Biały Dom wariatów
Jared Rodriguez / Truthout / CC BY-NC-SA 2.0

21 minut czytania

/ Obyczaje

Biały Dom wariatów

Adrian Stachowski

„Ogień i furia” Wolffa i „Co się stało” Clinton tworzą ciekawy komplet. Pierwszą książkę czyta się jak raport z wariatkowa, z którego rządzi się światem, drugą – jak rachunek sumienia kogoś, kto miał do tych rządów nie dopuścić

Jeszcze 5 minut czytania

1.

Ostatnią kampanię wyborczą w Stanach Zjednoczonych i pierwszy rok prezydentury Donalda Trumpa da się streścić jako nieistniejącą powieść Thomasa Pynchona. Jej fabuła szłaby tak: wywodzący się z branży nieruchomości krezus z niejasnymi finansami i gwiazdor reality TV startuje w wyścigu do Białego Domu. Za jego plecami staje magnat medialny, podszeptujący idącemu jak burza kandydatowi skandalizujące i mroczne idee. Między nimi a władzą stoi kobieta, pierwsza w historii prezydenckiego wyścigu. W tle kampanii przewijają się rosyjscy hakerzy, neonaziści z alt-right i fałszywe wiadomości o politykach gwałcących dzieci w podziemiach pizzerii. Nieoczekiwanie dla świata i także dla samego siebie gwiazdor aferzysta wygrywa, ale to dopiero początek kłopotów… Blurb na okładce: „Tego gówna nie zmyślisz”. To mantra pierwszego rzecznika Białego Domu, Seana Spicera, która w „Ogniu i furii” Michaela Wolffa pojawia kilka razy. Spicer oczywiście nie ma racji, bo wszystko da się zmyślić. Jego mantra mówi o czymś innym. Chodzi o zdumienie, że to gówno dzieje się naprawdę.

2.

Książki Wolffa i Clinton pełne są tego zdumienia od samego początku. Wolff otwiera „Ogień i furię” relacją z nocy wyborczej z 8 na 9 listopada 2016. To była absurdalna zamiana miejsc: jeden sztab, Clinton, był pewny historycznej wygranej, a drugi, Trumpa, spodziewał się oczywistej porażki. Sam Trump już miał wymówkę – wybory sfałszowano – a i tak był zdania, że nawet jak przegra, to wygra, ale akurat nie prezydenturę. Jak pisze Wolff, kiedy okazało się, że Trump będzie prezydentem, ten najpierw zdębiał, potem się przeraził, a potem przeszedł przemianę w człowieka, który uwierzył, że zasłużył. Transformacja miała trwać trochę więcej niż godzinę.

Clinton zaczyna „Co się stało” od uroczystości inauguracji prezydentury z 20 stycznia: „Głęboki wdech. Czujesz, jak powietrze wypełnia ci płuca. Robisz to, co trzeba. Kraj musi zobaczyć, że nasza demokracja wciąż działa, nieważne, jak bardzo to dla ciebie bolesne. Wydech. Krzyczeć będziesz później”. W wyborczą noc też nie było łatwo. Kiedy Trump przemieniał się w prezydenta, ktoś przekazał mu telefon. „Pogratulowałam mu i obiecałam, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by cały proces przejęcia władzy przebiegł sprawnie i gładko. Trump powiedział kilka miłych słów o mojej rodzinie i o naszej kampanii. Możliwe, że napomknął o tym, jak trudne musiało być dla mnie wykonanie tego telefonu, ale pamiętam to jak przez mgłę, więc nie jestem pewna na sto procent” – pisze Clinton pod koniec książki. Według innych relacji zwlekała z tym telefonem tak długo, że musiał interweniować prezydent Obama.

Na tym właśnie polega powab takich książek – dają poczucie bycia świadkiem. Ale nie we wszystko należy wierzyć.

3.

