„Najwyższa pora!” – tak zareagowała Elfriede Jelinek na wiadomość o Nagrodzie Nobla dla Petera Handkego. „Wspaniale! Powinien był ją dostać jeszcze przede mną”. O tym, że Handke zasługuje na to wyróżnienie co najmniej w równym stopniu co ona, wspomniała już w 2004 roku, gdy została pierwszą austriacką laureatką (nie licząc Eliasa Canettiego, który odbierał tę nagrodę jako obywatel Wielkiej Brytanii). „Któż inny dźwigał ciężar świata, ufając tylko słowom?” – cieszył się zaprzyjaźniony z Handkem Wim Wenders. Claus Peymann powiedział, że to „najwspanialsza wiadomość”: „Handke to poeta, jego oczami widzimy świat inaczej”.
Przyznanie Handkemu najważniejszego lauru w dziedzinie literatury wywołało również falę protestów na świecie i rozgrzało na nowo dyskusję wokół proserbskich sympatii Handkego podczas wojny na Bałkanach, dyskusji, która trwa już od ponad dwudziestu lat i kilkakrotnie kulminowała w medialnych awanturach.
Kim jest Handke? Poetą czy idiotą, humanistą czy faszystą, anarchistą czy rewizjonistą, wolnym duchem czy „apologetą zbrodni wojennych”? Czy Nagrodę Nobla przyznano mu za artyzm i poezję, przymykając oko na pobłądzenie polityczne, czy może właśnie również za owo pobłądzenie, którym zaryzykował jako pisarz wszystko? Bo trudno u Handkego oddzielić postawę od pisania, są ze sobą egzystencjalnie powiązane.
Jako pochodzący z rodziny słoweńskiej mieszkaniec pogranicza, obcy, bezpaństwowiec na własnej skórze już jako dziecko odczuł, czym jest inność, czym są konflikty etniczne w niewielkiej społeczności, wewnątrz rodziny, i jak łatwo nimi manipulować. Osiadł pod Paryżem 30 lat temu i do polityki się nie wtrącał. Gdy na przełomie lat 80. i 90. Austria rewidowała swój status „pierwszej ofiary Hitlera”, Handke nie uczestniczył w burzliwej rozliczeniowej debacie. Jeden z jego wczesnych esejów nosi tytuł „Jestem mieszkańcem wieży z kości słoniowej”. I pewnie do dziś pozostałby nim, gdyby nie wojna w byłej Jugosławii. Ta wojna sprawiła, że wyrafinowany poeta, mistrz językowego niuansu, autor takich awangardowych sztuk jak „Publiczność zwymyślana” czy kultowych powieści, jak „Strach bramkarza przed jedenastką”, „Godzina prawdziwych odczuć”, „Leworęczna kobieta”, uchodzący za jednego z najwybitniejszych przedstawicieli Nowej Subiektywności, stracił nagle instynkt samozachowawczy. Pojechał do Serbii i rozpoczął własną wojnę, wojnę z zachodnimi mediami, która nie mogła się dla niego dobrze skończyć. Napiętnowany, coraz bardziej wyobcowany, popełniał jedną polityczną gafę za drugą, aż wreszcie znalazł się w pobliżu sprawców największych zbrodni dokonanych na terenie Europy od czasów drugiej wojny światowej.
Zaczęło się w 1996 roku od eseju „Podróż zimowa nad Dunaj, Sawę, Morawę i Drinę, czyli Sprawiedliwość dla Serbii”. W niecałe pół roku po masakrze w Srebrenicy Handke wybrał się do „kraju tak zwanych agresorów”, jak napisał, i zamiast namysłu nad zbrodnią, empatii wobec bośniacko-muzułmańskich ofiar i ich rodzin zaatakował media za tendencyjnie antyserbskie nastawienie. Apelował o powstrzymanie się od utrwalania klisz, uprzedzeń, stosowania języka nienawiści (na długo nim ten termin zaistniał za sprawą mediów społecznościowych), pisania artykułów od sztancy o problemach wysoce skomplikowanych, przekłamań, przemilczeń, piętnowania jednej tylko strony konfliktu. Po raz pierwszy na temat wojny w Jugosławii i mało rzetelnych relacji w mediach wypowiedział się już w lipcu 1991 roku na łamach „Süddeutsche Zeitung”.
