Na początek taki obrazek, bo dobrze oddaje klimat tego filmu: starszy pan w kaszkiecie, z kijem do snookera w ręce wchodzi do swojego mieszkania w bloku, które dzieli z rodziną. Minę ma niewesołą, chwilę temu duży biały pies z bogatego domu rzucił się na jego małego białego, biednego pieska, rozszarpał go, a potem schował się w wąskiej uliczce. Synowa albo córka, nie udało mi się niestety określić szczegółowo rodzaju pokrewieństwa, mówi mu prosto z mostu: dobrze się stało, że zdechł, teraz będziesz mógł iść do domu starców. Starszy pan jest najwyraźniej dla młodego małżeństwa z dzieckiem kulą u nogi, ale przecież nie jest tak, że siedzi rozwalony przez cały dzień w salonie i obżera się flipsami. Kurczę, on tak naprawdę z nimi nawet nie mieszka – rodzina zrobiła mu legowisko na balkonie. Pod legowiskiem ma szafę z ubraniami. W snookera nie gra, kupił kij od chłopaka, który wpadł w kłopoty. Chodzi z nim teraz po mieście i wygląda jak ten mąż, który postanowił wyrzucić w sierpniu zwiędłą choinkę, ale jeszcze nie wie gdzie. Zachodzi nawet do tego domu starców, gdzie miałby spędzić resztę życia – ośrodka strzeże metalowa brama z kolcami. W środku króluje obłęd – pensjonariusze domu spokojnej starości, uwięzieni w wilgotnych i ciemnych celach, odbijają się od ściany do ściany, gibając się do przodu i w tył, niepotrzebni, nieobecni, pozbawieni godności, nieistotni.
Zdaje się, że jednak wcale nie trzeba być w wieku emerytalnym, żeby tak czuć się w Chinach, przynajmniej w tych Chinach pokazywanych przez Hu Bo. Hu umieścił akcję swojego debiutu w Shijiazhuang, jeśli wierzyć filmowi, który właśnie pojawił się na nowiutkiej platformie vod Nowych Horyzontów, nie zagląda tu słońce, składa się ono ze smogu, szarych pustaków, brudnej foli, betonowych wiaduktów, brzydkich mebli z płyty PCV. Za największą atrakcję uchodzi w nim Park Małp, gdzie zdezorientowana małpa pilnuje sterty kamieni w pordzewiałej klatce. Jest to średniej wielkości miasto jak na Chiny, liczy dwa i pół miliona mieszkańców, sądząc po „Siedzącym słoniu”, ludzie, którzy je zamieszkują, nie są zbytnio szczęśliwi. Dorośli są urobieni albo zgorzkniali, dzieci mają w pogardzie rodziców, o emerytach już było, grupa średniaków zajmuje się albo gangsterką, albo konsumpcją, albo seksem pozamałżeńskim. I żadna z tych aktywności nie sprawia średniakom wielkiej przyjemności. Ludzie znęcają się nad sobą, zadręczają, są nieczuli wobec siebie samych i innych. Industrializacja idzie pełną parą, burzy się szkoły, stawia apartamentowce. Napędza ją jakaś ponura siła. Jakby żadne państwo tu nigdy nie dotarło, jakby nie wykształciło się żadne społeczeństwo. Jest stan natury, w zasadzie każdy przeciw każdemu. Córka drze się na matkę, że musi po niej sprzątać, matka drze się na córkę, że się źle prowadzi. Ojciec daje z kopa synowi, starszy brat pierze młodszego brata tak mocno, że mu uszkadza słuch. I tylko czasami ktoś zamruczy pod nosem zaklęcie, które świadczy, że to doświadczanie życia na Ziemi podlega jakiejś refleksji. Wynotowałem sobie dwie kartki w notesie tych mądrości. Oto kilka z nich: „Świat to pustkowie”; „Nikt w pełni nie rozumie życia”; „Nie ma w tym nic wyjątkowego”; „Moje życie to klęska”; „Życie to pasmo cierpienia od dnia narodzin”.