Michael Wolff, „Ogień i furia. Biały dom Trumpa”. Przeł. Magdalena Moltzan-Małkowska, Magdalena Witkowska, Bartosz Sałbut, Prószyński i S-ka, 448 stron, w księgarniach od 26 lutego 2018Michael Wolff, „Ogień i furia. Biały dom Trumpa”. Przeł. Magdalena Moltzan-Małkowska, Magdalena Witkowska, Bartosz Sałbut, Prószyński i S-ka, 448 stron, w księgarniach od 26 lutego 2018Książka Michaela Wolffa pewnie przeszłaby bez echa, gdyby nie ruch prezydenta, który próbował ją zablokować. W takich sytuacjach liczy się każda godzina, więc wydawca przyspieszył premierę o cztery dni, dodatkowo rozpalając media, które tak grzały temat, że gorący news obiegł cały świat. Kiedy książka już się ukazała, czytano ją na wyścigi. Także w Polsce, gdzie co smakowitsze kąski pojawiały się na portalach i w serwisach informacyjnych.

W ten sposób wszyscy dowiedzieli się – przede wszystkim od Wolffa, o czym trzeba pamiętać, bo jako źródło sprawia on spore problemy – że nikt z otoczenia Trumpa nie traktuje go poważnie, wszyscy za to mają poważne wątpliwości, czy jest w stanie sprawować urząd. A do tego chodzi spać o osiemnastej, je w łóżku cheesburgery, ma w sypialni trzy telewizory, które ogląda jednocześnie, i bardzo się denerwuje, kiedy sprzątający podnoszą z podłogi jego koszule. W książce takich fragmentów jest dużo więcej: Wolff przytacza opinie, że Trump jest idiotą otoczonym klaunami, nie tyle osobą, co kolekcją złych cech, nie ma konkretnej wiedzy o niczym, nie czyta ani nie robi notatek, a do tego jest łasym na pochlebstwa megalomanem o zdolności skupienia uwagi jak u dziecka. Trump nikogo nie słucha, a jak słucha – to tylko kogoś, z kim rozmawiał przed chwilą, jest nieprzewidywalny, uparty i nigdy, przenigdy nie robi sobie wolnego od bycia Trumpem. „On po prostu nie przestaje” – powiedział Wolffowi Steve Bannon, kluczowa postać książki, niemalże jej współautor, jeśli weźmie się pod uwagę, jak wiele z informacji w niej zawartych nosi jego odciski palców.

Bannon to dzisiaj już była szara eminencja Białego Domu, pierwszy w historii amerykańskiej prezydentury człowiek, który piastował funkcję głównego stratega prezydenta (nie mając do tego żadnego politycznego doświadczenia, chociaż przy prezydencie, który sam nie ma doświadczenia w sprawowaniu urzędów publicznych, to akurat nie znaczy zbyt wiele). Kiedyś inwestor, bankier i producent filmowy, Bannon pojawił się w orbicie Trumpa jako medialny baron, głowa konserwatywnego imperium medialnego o nazwie Breitbart, kontrowersyjnego, bo kojarzonego z fałszywymi wiadomościami, ale i niebotycznym zasięgiem, który w 2016 roku pracował przede wszystkim na korzyść Donalda Trumpa.

Według licznych relacji były główny strateg Trumpa to będący na bakier z higieną abnegat. Jego ulubiony strój: bojówki, kilka warstw koszulek i klapki. Jednocześnie to człowiek wielkiej ambicji („Ludzie na lewicy chcą wygrywać Pulitzery, kiedy ja pragnę BYĆ Pulitzerem!” – zanotował Joshua Green, autor jego reporterskiej biografii „Devil’s Bargain”), który wierzy, że ma do odegrania historyczną rolę w historii swojego kraju, a być może i świata. Sam o sobie mówi, że jest politycznym street fighterem, co znać po jego brutalnych zagraniach i agresywnym języku, czego przykładów w „Ogniu i furii” nie brakuje – o Ivance Trump mówi na przykład, że jest „głupią jak cegła” suką.

Zaczytany w biografiach amerykańskich generałów i prezydentów, a do tego zafascynowany chrześcijańskim mistycyzmem, ezoterycznym hinduizmem i pismami francuskiego tradycjonalisty René Guénona, Bannon postrzega prezydenturę Trumpa jako moment dziejowy. To głównie Bannon stoi za tym, co zyskało miano trumpizmu, czegoś na kształt politycznej ideologii Trumpa, będącej mieszanką populizmu, białego nacjonalizmu i izolacjonizmu. To oczywiście rodzaj uproszczenia, bo prezydent nie ma żadnej ideologii. W okresie opisywanym przez Wollfa miotał się między walczącymi na śmierć i życie ośrodkami wpływu, czyli Bannonem i Jarvanką, jak ten pierwszy nazywa Ivankę Trump i jej męża Jareda Kushnera, przywołując skojarzenia z innymi power couples: Jayoncé i rozwiedzioną już Brangeliną.

