy w pubie. Rozmowa to może za dużo powiedziane, bo pani Nina podczas nich w zasadzie tylko słucha, biorąc wszystko za dobrą monetę, choć i ją ta strategia po pewnym czasie zaczyna męczyć. Gdy dopada ją to zmęczenie, gdy już popłacze sobie na kanapie, rzuca wszystko i po prostu wsiada w samolot do Chicago. Tam, na obcej ziemi zdarza się cud – dziennikarka spotyka pewnego pana, którego przypadkowo zna jej ojciec – ojciec jest oczywiście byłym opozycjonistą. Okazuje się, że nikt nic nie wie, ale rzeczony pan wie wszystko o katastrofie, co więcej, potrafi ze swojej wiedzy stworzyć ładną multimedialną prezentację, przypominającą pierwsze gry na Amigę.
„Smoleńsk”, reż. Antoni Krauze, Polska 2016, w kinach od 9 września 2016Krauze nie chce być od niego gorszy, dlatego film w pewnym momencie odrywa się od ziemi, od mozolnego śledztwa, aluzji, różnych wersji wydarzeń, interpretacji i możliwości i frunie w kierunku fantazji. Oto znajdujemy się we wnętrzu prezydenckiego samolotu, co od razu prowokuje pytanie: skoro możemy znaleźć się w jego wnętrzu i zobaczyć na własne oczy to, co się wydarzyło, to czemu w zasadzie ma służyć całe to śledztwo, które prowadzi pani Nina? Odpowiedzi na pytanie udzielają inne sceny, które rysują szerszy kontekst. Zanim znajdziemy się na pokładzie, jesteśmy przez chwilę z tragicznie zmarłym prezydentem w Gruzji, gdzie udziela wsparcia małemu krajowi najechanemu przed Rosję, a potem na sopockim molo, gdzie rosyjski prezydent rozmawia z byłym premierem Polski, czemu z warszawskiego mieszkania przygląda się przez okno telewizora jeszcze żywa para prezydencka i zastanawia się, w jakimż to języku rozmawiają ci panowie i zaraz sobie dopowiada, że pewnie po niemiecku.
Zazębia się? Pewnie, że się zazębia. I znowu w samolocie: patrzymy na parę prezydencką, na pilotów w kokpicie, na wybuchy. Wszystko się układa? Jeszcze nie wszystko, żeby monidło było gotowe, musi pojawić się jeszcze jeden fragment: magiczny, niedorzeczny, z zaświatów. Oto oficerowie zabici w Katyniu wstają z grobów. Wychodzi na to, że w Księdze Rodzaju ktoś rozminął się z prawdą – człowiek w proch się nie obraca, po śmierci jest jak nowy. Stoją zabici żołnierze na baczność – wyglądają jak żywi. Czekają na ofiary katastrofy, które idą w ich stronę. Na ich ciałach nie ma żadnych ran, na ich twarzach – ufność i spokój.
Marszand z „Monidła”, zachwalając swój produkt, mówił jak prorok, bo przecież mówił o „Smoleńsku”: „Może pan to ugniatać, po tym skakać, na tym klękać, wziąć to pod pachę w upalny dzień – nic się nie stanie, może pan zrobić z tym, co tylko pan chce, nie może pan zrobić tylko jednego – przejść obok tego obojętnie”. Wszystko się zgadza.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.