ADRIAN STACHOWSKI: Nigdy nie występowałem na scenie z żartami. Jakie to jest uczucie, kiedy robi się to pierwszy, drugi raz – i to działa, ludzie się śmieją?
AGNIESZKA MATAN: Wydaje ci się, że jesteś królem świata, unosisz się nad ziemią. Nie ma odpowiednika. Potem to się kończy, schodzisz ze sceny i już jest po balu, ale przez tych kilka minut masz ogromny strzał adrenaliny, endorfin. Jest też zaskoczenie: „Naprawdę się śmiejecie?”. Ważne, że zapytałeś o pierwszy raz – ten pierwszy raz jest niepowtarzalny. Później to nadal jest miłe, ale to już nie to samo.
Przeczytałam kiedyś „Żarty na bok”, autobiografię komika Jonathana Lynna. Lynn pisze w niej, że każdy ma swój sposób walki z rzeczywistością, a narzędziem tej walki może być też humor – i kiedy wychodzisz na scenę, jesteś w pozycji walki z publicznością. Bardzo się z tym zgadzam. Wychodzisz na golasa przed ludzi i musisz zrobić wszystko, by cię nie zjedli. Kręci mnie to, lubię to wyzwanie. Nie czuję strachu. Czuję go, kiedy muszę powiedzieć komuś bliskiemu coś osobistego, wstydzę się, kiedy muszę zadzwonić po pizzę, nie ma możliwości, żebym poszła i zareklamowała coś, bo mi się popsuło – ale na scenie jestem kuloodporna, jestem niezniszczalna.
A kiedy się nie śmieją?
Czujesz wtedy, jakbyś spadała w studni bez dna. Ale na szczęście to tylko pięć minut lub pół godziny, maksymalnie godzina twojego życia. Kiedy schodzisz ze sceny, już jest po fakcie. To nie jest tak, że na zaplecze przychodzą ludzie i mówią ci, że zniszczyłeś im życie. Nikt nie przyjdzie, co najwyżej jakiś znajomy, który powie, że coś tam może nie wyszło. Każdy ma inaczej, ja staram się zastanowić, dlaczego tym razem się nie udało, ale to nie jest tak, że żyję tym tydzień. Dała mi to improwizacja – bo to od niej zaczynałam. Jest w niej wiele różnych zasad, ale jedna jest kluczowa: to, co się dzieje, dzieje się tylko tu i teraz, reszta nie ma znaczenia.
Ale czy to prawda, że na swój pierwszy występ na open mike’u – czyli wydarzeniu otwartym dla wszystkich, którzy chcą wystąpić na scenie i przez kilka minut prezentować swój materiał – zapisywałaś się pięć razy i nie przychodziłaś?
Bardzo się bałam i nie umiałam tego pokonać. Zapisywałam się, a potem mówiłam, że jestem bardzo chora – a przecież już od czterech lat występowałam w spektaklach improwizowanych. Ale nie miałam znajomych w stand-upie, czułam się osamotniona, nie miałam odwagi na ten pierwszy krok. Wstydziłam się nowego środowiska, tych bardziej doświadczonych chłopaków, którzy nie byli już amatorami…
I jak ci poszło?
Dobrze! Pamiętam ogromną satysfakcję z tego, że opowiadając coś prawdziwego o mnie, akurat wtedy o jeżdżeniu taksówkami, zainteresowałam publiczność. Przedstawiłam prywatną klasyfikację taksówkarzy – których kocham – i się udało. Nie miałam wtedy świadomości wszystkich rzeczy, które powinny zaistnieć podczas takiego pięciominutowego występu. Robiłam to tak, jak mi się wydawało, że powinno wyglądać.
I co wtedy pomyślałaś? „Okej, no to stand-up”?