Bannon zrozumiał też, że Trump nigdy się nie zmieni, media i tak go nie polubią, a to, co mówią o nim liberalni dziennikarze, nie ma żadnego znaczenia dla jego zwolenników, dlatego bardziej opłaca się iść na starcie z mediami niż próbować je ugłaskiwać. Słuchając podszeptów Bannona, Trump zyskał pewność, że może powiedzieć wszystko i ujdzie mu to na sucho. Już nie musiał przepraszać i kajać się przed dziennikarzami jak politycy lat minionych – mógł nazwać każdą krytykę brakiem obiektywizmu i wciąż być dla swoich zwolenników bohaterem. I nawet jeśli świat usłyszy, jak przechwala się molestowaniem seksualnym, nic mu się nie stanie.

4.

Większej szkody Trumpowi nie wyrządzi także książka Wolffa, bo nie jest przecież tak, że „Ogień i furia” ujawnia coś niespodziewanego lub zaskakującego. Wolff ani nie demontuje pieczołowicie budowanego wizerunku Trumpa jako męża stanu, ani nie ujawnia skrywanego oblicza jego administracji, która uchodziłaby przedtem za instytucję kompetentną i uporządkowaną.

Trumpowi nic nie zagraża także dlatego, że Michael Wolff nie jest ani Carlem Bernsteinem, ani Bobem Woodwardem, a jego książce daleko do standardów politycznego reportażu, jaki dziennikarze „The Washington Post” ustanowili, ujawniając aferę Watergate i doprowadzając swoimi artykułami do rezygnacji prezydenta Nixona. Wolff jest niedokładny, lubi plotki i nie przywiązuje wagi do źródeł. A to sprawia, że trudno mieć do niego zaufanie.

Według własnych opowieści Wolff zbierał materiał do książki, po prostu przesiadując w Białym Domu i rozmawiając z pracującymi tam osobami, które traktowały go jak kogoś, kto widocznie powinien tam być. Ale zbyt rzadko w swoim reportażu Wolff przyporządkowuje zasłyszane anegdoty do źródeł. Wolff zapisał na przykład historię o tym, jak to prezydent zwykł rozpowiadać, że jedną z rzeczy, która sprawia, że życie warte jest zachodu, jest sypianie z żonami kolegów. Komu Trump tak powiedział? Wolffowi? Komuś innemu? Czy to prawdziwy cytat? Nie wiadomo. Czytelnik nie wie, komu ma wierzyć – lub nie. W innym miejscu Wolff zdaje się sugerować, że Trump ma romans z jedną z kobiet ze swojego otoczenia. Po publikacji książki wokół tych kilku zdań, mówiących o częstych spotkaniach ambasadorki USA przy ONZ Nikki Haley sam na sam z prezydentem na pokładzie Air Force One, wybuchła polityczna burza, ale Wolff wycofał się rakiem. Kiedy Trevor Noah z „Daily Show” przypierał go do muru i pytał wprost o źródło tej historii, autor „Ognia i furii” zalecał, by czytać między wierszami. Nawet nie mówił, że musi chronić źródło, co jeszcze byłoby zrozumiałe. Zamiast tego rzucał w obieg najprawdopodobniej niesprawdzoną plotkę, bo z prawdziwym romansem prezydenta poważny reporter obszedłby się inaczej. Ale może Trump, ze swoim własnym specyficznym podejściem do prawdy, zasługuje właśnie na takiego kronikarza? Może byłby to rodzaj sprawiedliwości?

Krytycy Wolffa przy okazji „Ognia i furii” przypominają nurt New Journalism – Nowego Dziennikarstwa – popularną wśród amerykańskich pisarzy non-fiction w latach 60. i 70. odmianę reportażu, która na wiele sposobów przypomina to, co w Polsce nazywamy reportażem literackim. Tak jak nasi reporterzy dzisiaj, autorzy New Journalism, tacy jak Norman Mailer, Tom Wolfe i Joan Didion, stawiali na literacką atrakcyjność, eksperymenty narracyjne i subiektywność reporterskiego „ja”. Tylko że w ustach krytykujących „Ogień i furię” nawiązanie to nie oznacza bynajmniej uznania dla walorów literackich książki. Chodzi raczej o kwestie, które sprawiły, że w latach 80. ogłoszono śmierć New Journalism, skompromitowanego przez literackie nadużycia oraz luźny stosunek do faktów i źródeł. Oba zarzuty można postawić „Ogniowi i furii”.