W „Podróży zimowej” krytyka Handkego dotyczyła głównie odpowiedzialności za słowo, ale mało kto wysłyszał pokojową w gruncie rzeczy intencję eseju. Media w relacjach wojennych zainteresowane były prostym, emocjonalnym przekazem. Zdjęcia Susan Sontag na tle ruin Sarajewa. Suita Bacha na wiolonczelę wykonana nad lejem po bombie. „Czekając na Godota” w oblężonym mieście. Zachodni artyści i intelektualiści celebrowali współczucie po właściwej stronie.
Pamiętam wstrząs na widok zdjęcia w prasie w 1992 roku: wychudzony mężczyzna wśród innych wychudzonych mężczyzn za drutem kolczastym. Pojawiło się na okładkach najważniejszych gazet europejskich. Skojarzenie było jedno: obóz koncentracyjny, Auschwitz, Holokaust. Pochodziło z kraju, gdzie jako dziecko spędzałam wakacje z rodzicami. Zbrodnia ludobójstwa w europejskiej pamięci kolektywnej nakłada się na jedną kliszę – zbrodni nazistowskich. Powiązanie Serbów z nazistami utrwaliło się już na początku wojny na Bałkanach, na trzy lata przed masakrą w Srebrenicy, która ostatecznie potwierdziła ten wizerunek. (Wiadomo dziś, że podczas wojny na Bałkanach działały agencje piarowe wyspecjalizowane w świadomym upraszczaniu rzeczywistości i sterowaniu opinią publiczną, m.in. amerykańska Ruder Finn Global Public Affairs, zaangażowana przez Bośnię i Chorwację, sprawdzona wcześniej w wojnie w Zatoce Perskiej w 1991 roku. Piszę o tym szerzej w książce „Między Placem Bohaterów a Rechnitz. Austriackie rozliczenia”, w rozdziale poświęconym Handkemu.)
A ponieważ opinia publiczna w Serbach rozpoznała kontynuatorów niemieckich nazistów, Handke ze swoją obroną automatycznie znalazł się w pobliżu kłamców oświęcimskich. Zarzucono mu relatywizowanie zbrodni wojennych, obojętność wobec ofiar, rewizjonizm czy wręcz bliskie związki z „Blut und Boden”.
W 1999 roku wielu intelektualistów zachodnich, m.in. Jürgen Habermas i Susan Sontag, poparło naloty NATO na Serbię nazwane „humanitarną interwencją” (bez mandatu ONZ) i zadeklarowane przez Sojusz jako „pierwsza w historii wojna o prawa człowieka”. Uczestniczyła w niej niemiecka Luftwaffe, pojawiając się w tych rejonach Europy po raz pierwszy od drugiej wojny światowej. W czasie bombardowań Handke dwukrotnie pojechał do Serbii i Kosowa. Protestował coraz bardziej histerycznie. W Europie nikt nie chciał go słuchać. Nie do zniesienia były obrazy uchodźców kosowskich przeprawiających się przez góry w ucieczce przed czystkami etnicznymi. Europejczycy mieli poczucie, że trzeba to przerwać. Tylko nie wiedzieli jak. NATO ich wyręczyło. W geście protestu przeciw interwencji Sojuszu Handke zwrócił przyznaną mu w 1973 roku niemiecką Nagrodę im. Georga Büchnera. Wystąpił również z Kościoła katolickiego, ponieważ papież nie potępił amerykańskich nalotów.