Nie, bo nie jestem taką osobą. Lubię mieć zajawkę, ale nie łączę tego automatycznie z planem na życie. Miałam wtedy inne zajęcia – byłam zaangażowana w świat improwizacji, właśnie zaczynaliśmy tworzyć Resort Komedii. Dla mnie chodzenie na open miki było po prostu odskocznią od codzienności. Co miesiąc przychodziłam sobie z czymś nowym i to mi wystarczyło. Traktowałam to rekreacyjnie, na początku miałam same dobre doświadczenia. Napisałam pierwszy program, miałam więcej występów. Zaczęłam występować w programie „Comedy Club” w Comedy Central. Udzieliłam też wywiadu, który miał promować nowy sezon, ale redakcja bardziej niż komedią była zainteresowana moimi opiniami na temat ostatnich wydarzeń politycznych. Powiedziałam w nim, że ludzie o prawicowych poglądach nie mają zbyt dużego poczucia humoru... Wtedy miałam zderzenie z husarią, która najechała na moje kanały w internecie. To pierwsze uderzenie, kiedy odkryłam, jak to może działać, było okropne. Do tego pandemia, protesty... Koniec świata. Zamknęłam się w sobie, myślałam, że już nie będzie mi się chciało tak wystawiać.
Jak poradziłaś sobie z husarią?
Te najazdy trwały zazwyczaj dwa dni. Straszne komentarze pod wywiadami ze mną, takie same pod moimi nielicznymi materiałami na YouTubie. Chodziło o to, żeby mnie tam po prostu dojechać, bez względu na to, czy był to skecz o wiośnie, czy o wodzie po cieciorce. To nie miało gigantycznej skali, ale wtedy po raz pierwszy miałam poczucie, że dzieje się coś, czego nie mogłam skontrolować.
Pewnie niedługo później znowu wyszłaś na scenę. Znowu czułaś się kuloodporna?
To był jedyny moment, kiedy przestałam. Przypadł on na szczyt pandemii, więc i tak nie było dużo okazji do występowania. A potem były wakacje, akurat miałam jakąś robotę w Gdańsku – i poszłam tam sobie na open mic. To się nazywało „Cienqi stand-up”, organizowała go ekipa, która występowała na cinquecento – gdziekolwiek stanęło to auto, tam robiono open mike’a. Okazało się, że to nie tylko auto, ale cała społeczność trójmiejskich komików i komiczek. Spędziłam tam tylko jeden wieczór, wystąpiłam i to wszystko, ale czasami jeden dobry występ, jeden wieczór wśród ludzi, którzy powiedzą ci, że było spoko, może dać bardzo wiele. Tak było ze mną, kiedy wystąpiłam na tym cinquecento.
Teraz jestem silniejsza. Kiedy ostatnio jeszcze raz zdarzył mi się najazd – chociaż materiał wcale nie był jakiś drażniący; może to dlatego, że powiedziałam w nim, że nie gotuję – wzięłam te komentarze i zrobiłam z nich piosenkę.
A jak to się stało, że zaczęłaś prowadzić open mike w warszawskim Resorcie Komedii?
Jest coś, co bardzo kocham i na czym bardzo mi zależy – lubię organizować miejsca i okoliczności, które pozwalają ludziom tworzyć. To coś, co mnie napędza. Zaczęło się od tego, że siedem lat temu postanowiłam organizować komediowe wydarzenia dla kobiet – co wynikało z moich obserwacji, że mało jest standuperek. Pierwszy open mike nazwałam „Źle sprawowałam się wczoraj w kosmosie”. Wiem, PR-owcy płaczą, widząc taki tytuł, ale nic nie poradzę na to, że kiedyś zobaczyłam to zdanie na murze – potem się okazało, że to wiersz Szymborskiej. Na „kosmosach” występowały dziewczyny i robiły stand-up, a jak miały ochotę zaśpiewać piosenkę, to śpiewały, czytały wiersze, grały na grzebieniu. Udało nam się stworzyć społeczność, która przez kilka lat regularnie przychodziła na te wydarzenia, część tych dziewczyn nadal działa w komedii. Potem przyszła pandemia, a z nią przerwa, podczas której trochę przewartościowałam swoje podejście: teraz zależy mi po prostu na dawaniu przestrzeni wszystkim ludziom, którzy chcą występować, pokazywać swoją twórczą wrażliwość poprzez komedię. Mam jednak swoje zasady: nie chcę u siebie komedii, która jest rasistowska, seksistowska, queerfobiczna. Wiem, że są osoby, które na takie wydarzenie nie przyjdą, bo zobaczą w tym cenzurę – chociaż ja wolę nazywać to wyzwaniem artystycznym. Takie są „Dobre Żarty”. Zapraszam serdecznie.
