„Niech nikt nie pozostaje w cieniu”, mówił dawno temu jeden z bohaterów filmu „Fanny i Aleksander” Bergmana – dziś już nie pamiętam który. Wziąłem sobie jednak te słowa do serca i postanowiłem postępować według nich w trakcie tegorocznego festiwalu w Rotterdamie, szczególnie że nie udało mi się zarezerwować miejsca w „Sleepcinemahotel”. Ten mały hotel, ulokowany w budynku WTC Rotterdam, stworzył na zaproszenie organizatorów festiwalu Apichatpong Weerasethakul. Hotel był mały, tylko jeden duży pokój – ustawiono w nim kilkanaście piętrowych łóżek. Ale było wszystko, co trzeba: darmowe ręczniki, czysta pościel, lampki do czytania i duży ekran na ścianie. Jedyne, co mogłoby przeszkadzać, to rząd gapiów, którzy przyglądali się tej żywej instalacji. O godzinie 22.00 ostatni gapie byli jednak wypraszani, pierwszych wpuszczano dopiero o 16.00, zostawali tylko ci, którzy mieli zarezerwowane spanie. Czy to nie cudowne? 18 godzin na leżąco. 18-godzinne drzemki przez dziesięć dni; filmy oglądane przez sen. Chciałbym kiedyś spróbować takiego życia festiwalowego.
Jako że ten plan się nie powiódł, trzeba było dojeżdżać na festiwal codziennie aż z Amsterdamu. Ale w Holandii wszędzie jest blisko. Rotterdam to niby mała impreza – wychodzi się z dworca kolejowego, zapala papierosa i zanim zdąży się go spalić, już się jest przed głównym budynkiem festiwalowym. Inne rozlokowane są wokół niego tak blisko, że nie opłaca się wyciągać paczki i zapalniczki. Tylko jedno kino jest trochę dalej, po drugiej stronie mostu, który wygląda trochę jak most Siekierkowski i prowadzi do dzielnicy loftów i sushi, przypominającej nowojorskie Dumbo. Tak czy inaczej, atmosfera jest piknikowa, chociaż to luty: wiekowi didżeje puszczają rockabilly i disco, wszyscy piją piwo, jedzą curry, nikt się nie spieszy. Na widzów czeka kilkaset filmów z całego świata, wyświetlanych od wczesnego rana do późnego wieczora, pogrupowanych w cztery sekcje, z których każda zawiera kilka podsekcji. „Świat w kryzysie”, panorama kina panafrykańskiego, „nowe głosy”, „rewolucja technologiczna”. Muzyka, awangarda, historia. Dominikana, Chorwacja. Egipt, Bahama. Szwajcaria i Turcja. Nie sposób wszystkiego obejrzeć, nie sposób kogoś nie pominąć, postanowiłem więc chociaż, że nikogo nie będę preferował ani skreślał. W Rotterdamie to o tyle łatwiejsze, że festiwal nie stara się przyciągać magią dużych nazwisk, jak ma to w zwyczaju chociażby Berlin czy Cannes. Poza kilkoma znanymi reżyserami, którzy przyjechali z dużymi filmami – sami nieznajomi. Zrobiłem sobie więc festiwal zaskoczeń.
I tak na początku trafiłem na „El perro Molina” José Celestino Campusano. Z tego argentyńskiego filmu, zrobionego trochę w stylu „Świata według Kiepskich”, chociaż zdecydowanie gorzej zagranego, zapamiętam scenę, w której upośledzony ruchowo, ale chyba też umysłowo lokalny cyngiel w wieku – tak na oko – 25 lat stoi na kupce śmieci na dzikim śmietnisku, otoczony przez grupę upośledzonych dzieci i rzuca w ich kierunku słodycze. Zapamiętam z niego też grubego i skorumpowanego komendanta policji, któremu życie bez wizyt w burdelu wydaje się pozbawione smaku i który musi zmierzyć się z faktem, że jego żona, po tym, jak odkryła jego hobby, sama postanowiła się w jednym z burdeli zatrudnić. Tam spotkała alfonsa o pseudonimie „Czacha”, który się w niej zakochał i który, co jest kluczowe dla dalszego przebiegu fabuły, przyjaźni się z tytułowym „Psem” Moliną – starym zabójcą na zlecenie, który potrafi jeszcze nieźle ugryźć. Są w filmie Campusano rzeczy, które nie zdarzają się już w dzisiejszym, coraz bardziej sprofesjonalizowanym kinie, przypominające raczej złote czasy polskiego kina niezależnego. Oto w fabularną tkankę wdziera się na przykład scena, w której policjant wchodzi do domu z reklamówką z bułkami, wyjmuje jedną z nich, a następnie nóż z szuflady i następuje cięcie. Dlaczego ten fragment znalazł się w filmie? Może ktoś zapomniał go usunąć? Albo jest to scena z dokumentu o realizacji „El perro Molina”, w której aktor grający policjanta robi sobie przerwę na lunch.
Podobnych niespodzianek było więcej. W brazylisjkim „Loveling” Gustavo Pizziego cała fabuła osnuta jest wokół wyjazdu zdolnego syna do Niemiec, gdzie ma grać w lidze piłki ręcznej. Wszystko pięknie, tylko że aktor, który wciela się w młodego szczypiornistę, rusza się po boisku jak drewniany pajacyk, ja bym go nie zatrudnił w żadnym profesjonalnym zespole. Film Pizziego ogląda się jednak z dużą rozkoszą, a to dzięki Karine Teles, grającej Irene, matkę sportowca. Teles potrafi być równocześnie kłębkiem nerwów i kłębkiem sprzeczności; wirującą w tańcu wokół kuchennych gratów nastolatką i zmęczoną kobietą, która próbuje odbić się od dna. Płacze i śmieje się właściwie równocześnie. Pizzi podąża głównie za jej emocjami, choć czasami zawiesza się i odwraca kamerę na męża Irene i jej drugiego syna, który w miejskiej orkiestrze gra na tubie. Filmuje ich, jak spokojnie, na małych stołeczkach siadają przed lodówką i robią sobie małą ucztę na chwilę przed snem.