Potem było już tylko gorzej. Mowa, którą wygłosił nad trumną serbskiego dyktatora Slobodana Miloševica (2006), oskarżonego przez haski trybunał o zbrodnie ludobójstwa, wydawała się gwoździem do jego własnej trumny, literackiej. Pisarz fetowany niegdyś jak gwiazda pop stał się nagle persona non grata. Comédie-Française odwołała zaplanowaną na 2007 roku prapremierę jego sztuki „Das Spiel vom Fragen”. Rada miasta Düsseldorfu postanowiła nie wręczać Handkemu Nagrody im. Heinricha Heinego, przyznanej mu przez niezależne jury. Nie dziwi to, skoro jurorzy podkreślili w uzasadnieniu, że to nagroda za pisarskie zaangażowanie: „Niepokorny jak Heinrich Heine Peter Handke podąża w swoim dziele drogą ku otwartej prawdzie. Poetyckie spojrzenie na świat przeciwstawia bezwzględnie publikowanym poglądom i ich rytualizacji”.
W mediach rozpętała się kolejna burza. Niedoszły laureat po raz kolejny tłumaczył, że nieprawdą jest, jakoby zaprzeczał masakrom popełnionym podczas jugosłowiańskich wojen, włącznie z masakrą w Srebrenicy, a także jakoby nazywał Miloševicia ofiarą. Przypomniał też, że porównanie Serbów do Żydów, którego użył w wielkim wzburzeniu podczas pewnego wywiadu udzielonego w obcym języku, zrewidował niezwłocznie jako „nonsens” i wielokrotnie już od tej swojej nieprzemyślanej wypowiedzi się odcinał. Zachęcał, by czytać książki, które napisał w ciągu ostatnich 15 lat na temat byłej Jugosławii, sztuki, artykuły i eseje, a nie gazetowe relacje i komentarze felietonistów, którzy wypaczają jego myśli. Wyczerpany napastliwymi atakami odmówił przyjęcia nagrody, pisząc, że chce oszczędzić sobie i swojemu dziełu dalszego chamskiego poniewierania przez lokalnych polityków.
Broniła go Elfriede Jelinek. Niezmiennie. Akurat ona! Zaprawiona w bojach z mediami, niezłomnie walcząca o prawdę, podobnie jak Handke, lecz inaczej niż on badająca mechanizmy języka, które pozwalają fałszować, zakłamywać historię. Broniła pisarskiej autonomii, broniła prawa poety do własnego, osobnego głosu.
Jak brzmiał głos Handkego nad grobem domniemanego ludobójcy? Żałował, że nie ma tu z nim innego pisarza, np. Harolda Pintera, bo ten znalazłby mocne słowa. On sam, Handke, ma tylko słabe słowa, powiedział. Z pomiętej kartki odczytał po serbochorwacku: „Świat, tak zwany świat, wie wszystko o Jugosławii, Serbii. Świat, tak zwany świat, wie wszystko o Slobodanie Miloševiciu. Świat, tak zwany świat, zna prawdę. Dlatego tak zwany świat jest dziś nieobecny. Nie tylko dziś, nie tylko tutaj. Tak zwany świat nie jest światem. Wiem, że nie wiem. Nie znam prawdy. Ale patrzę. Słucham. Odczuwam. Pamiętam. Pytam. Dlatego jestem tu dzisiaj”. Zdecydowanie nie było to właściwe miejsce do poszukiwania prawdziwych odczuć. Fatalny gest, którego Handke nigdy nie wymaże.
Nawiasem mówiąc, wspomniany przez Handkego Harold Pinter, noblista, nie pojawił się na pogrzebie Miloševicia, ale publicznie opowiadał się za jego uwolnieniem. W 1999 roku ostro krytykował rząd Tony’ego Blaira za udział w nalotach na Serbię, przeprowadzanych pod hasłem „cywilizacja przeciw barbarzyństwu”: „Spójrzmy prawdzie w oczy: ani Clintona, ani Blaira nie obchodzą kosowscy Albańczycy. Ta akcja była kolejnym rażącym i brutalnym potwierdzeniem potęgi USA przy użyciu natowskich pocisków. Jedynym jej celem było przypieczętowanie amerykańskiej dominacji w Europie. Należy to sobie w pełni uświadomić i bronić się przed tym” („The Guardian”). Jego mowa noblowska w 2005 roku zatytułowana „Sztuka, prawda i polityka” poświęcona była niemal w całości krytyce interwencji wojskowych USA sprzecznych z prawem międzynarodowym.