5.

Ograniczone zaufanie, chociaż z innego powodu, należy mieć także do książki Hillary Clinton – jest to wszak książka polityczki. I chociaż Clinton zarzeka się, że nie zamierza już ubiegać się o żaden urząd, bardzo często słychać w „Co się stało” wyborczy ton, przeplatający się co prawda z momentami sprawiającymi wrażenie szczerości, ale lepiej nie opuszczać gardy. Przy lekturze dobrze jest pamiętać, że umowa wydawnicza opiewała na przynajmniej kilkanaście milionów dolarów, a poprzednie memuary Hillary Clinton miewały autorów widma. W tym wypadku mówi się aż o trzech.

Hillary Rodham Clinton, „Co się stało”. Przeł. Zofia Szachnowska-Olesiejuk, Adam Olesiejuk, wydawnictwo Sonia Draga, 580 stron, w księgarniach od 17 stycznia 2018Hillary Rodham Clinton, „Co się stało”. Przeł. Zofia Szachnowska-Olesiejuk, Adam Olesiejuk, wydawnictwo Sonia Draga, 580 stron, w księgarniach od 17 stycznia 2018O tym, że jest to książka polityczki, co kilka stron przypominają inspirujące anegdoty z kampanijnego szlaku, na przykład te o diecie kandydatki (lubi meksykańską sieciówkę Chipotle) i godzinach spędzanych u fryzjera i wizażystki (600), opowieści o „spontanicznych” spotkaniach z wyborcami – spotkaniach, których, jak wiadomo z innych źródeł, Clinton wolała unikać – słowne hołdy dla sojuszników i wystudiowane samopomniejszanie kandydatki, która oczywiście jest nikim bez jej bliskich i wyborców, z których poparcia czerpie siłę, by kroczyć naprzód.

Są jednak w tej książce fragmenty, w które można uwierzyć, albo przynajmniej lepiej niż inne udają prawdziwe wyznania. Clinton sprawia wrażenie, jakby sama nie wiedziała dokładnie, co się stało, jakby próbowała to sobie poukładać na bieżąco. Bierze na siebie osobistą odpowiedzialność za swoją przegraną, przyznaje się do błędów i do niefortunnych wypowiedzi, jak tych z Ohio – „pozbawimy pracy wielu górników i pozamykamy wiele przedsiębiorstw” – i Nowego Jorku, kiedy powiedziała: „Połowę zwolenników Trumpa można wrzucić do szuflady z napisem «godne ubolewania»”. Kilkaset stron dalej ciska gromami – na FBI, na nieczyste zagrywki przeciwnika, na media – i w tych gromach jest sporo prawdziwego gniewu i frustracji.

Clinton pisze też o roli, jaką w wyborach odegrał seksizm: „Dowodem rzeczowym numer jeden w tej sprawie jest fakt, że wygrał je kandydat o jawnie seksistowskich poglądach. Wszyscy słyszeli nagranie, na którym chwalił się stosowaniem przemocy seksualnej wobec kobiet, a mimo to wielu wyborców skwitowało tę wypowiedź wzruszeniem ramion, mówiąc: «I tak na niego zagłosuję»”. I trudno odmówić jej racji, podobnie jak kiedy przypomina, że to ona zebrała więcej głosów w całym kraju, a o wygranej Trumpa zadecydował trochę przestarzały i okazjonalnie niesprawiedliwy system wyborczy oparty na instytucji Kolegium Elektorów: „Czemu w prasie brakuje tekstów na temat wyborców Trumpa, którzy próbują zrozumieć, dlaczego większość Amerykanów odrzuciła ich kandydata?”.

