Niedźwiedź i żaba
„Jak pies z kotem”, mat. prasowe

7 minut czytania

/ Film

Niedźwiedź i żaba

Jakub Socha

„Jak pies z kotem” Janusza Kondratiuka to niezwykłe kino. Nie ma w Polsce równie odważnego i równie prawdziwego filmu, który opowiadałby o tym, co natura robi z ludzkim ciałem i jak choroba infekuje chorego i jego najbliższe otoczenie

Jeszcze 2 minuty czytania

Stary mężczyzna dostaje wylewu. Leży nago na tapczanie, w poprzek łóżka. Po jakimś czasie znajduje go sąsiad. Ten zamiast dzwonić po pogotowie, dzwoni do jego młodszego brata, żeby przyjeżdżał. Pogotowie w końcu jednak się zjawia i zabiera chorego do szpitala. Zdjęcie z tomografu komputerowego pokazuje, że lewa półkula, ta odpowiadająca za logiczne myślenie i zdolności językowe, jest czarna, jakby w żałobnych kolorach. Lekarka wyrokuje, że lepiej już nie będzie, że będzie już tylko gorzej – szczególnie, gdy obumierający mózg pacjenta odwoła się do rdzenia i do pierwotnych instynktów zakodowanych w człowieku. Radzi, żeby nie zwracać uwagi, nie brać do siebie słów chorego, bo to tak naprawdę nie on gada. Opiekująca się pacjentem pielęgniarka jest jakby po tej samej stronie, mówi, że pacjent zwyczajnie bredzi. Gdy brat się nachyla do ucha bredzącego, ten mówi mu, z trudem, ale całkiem sensownie: „gdy ktoś ci powie, że cierpienia uszlachetnia, weź znajdź jakiś pejcz i go wysmagaj porządnie w moim imieniu”.

„Jak pies z kotem” nie jest jednak filmem o nieczułości naszej służby zdrowia ani nawet o wyssanych z palca mądrościach – jesteśmy między ciałem a rodziną. Kto miał do czynienia z osobą po udarze, znajdzie w tym filmie to, z czym sam się zetknął – zarówno fascynujące, jak i przerażające wędrówki wyobraźni; inwencję i nieporadność językową chorych, którzy potrafią cytować łacińskie sentencje i równocześnie nie znajdują słowa dla przedmiotu, który trzymają w ręce i z którego ktoś poi ich herbatą; wreszcie bibliotekę wspomnień, w której najlepiej zachowały się wspomnienia z dzieciństwa, jakieś piosenki, zapachy, a dużo gorzej na przykład imiona synowych i wnuków. Kto nie miał do czynienia – niech ogląda tym bardziej uważnie. Nie ma w Polsce równie odważnego i równie prawdziwego filmu, który opowiadałby o tym, co natura robi z ludzkim ciałem i jak choroba infekuje chorego i jego otoczenie. Janusz Kondratiuk pokazuje, ile kosztuje zajmowanie się osobą po udarze. Przełamywanie bariery wstydu, nieustające ćwiczenia z cierpliwości, ale też ogromny wysiłek fizyczny, gdy sparaliżowane ciało najpierw trzeba wsadzić na wózek, potem wprowadzić pod prysznic, namydlić, spłukać, wytrzeć, znowu wsadzić na wózek, zawieźć do łóżka, położyć i przykryć. Nie jest tak, że ludzie zaraz odnajdują w sobie Matkę Teresę – gdy chory uśnie, pogrąży się w swoich majakach, jego wyczerpana opiekunka, która jeszcze wczoraj planowała kupno barki i wielomiesięczny rejs, powie w filmie do męża: to nie tak miało być.

Dzieci wychowane w Niemczech ganią opiekującego się starszym bratem ojca, że zabrał się do sprawy ze złej strony, sugerują, że są przecież specjalistyczne zakłady. Ojciec – mimo że żył ze starszym bratem jak pies z kotem – nie dopuszcza do siebie myśli, że miałby go gdzieś oddać. Zwierza się żonie, że boi się, co by powiedzieli rodzice, gdy już spotka ich w niebie, choć wątpliwe jest, czy w ogóle wierzy w niebo. Z filmu wcale to nie wynika, co więcej, film nie sakralizuje nawet samej rodziny – są w nim przejawy rodzinnej podłości i zniczulicy. Bezradności, ale także heroizmu, bo jak na zdrowy rozum nazwać to, że ktoś bierze się za pielęgnowanie osoby, której praktycznie nie zna. I nie oczekuje za to żadnej zapłaty.

