Gra w zielone

5 minut czytania

/ Film

Gra w zielone

Jakub Socha

W „Wysokiej dziewczynie” Bałagow bierze albumy z klasycznym malarstwem, zestawia je z książką „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” Swietłany Aleksijewicz, historią II wojny opowiedzianą głosami rosyjskich kobiet, i jakimś cudem nie wywraca się przy tym szpagacie

Jeszcze 1 minuta czytania

Zielona koszula i sweter, płaszcz i rękawiczki, zielony garnek, zielona sukienka – w „Wysokiej dziewczynie” intensywna zieleń przepycha się na pierwszy plan, skupia na sobie uwagę. Zieleń – symbol nadziei i odrodzenia – odcina się od ochry, to ona jest dominującym kolorem w Leningradzie. Przed chwilą zakończyły się działania wojenne – żołnierze wracają z frontów, lekarze polowi planują już powrót do domów. Znaków zwycięstwa w samym mieście nie widać – żadnych parad, propagandy, ani jednej twarzy Stalina – wygląda ono raczej jak sen: wszystko jest zamglone, przedmioty i twarze mają nieostre krawędzie, wagony tramwajowe, wypchane po brzegi, zaparowały od oddechów, przytłumione światło latarń z trudem wydobywa z mroku bramy, przystanki. W komunalnych mieszkaniach zmęczeni mieszkańcy krążą korytarzami między zatłoczoną kuchnią a własnymi pokojami. Na ścianach pokojów tapety, na podłogach dywany, drewniane meble i obrusy. Wszystko jest zużyte, pachnie starością, ale nie zostało jeszcze wypchnięte przez tandetę, szarość, brutalną politykę.

Żadnej smoły i czarnuchy, do których przyzwyczaiło nas kino rosyjskie. Ludzi gotowych rzucić się sobie do gardła w każdej sekundzie, trzęsących się w alkoholowej delirce, na granicy szaleństwa, glanowanych przez los od rana do wieczora, spychanych w coraz większy dół. Wdzierającego się w każdą przestrzeń życiową aparatu opresji. Jurodiwych chudzielców, spasionych popów. Hiobowych ćwiczeń z cierpliwości. Nie to, że w swoim drugim filmie Kantemir Bałagow przenosi nas do raju, jest wręcz przeciwnie, paleta barw jest jednak bardziej zróżnicowana. Weźmy szpital wojskowy, w którym pracują Misza i Ija. Mogło być tak: śliniący się na sam widok pielęgniarek ordynator i banda rozwrzeszczanych i wyposzczonych żołnierzy, którzy przez cały czas wyją z bólu. Tymczasem w „Wysokiej dziewczynie” kierownik nie pije, poświęca się pracy, roztacza parasol ochronny nad bohaterkami. Żołnierze traktują je jak powiernice, młodsze siostry. One zajmują się swoimi pacjentami z troską, szczególnie Ija, która do szpitala trafiła jako pierwsza. Płowowłosa, chuda, wyższa praktycznie od wszystkich – wygląda bardziej jak anioł z jakiegoś obrazu z quattrocento niż weteranka wielkiej wojny ojczyźnianej.

Jej życie jest pasmem tragedii. Dziewczyna jest wycofana, nie daje po sobie nic poznać, niewiele o niej wiemy. Padają jakieś sugestie, są znaki i pewne zdarzenia, ale dopiero pojawienie się Maszy sprawia, że zostaje zerwany pakt milczenia. Masza, niższa, bardziej wrosła w ziemię, zamiast chować się i zamykać, prze do przodu, to, co przeżyła, nie tyle ją zahartowało, ile pozbawiło złudzeń. „My żyjemy”, mówił Andrzej w „Popiele i diamencie” Wajdy, zdmuchując ogień na powierzchni kieliszka spirytusu, zapalony przez Maćka dla poległych towarzyszy broni. Mówił „my żyjemy”, chociaż nie mógł pogodzić się z przeszłością, gdy ten, który odprawiał Zaduszki, chciał już zacząć od nowa. Dalekie echo tej sceny można odnaleźć w „Wysokiej dziewczynie”, choć nie ma w niej nic z patetycznych gestów i role nie są tu równie sztywno przypisane, co widać już w subtelnej grze kolorów: zieleń ustępująca miejsca czerwieni, wracająca na pierwszy plan, przyporządkowana to Miszy, to Iji; cierpienie przechodzące w życie, nadzieja w namiętność. Zarówno jedną, jak i drugą wojna naznaczyła bezpowrotnie, związała je przy okazji wspólnotą doświadczeń, którymi z nikim nie można się podzielić. Których nikt, kto tego nie przeżył, nie zrozumie. Tym bardziej że są to wojenne doświadczenia kobiet, o których się nie mówi. Szczególnie gdy zahaczają o seksualną pracę przymusową.

„Wysoka dziewczyna”, reż. Kantemir Bałagow„Wysoka dziewczyna”, reż. Kantemir Bałagow. Rosja 2019, w kinach od 11 października 2019Bohaterki lgną do siebie, ranią się, niezdarnie i heroicznie próbują odnaleźć się w nowej rzeczywistości – wszystko to odciska się na ich ciałach, które słabną, drżą, pożądają, opadają z sił, bledną. Bałagow ani im nie przeszkadza, ani niczego nie ułatwia. To młody reżyser, urodził się w 1991 roku. Jest uczniem Aleksandra Sokurowa, legendy rosyjskiego kina. Debiutował w 2017 roku „Bliskością”, wywiedzioną z własnych obserwacji i doświadczeń fabułą o pracownicy warsztatu samochodowego, mieszkance Nalczyka, stolicy Republiki Kabardyjsko-Bałkarskiej, uwikłanej w konflikty mafijne i miłosne, etniczne i rodzinne. Już tam widać było, że to talent jakich mało. Bałagow wie, jak zagęszczać emocje, nie boi się ich, ma naturalną umiejętność opowiadania, ale równocześnie cierpliwość. Robi kino nieupozowane i spontaniczne, nawet wtedy, gdy, jak to ma miejsce w „Wysokiej dziewczynie”, odwołuje się do klasycznego malarstwa – i włoskiego (kolor), i holenderskiego (światłocień). Tego typu zagrywki zwykle się nie udają, to przecież najczęściej Himalaje pretensji. Tymczasem Bałagow bierze albumy z malarstwem, zestawia je z książką „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” Swietłany Aleksijewicz, historią II wojny opowiedzianą głosami rosyjskich kobiet, i jakimś cudem nie wywraca się przy tym szpagacie. Gdy Ija mówi w pewnym momencie: „Jestem wewnętrznie zbyteczna”, człowiek ani przez chwilę nie myśli, skąd ten cytat. Po prostu jej wierzy.