Tymczasem Handke pogrążał się w medialnej grze, nad której regułami nie panował. A przecież Handke to anarchista, buntownik, w latach 60. związany z pisarzami ugrupowania Forum Stadtpark, którzy eksperymentom formalnym i językowym nadali wymiar politycznego zrywu przeciw skostniałemu powojennemu społeczeństwu. W sztuce „Kaspar”, powstałej na fali rewolucji studenckiej 1968 roku, ukazał język jako narzędzie władzy, dyscyplinowania, porządkowania i podporządkowywania. Rebelią przeciwko językowym i myślowym schematom wpisywał się w austriacką tradycję językowego sceptycyzmu, któremu patronowali filozofowie Ludwig Wittgenstein i Fritz Mautner. Przeciwko instrumentalnemu traktowaniu języka wystąpił zresztą już w 1966 roku podczas posiedzenia pisarzy z Grupy 47 w Princeton. Wysłany przez wydawcę jako nieznany debiutant zarzucił m.in. przyszłym noblistom Heinrichowi Böllowi i Güntherowi Grassowi nudę, konwencjonalność i „impotencję opisową”. Jego postawa w zasadzie nie zmieniła się do dziś: na literacką arenę wkroczył, wymyślając uznanym literatom, w teatrze na dzień dobry zwymyślał publiczność, potem już tylko wymyślał dziennikarzom, nadużwającym języka do dezinformacji i manipulacji. Nie chroniąc siebie, obrażał i prowokował. Jakoś nie chciał sklasycznieć, urządzić się duchowo, intelektualnie, produkować karmy książkowej dla czytelników.
Kim jest Handke dziś? Upoetyzowanym cynikiem czy błędnym rycerzem walczącym piórem poezji z mielącymi prawdę mediami wiatrakami?
Nie sposób oceniać tragicznego zbłądzenia Handkego w dżungli bałkańskiej wojny domowej, nie biorąc pod uwagę jego pochodzenia. Traumatyczne doświadczenie Europy Środkowo-Południowej wpisało się w jego rodzinną historię. Podziały, konflikty, rany nosi w sobie jako mieszkaniec pogranicza. Zdanie, że Europa Środkowa ma dla niego „znaczenie wyłącznie meteorologiczne”, można odczytać jako kaprys, albo prowokację.
Urodził się w 1942 roku w małej przygranicznej miejscowości w Karyntii, w rodzinie karynckich Słowenów o silnych tradycjach patriotycznych. W referendum 1920 roku jego dziadek głosował za przyłączeniem południowych terytoriów Austrii do nowo utworzonej Jugosławii, czym poważnie naraził się sąsiadom. Handke miał dwóch ojców, Niemców, żołnierzy Wehrmachtu. Pierwszego, biologicznego, poznał dopiero w wieku osiemnastu lat. Drugi go wychował, ale Handke go nie akceptował. Pierwszy opuścił go przed narodzinami, drugi po latach konfliktów okazał się nieprawdziwy. Nienawiść do ojca, Niemca, spotęgowana i wystylizowana w literaturze, była dla Handkego ważnym impulsem twórczym. Jego ukochana matka, Słowenka, udręczona wieloletnią depresją, popełniła samobójstwo w 1971 roku. W „Pełni nieszczęścia”, mikropowieści będącej literackim przetworzeniem tej tragedii, winą za jej śmierć narrator obarczy w dużej mierze właśnie ojca. Dwaj bracia matki, Gregor i Hans, żołnierze Wehrmachtu, zginęli na froncie wschodnim. Do słoweńskich przodków Handke powraca m.in. w „Die Wiederholung”, „In der Niemandsbucht”, a przed kilku laty w dramacie „Wciąż jeszcze burza”, będącym swego rodzaju rodzinnym ustawieniem. Gdy pod koniec wojny wielu karynckich Słowenów trafiło do obozów koncentracyjnych, rodzina Handkego przeniosła się do Berlina, gdzie zamieszkała w zniszczonym rosyjskim sektorze. Na krótko przed blokadą Berlina Zachodniego, w 1948 roku, udało im się uciec i przedostać przez strefy okupacyjne bez papierów do Austrii. Po powrocie do Karyntii Handke u słoweńskiej rodziny matki czuł się podwójnie obco – z jednej strony przynależał do mniejszości, z drugiej wyobcowywał go berliński akcent. Szkolne świadectwa Handkego opatrzone były adnotacją: bezpaństwowiec. Sam Handke bezpaństwowością odczuwaną od najwcześniejszego dzieciństwa tłumaczy odwieczną tęsknotę za peryferiami. Wielonarodowa Jugosławia była dla niego mityczną krainą dzieciństwa, idealizowaną arkadią, „prekapitalistyczną idyllą”.