Na podstawowym poziomie, jako opowieść o młodszym bracie i jego żonie, którzy niespodziewanie muszą zająć się starszym bratem męża i jego odlecianą partnerką, film Kondratiuka sprawdza się lepiej niż dobrze. Jest w nim jednak nadwyżka, która wynosi całość na zupełnie inny poziom. „Jak pies z kotem”, jak wiadomo, jest filmem autobiograficznym, w którym Janusz Kondratiuk opowiada o sobie i o swoich najbliższych: żonie, bracie, bratowej, dzieciach. Całość kręcona była w jego domu i domu brata – scenografowie nie mieli tu za dużo do roboty, nie musieli nic wymyślać – ani stosu puszek z taśmą za starym tapczanem, ani landfaszcików na ścianach, ani drewnianych krzeseł na tarasie, na których teraz Kondratiuk siedzi i udziela wywiadów. Aktorzy mogli bezpośrednio podpatrywać tych, w których się wcielili. Robert Więckiewicz, grający Janusza, podkreślał w wywiadach, że nigdy się z czymś takim nie spotkał, żeby grać żywą osobę, która dodatkowo stoi za filmującą cię kamerą. Ciężar realności dociska film, sprawia, że mimo wszystko patrzy się na niego pod innym kątem, choć ten kąt oczywiście zależy od tego, ile w sobie mamy obrazów na temat rodziny Kondratiuków.



Młodszy z Kondratiuków odważnie mierzy się ze swoim życiem, otwiera do niego szeroko drzwi, choć może nie na oścież. Są tu i problemy alkoholowe jego bratowej, choroba brata, irytacja i wściekłość Janusza, które biorą się nie tylko ze stanu zdrowotnego Andrzeja, ale i poczucia żalu do niego, że w przeszłości nie dbał o ich relację i myślał tylko o sobie. Zapytany teraz: czemu?, odpowiada jak dziecko: nie pamiętam. Analogicznie do „Ostatniej rodziny”, buforem między dwoma samcami oddanymi sztuce jest żona Janusza, Beata – to ona niejako próbuje wyprowadzić na spokojne wody ten pijany statek, choć nie może liczyć na żadną pomoc ze strony żony Andrzeja, żyjącej w chmurach, a raczej na nieustannym rauszu. Jest więc „Jak pies z kotem” także zbudowanym przez męża dla żony małym pomnikiem.

„Jak pies z kotem”, reż. Janusz Kondratiuk„Jak pies z kotem”, reż. Janusz Kondratiuk. Polska 2018, w kinach od 19 październikaJeśli wierzyć filmowi, Janusz był postrzegany przez swojego brata i jego żonę jako marny realista, inwektyw pod jego adresem pada zresztą więcej, są dużo mocniejsze, jeśli dobrze pamiętam, pojawia się nawet „człowiek-żaba”. Realizm w „Jak pies z kotem” rzeczywiście jest – najwyżej próby, film rozgrywa się tak naprawdę w dwóch pomieszczeniach, na jednej szosie i w ogrodzie. Kondratiuk wie, jak zbudować architekturę tego świata i rozegrać zwyczajne sytuacje, by nadać im autentyczności. Cały zespół aktorski gra tu jak z nut, każde z małżeństw inaczej – młodzi ze spokojem, starsi – w artystowskiej ekspresji. Ciekawe jednak, że Janusz Kondratiuk chyba wziął sobie do serca to, co mówił jego brat, bo postanowił poszerzyć swój filmowy świat. Wpuścić w niego fantazję – niedźwiedzia, który szarpie poduszkę, psy, które chodzą po ścianach. Otworzyć się na naturę, która w filmach Andrzeja znaczyła tak dużo. Tu też – tylko że jest to natura podglądana przez realistę, przez okno, z rehabilitacyjnego łóżka. Ale nawet z tej perspektywy zdaje się czymś niezwykłym.

W jednej z najładniejszych scen bracia siadają blisko siebie: jeden na łóżku, drugi na krześle. Andrzej rzuca pomysł na film, Janusz dopinguje go do wymyślania kolejnych zdarzeń, po chwili już widzą, jak trzech marynarzy wychodzi z ich pokoju i wchodzi do dzielnicy portowej. Są gotowi na rozróbę. Janusz dopytuje, co dalej, Andrzej zasypia. „Jak pies z kotem” jest pożegnaniem z bratem, tym filmem, którego nigdy nie udało im się wspólnie nakręcić.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).