Ostatnią z tych rac, z których każda świeci na czarno, odpala nauczyciel podrywacz w trakcie monologu skierowanego do uwodzonej przez niego uczennicy. Dziewczyna w jego trakcie je ciastko z kremem. Ktoś mógłby pomyśleć, że reżyser wyraźnie tu mruga w kierunku widza, sugerując, że i on zna to zdjęcie Ciorana ucieszonego od ucha do ucha nad tabliczką czekolady. Z tym, że tu nikt się nie uśmiecha, dziewczyna opycha się z upartą miną, jakby światu na złość. Ta młodzieńcza emocja, kiedy ma się poczucie, że nikt nie dorasta do swojej roli, ludzie sprawiają tylko zawód, rzeczywistość powoduje na zmianę płacz albo wkurw, ten młodzieńczy styl, który wyrabia się w trakcie chodzenia po wertepach w za dużej kurtce z podniesionym kołnierzem, z notatnikiem w kieszeni, w którym regularnie zapisuje się złote myśli wyprodukowane przez samobójców, melancholików, dandysów, geniuszy – minorowe, egzaltowane, egotyczne, przenikają „Siedzącego słonia”.
„Siedzący słoń”, reż. Hu Bo. Chiny 2018, na vod od marca 2021Hu Bo nakręcił ten film przed trzydziestką, niestety niedługo później odebrał sobie życie. Był filmowcem niespotykanie utalentowanym, nie dziwi, że został namaszczony przez samego Bélę Tarra – w „Siedzącym słoniu” widać nieustępliwość i bezkompromisowość, z której słynie kino Tarry. Film jest przy okazji ponury, transowy i bardzo długi, a to kolejne cechy, które zbliżają go do Węgra. Trwa cztery godziny – nie będę ukrywał, oglądałem go na raty. Między jedną ratą a drugą wymieniłem kilka wiadomości ze znajomą, napisałem jej, co oglądam, ona odpisała mi cytatem z tytana bardzo długich metraży, Lava Diaza, który ponoć miał kiedyś powiedzieć, że „najlepsze są takie filmy, kiedy możesz zamówić pizzę i wyskoczyć na seks, a potem wrócić i oglądać dalej”. Nie wiem, może Filipińczyk ma to lepiej przepracowane, może trzeba było w przerwie jeść pizzę i uprawiać seks. Ja po moich przerwach wracałem do „Siedzącego słonia” jak do kąpieli w smole. Bez nadmiernej ekscytacji, ale z uporem, o który siebie nie podejrzewałem, wskakiwałem do świata, w którym montażysta ma wolne, świata trwających w nieskończoność sekwencji, w których kamera po prostu idzie uparcie za bohaterami, prowadzona przez muzykę jak ze starych płyt Mogwaia.
I gdy już się wydawało, że nigdy się nie wydostaniemy z tej wanny, reżyser w końcu wyciągnął rękę. Nie była to pomocna ręka, to była ta sama ręka, którą Konwicki przechodzień machał do swoich czytelników tylko po to, żeby im powiedzieć: nie jesteście sami. W „Siedzącym słoniu” raz co jakiś czas powraca legenda o tytułowym słoniu – ludzie znęcają się nad nim, ciągle go zaczepiają, a on sobie siedzi i nic sobie z nich nie robi. Czy jest to stan ducha, do którego pretendują bohaterowie Hu? Możliwe. Manzhouli, miasto, w którym ponoć żyje siedzący słoń, traktowane przez jednego z bohaterów jak Atlantyda, na zdjęciach w przeglądarce wygląda, jakby zrzucono je prosto z kosmosu w step, a potem, już na koniec, umieszczono w nim gargantuicznych rozmiarów matrioszkę. Nie jest tam łatwo się dostać, pociągi do Manzhouli odwołują w ostatniej minucie, trzeba brać autobus z przesiadką. Podróż, podobna do tej, która wyrwała masy Chińczyków z domów, która była motorem chińskich przemian, zniszczyła i tradycyjne więzy, i krajobraz, ciągle jest dla bohaterów Hu możliwością. Ciągle można wyjechać ze swojego miasta i zacząć od nowa. Mimo tego, że stary dziadek powtarza młodym swoją mantrę: „Możecie jechać dokądkolwiek, nie czeka tam na was nic wyjątkowego”, on też w końcu rusza w drogę.