Francuski filozof Alain Finkielkraut, jeden z trzech obok Bernarda Henri-Levy’ego i André Glucksmanna, którym Handke zarzucił stronnicze sekundowanie Bośniakom i Chorwatom, zasugerował w kontekście interwencji NATO na Bałkanach, że antygermanizm Handkego wynika z nieczystego niemieckiego sumienia, które w imię niemieckiej przeszłości każe uchylać się od wyzwań teraźniejszości. Warto odwrócić tę myśl i zastanowić się, czy może w napastliwości mediów i głosach intelektualistów francuskich i niemieckich atakujących Handkego nie odzywa się złe sumienie Europy, która z naiwną radością witała rozpad byłej Jugosławii (podobnie jak kilka lat temu Arabską Wiosnę), bezczynnie patrzyła na narastanie etnicznych konfliktów, a wreszcie nie reagowała na masakrę w Srebrenicy, dokonującą się na oczach błękitnych hełmów? Może wściekłe ataki na Handkego to również rodzaj ekspiacji? Nas wszystkich, Europejczyków, którzy do tego dopuściliśmy?
Handke się niebezpiecznie wychylił, wystąpił przed szereg, zaryzykował wszystko. Rzucił samego siebie na pożarcie intelektualistom, publicystom, moralnym autorytetom całego świata, politycznej poprawności. Wybrał rolę idioty, a nie mędrca, naraził swoją pozycję, nazwisko, wizerunek. W szumie informacyjnym, w zalewie pośpiesznych sądów, powielanych z szybkością internetu, gdy nieustannie zmuszani jesteśmy do wydawania opinii – palec w górę, palec w dół (w rzeczywistości palec pod budkę: ja też popieram, ja też potępiam!) – on wolał mówić: nie wiem, nie widziałem, nie byłem tam, sprawdźcie. Paradoksalnie właśnie on swoją postawą prowokował do nieustannej dyskusji, nie pozwalał zapomnieć, zamieść pod dywan tego, co się wtedy stało w Europie. Paradoksalnie, po dwudziestu latach od zakończenia wojny w byłej Jugosławii mówimy o niej najgłośniej, gdy Handke dostaje jakąś nagrodę. A przecież tyle pytań pozostało bez odpowiedzi. Może w jakiś przewrotny sposób, wbrew utrwalonym (prze)sądom, powtarzanym najczęściej przez tych, którzy Handkego nie czytali, ale wiedzą lepiej, decyzja komitetu noblowskiego potwierdza, że Peter Handke jest przede wszystkim pisarzem. Pisarzem, który gotów jest ponieść każde ryzyko.
Po wiadomości ze Sztokholmu zaszył się na kilka godzin w lesie. Gdy wrócił, pod bramą czekał na niego tłum dziennikarzy z kamerami. Na pytanie, jak się czuje, odpowiedział po chwili: jakby mnie uniewinniono.