Clinton nie zdołała uciec od tematu, który w zgubny dla niej sposób zdominował wyścig do Białego Domu, prawdopodobnie odgrywając jedną z głównych ról w splocie przyczyn, które pozbawiły ją wygranej – sprawę e-maili, które przede wszystkim dla wygody, jak tłumaczy w książce, trzymała na prywatnym, a nie rządowym, serwerze pocztowym, co ściągnęło na nią zarzuty działania na szkodę bezpieczeństwa kraju. Tu Clinton wbija szpilę mediom, zastanawiając się z przekąsem, dlaczego dziennikarze uznali temat jej maili za jedną z najważniejszych afer politycznych po II wojnie światowej, podczas gdy podobnego zainteresowania nie wywołała żadna z afer Trumpa, jak chociażby to, że nie ujawnił swoich zeznań podatkowych – jak zrobił to każdy kandydat na prezydenta od 1976 roku. Sprawa maili w opowieści Clinton łączy się z atakami hakerskimi na jej partię i brudną kampanią internetową, jaką w Clinton wymierzyli Rosjanie. „Trolle, boty, fałszywe wiadomości i prawdziwi Rosjanie” – taki tytuł nosi rozdział poświęcony tej sprawie i czyta się go jak szkic słabej powieści spy-fi, ale za to zawiera jedną z najbardziej kuriozalnych i sugestywnych zarazem charakterystyk Władimira Putina: „Kiedy widywałam Putina na różnych spotkaniach – pisze Clinton – kojarzył mi się raczej z jednym z tych facetów w metrze, którzy siadają z władczo rozstawionymi nogami, naruszając przestrzeń wszystkich naokoło, jakby chcieli powiedzieć «biorę to, co chcę» i «mam do ciebie tak mało szacunku, że będę się zachowywał, jakbym siedział w szlafroku we własnym domu». Dzisiaj mówi się na to «manspreading». Taki właśnie był Putin”.

6.

Nie ma co oczekiwać, że Clinton będzie w swojej wiwisekcji przegranej kampanii zbyt szczera. Nie pisze o wewnętrznych walkach o wpływy w swoim sztabie wyborczym i animozjach personalnych w kierownictwie, braku jednoznacznego kierunku działań, zbyt dużym zawierzeniu nowoczesnym (i wadliwym, okazuje się) modelom analitycznym, które podpowiadały, że o niektóre stany nie trzeba walczyć z całą mocą, braku wyczucia nastrojów społecznych i co najważniejsze – nieobecności jasno sformułowanego powodu, dla którego to właśnie Clinton miałaby być prezydentem. Najbardziej bezlitośnie sformułowali ten wniosek Jonathan Hill i Amie Parnes, autorzy książki „Shattered: Inside Hillary Clinton's Doomed Campaign”: „Hillary ubiegała się o urząd prezydenta już prawie dekadę, ale nadal nie miała powodu”. Ale nie cała wina leży po stronie kandydatki i jej sztabu: według Hilla i Parnes główni sprawcy klęski Clinton to wciąż FBI, KGB i KKK – śledztwo w sprawie e-maili, rosyjskie służby i biali nacjonaliści, których przytulił Donald Trump.

Clinton wyszła z kampanii bardzo mocno poobijana, a „Co się stało” jest tego świadectwem. Ale jest też coś, co sprawia, że lektura jej książki bywa frustrująca – nawet jeśli Clinton bywa retorycznie efektowna i wzbudza rodzaj sympatii, to za chwilę daje potwierdzenie opiniom, że trudno naprawdę ją lubić i się z nią identyfikować. To, jak opisuje sposoby, za pomocą których radziła sobie z traumą przegranych wyborów – ćwiczenia z oddychania naprzemiennego, najpierw jedna dziurka, potem druga, długie spacery po prywatnym lesie, kolacje przy lampce chardonnay, dekorowanie nowej willi, wybudowanej obok starej willi – sprawia tylko, że chce się przegrać wybory samemu, by na własnej skórze przekonać się, jak proste i skromne życie miliardera koi gorycz porażki. W innym miejscu opisuje tłum, który demonstrował przeciwko niej w Williamson. Kandydatka zastanawia się, dlaczego wywołuje tak złe emocje, ale nie znajduje odpowiedzi. „Wiem tylko, że byli wściekli, rozwrzeszczani i żywili do mnie głęboką nienawiść. Uśmiechnęłam się do nich szeroko, pomachałam im i weszłam do środka”. Co się stało? Może właśnie to.