Takich zwiech w słowacko-belgijskim „Le fleurière” Rubena Desire jest jeszcze więcej, cały film to właściwie jedna wielka zwiecha, „Czekając na Godota” w sklepie z kwiatami, gdzie zamiast Estragona i Vladimira mamy trzech Romów: Tomiego, Rasto i Mizu. Mężczyźni siedzą, czekają i gadają, a to o neofaszystach, którzy biją w Czechach, a to o tym, czy motor jadący 120 km/h jest szybszy od samochodu jadącego 120 km/h, a to o przenośnym piecyku, który jednym wydaje się, że grzeje, a drugim, że wcale. Desire próbuje pożenić Becketta z kinem gatunkowym spod znaku „heist movie”, czyli filmów o złodziejach i włamaniu. To połączenie jest w równym stopniu kuriozalne, co intrygujące – to samo można powiedzieć o zachowaniu głównych bohaterów, którzy zabierają się do włamania od naprawdę dziwnej strony. A widz zastanawia się, co z tego wszystkiego wynika: Toni, Rasto i Mizu siedzą przed wielkim dołem w podłodze, portalem do wielkich pieniędzy i lepszego świata.
Idźmy dalej. W kanadyjskim „All You Can Eat Buddha” Mike spędza wczasy w resorcie gdzieś w południowej Ameryce wraz z grupą bogatych białasów. Do dyspozycji mają wszystko – plażę, kokosy, służbę. Stoły uginają się od jedzenia. Mike opala się, je, potem śpi, potem znowu opala się, smaruje olejkiem zgrillowane ciało, znowu je. Tak mu się podoba, że postanawia zostać na dłużej, w międzyczasie przechodzi kurację kojącym aloesem, wchodzi w intymny kontakt z ośmiornicą, którą ratuje od śmierci, podobnie zresztą jak jedną turystkę, odmawiającą spożywania posiłków. I tu zaskoczenie – resort nagle zostaje odcięty od świata, a Mike zamienia się w buddę, wszystko w niecałe półtorej godziny. Gdybym nie zobaczył, tobym nie uwierzył.
Podobnie jak w to, że Rosjanie zrobią kiedykolwiek dokument o ostatnim reprezentacyjnym meczu Zinédine'a Zidane'a. Ten mecz, który przeszedł już do historii, inspirował i rzeźbiarzy, i pisarzy. Zidane'em zajmowali się też filmowcy, w 2006 roku premierę miał film „Zidane: Portret XXI wieku”. „Nazidanie” Borisa Yukhananova i Aleksandra Sheina to jednak coś zupełnie innego – coś na kształt piłkarskiego Dana Browna. Ekstrawagancki esej metafizyczno-narkotyczny, przyglądanie się przez lupę nawet największym medialnym śmieciom, wpatrywanie się w nie tak długo, aż ukaże się w nich mapa wszechświata albo nawet twarz Boga. Skrzydła wytatuowane na plecach Materazziego – czy to przypadek? A rozmowa z duchem, którą miał odbyć Zidane i której potem się wyparł? A murawa na niemieckich stadionach, na której wszyscy się wywracali? A łokieć Rossiego? A wiązanie buta przez Carlosa? To też przypadki? Yukhananov i Shein przez prawie dwie i pół godziny bombardują widza znaczącymi faktami i dorabiają do nich coraz bardziej cudowne teorie. „Nazidanie” można nazwać współczesną teogonią – trudno się od niej oderwać. Trudno, choć przez chwilę, nie uwierzyć w serwowaną przez nich legendę.
I jeszcze jedno odkrycie na zakończenie: chiński film „Xia gua fe cheng xian ji” (po angielsku „The Widowed Witch”), który wyjechał z Rotterdamu z nagrodą główną. W większości czarno-biały, jednak czasami nagle kolorowy, rozgrywający się na chińskiej prowincji, ale i wśród chińskich duchów. Główna bohaterka w pierwszej scenie umiera, ale potem zostaje wciągnięta z powrotem do świata żywych przez lokalnego szamana. Po powrocie już na starcie zostaje zgwałcona, potem sama zostaje szamanką, w towarzystwie głuchoniemego brata swojego zmarłego męża rusza w świat małym busikiem, który tej dwójce i towarzyszącemu im psiakowi będzie służył także za mieszkanie. Cai Chengjie przeprowadza swoją bohaterkę przez prawdziwe pole minowe, którym są współczesne Chiny. Zimno w tych Chinach – ludzie chodzą przygarbieni, zakutani, mają zgrabiałe palce, niedogrzane domy, ich serca też są z lodu. W tym wyziębionym piekle chiński filmowiec namawia nas do śmiechu. Śmiejemy się w najmniej oczekiwanych momentach, trochę niepewni, czy aby nie błądzimy we mgle chińskich kontekstów. A ostatecznie to dobry stan. Dobrze, gdy kino robi coś, do czego nie jesteśmy przyzwyczajeni – oglądamy i nijak nie wiemy, jak to ugryźć.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).