7.

Niewykluczone, że w tym wszystkim chodzi o pieniądze. Jeśli tak – nikt nie stracił. Ile Clinton zarobiła na książce, jest tajemnicą poliszynela, najczęściej wymienia się kwoty w okolicach 20 milionów dolarów. Wolff, bądź co bądź autor mniejszego kalibru, według szacunków Bloomberga na samej książce zarobi blisko 8 milionów dolarów, ale w jego przypadku w grę wchodzą też pieniądze z ekranizacji. Prawa do niej zostały już sprzedane, a producentem projektu został sam Wolff, który sprawia wrażenie, że kocha każdą minutę zamieszania wokół siebie i nie robi mu różnicy, czy ktoś docenia jego warsztat, czy nie.

Mimo że są lepsze książki o prezydenturze Trumpa (na przykład „Trumpocracy: The Corruption of the American Republic” Davida Fruma), jego zdrowiu psychicznym („The Dangerous Case of Donald Trump”, w której 27 psychiatrów diagnozuje prezydenta na podstawie jego słów i zachowania), Stevie Bannonie (wspomniana biografia Joshui Greena) i ostatniej kampanii wyborczej (do wymienionej już książki Jonathana Hilla i Amie Parnes można dołączyć „Insane Clown President” Matta Taibbiego, relację z kampanijnego szlaku napisaną troszkę w duchu wyborczych reportaży Huntera S. Thompsona), to zarówno „Ogień i furia”, jak i „Co się stało” mają szansę zająć poczesne miejsce w kanonie amerykańskiej literatury politycznej. Wolff – za sprawą globalnego skandalu, jaki wywołał. Clinton – dzięki temu, że była pierwszą kobietą, która kandydowała, ale głównie przez to, że przegrała z Trumpem, najdziwniejszym prezydentem w historii.

Oczywiście to nie koniec, bo nadchodzą następne książki. W kwietniu swoją wyda były już dyrektor FBI James Comey – ten, który wpłynął na ostateczny wynik ostatniej kampanii, otwierając ponownie w przededniu wyborów śledztwo w sprawie maili Clinton. Na lipiec swoją relację z pracy w Białym Domu szykuje Sean Spicer („Briefing”). Następna w kolejce jest April Ryan, reporterka z korpusu prasowego Białego Domu, która napisała swój reportaż z pierwszego roku prezydentury Trumpa („Under Fire: Reporting From the Front Lines of the Trump White House”). W Waszyngtonie mówi się też o książce Jeanine Pirr, dziennikarki konserwatywnej stacji Fox i znajomej Trumpa, która podobno pracuje nad kontrksiążką do tej Wolffa („The New York Times” zdążył ją ochrzcić „Bez ognia, bez furii”). Prawdopodobnie wolny czas na pisaniu spędza ostatnio także Steve Bannon, którego skandal wokół „Ognia i furii” kosztował najwięcej – jego stanowisko w imperium Breitbart. Ale tak to już jest z ideowcami. To oni dostają najbardziej.

Można odnieść wrażenie, że nowy reportaż o prezydenturze Trumpa, zawsze z bezprecedensowym dostępem do najważniejszych graczy, ukazuje się w Stanach co tydzień. Czytając je, nie sposób nie pomyśleć o tym, co ukazuje się – lub nie ukazuje – u nas. Pod reklamą polskiego wydania „Ognia i furii” opublikowanej na Facebooku jeden z użytkowników napisał, że ciekawsza książka powstałaby, gdyby ktoś napisał coś podobnego o naszych własnych politykach. Ale jakoś krwisty, odważny i zaglądający za kulisy reportaż polityczny u nas nie powstaje. Z ostatniej dekady przychodzą do głowy tylko książki Pawła Reszki i Michała Majewskiego („Daleko od Wawelu” o Lechu Kaczyńskim i „Daleko od miłości” o rządzie Donalda Tuska), Michała Krzymowskiego (m.in. „Jarosław. Tajemnice Kaczyńskiego”, „Kaczyński. Cała prawda” i „Smoleńsk. Zapis śmierci”), Marcina Kąckiego („Lepperiada”)… Polska to kraj publicystów, a poważnych reporterów politycznych nie mamy prawie wcale. To bardzo dziwne.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).