Kiedy byłem na „Dobrych Żartach”, wystąpił facet, który przychodził kilka lat jako widz i właśnie tego wieczoru postanowił wystąpić...
To był Zmicier, białoruski dziennikarz.
...i miał pięć minut żartów o tym, co dla niego znaczy być dobrym ojcem. Potem poszedłem do Świetlicy Wolności w Warszawie, gdzie wystąpił komik, który specjalnie przyjechał z Białegostoku, żeby opowiadać przez dziesięć minut historyjkę o tym, jak to w gejowskim klubie podano mu pigułkę gwałtu, a gdy się obudził, wszyscy byli dla niego bardzo mili. Przez ostatni miesiąc widziałem może ze czterdziestu komików i sześć komiczek, w tym jedną transpłciową, która miała żarty o operacji korekty płci, na którą zbiera. Wiem, że to bardzo ogólne pytanie, ale nad tym zastanawiałem się najczęściej: co to za ludzie? Coś ich łączy?
Przychodzą ludzie pracujący w korporacji, nauczyciele, urzędnicy, mnóstwo programistów, analityczek i analityków finansowych – ludzie, którzy mają prawdziwe prace! To dla nich wentyl, paliwo: „A po pracy... lubię pójść sobie do klubu i poopowiadać żarty”. To ludzie, którzy po prostu mają radość z tego, że raz na dwa miesiące przyjdą na „Dobre Żarty” i poopowiadają rzeczy. Nie mogę zdradzić, o kogo chodzi, ale ostatnio przyszedł raper, który teraz występuje z żartami...
Część osób, które występują na „Dobrych Żartach”, to ludzie ze środowiska improwizacyjnego, którzy po prostu mają komediowe hobby, nie wiążą tego z żadną ścieżką kariery. Czasami możesz mieć ochotę coś zrobić, ale to nie oznacza, że to musi się stać twoją deklaracją na całe życie. Jest coś takiego, że gdy dorośli ludzie po trzydziestce zaczną coś robić, na przykład biegać lub wspinać się – jest taka pula zajęć pod hasłem „klasa średnia ma zajawkę” – to nie mogą po prostu biegać, wspinać się lub wyjść na rower, tylko muszą mieć kask i aplikację, która podliczy im trasę, bo teraz są „rowerzystami”.
Na open mike przychodzą też osoby, które mają inny plan: występują często, bo chcą zostać profesjonalnymi standuperami i standuperkami, chcą być rozpoznawalni i zarabiać na tym pieniądze. Z czasem zaczynają nagrywać swoje występy, grają jako support przed popularnymi komikami, jeżdżą z nimi w trasy... To osoby, które mówią: „Chcę to robić – i teraz zaczynam”. To mi imponuje, bo ja nigdy nie miałam w sobie tyle konsekwencji.
Chyba był taki ktoś, kiedy byłem na „Dobrych Żartach”. To był chłopak, który opowiadał sąsiedzką historię o pożyczaniu sobie rzeczy. Prezentował się bardzo profesjonalnie, chodził po scenie, nawiązywał kontakt z publicznością, nawet zawodowo panował nad kablem od mikrofonu. Przed występem podał komuś telefon, żeby go nagrywał.
Niektórzy po prostu mają osobowość komika, czyli to coś, czego nie da się nauczyć. Ale to jeszcze nie znaczy, że chcą występować profesjonalnie, niektórzy realizują się w pojedynczych występach i są z tego zadowoleni.
A kiedy ktoś wychodzi na scenę i sobie nie radzi?
Open mike to miejsce, gdzie można sobie nie radzić. To nie jest wieczór pod tytułem „Prezentacja Talentów Warszawy”, czy jakiegoś innego miasta. To wydarzenie, którego założeniem jest to, że może ci nie wyjść. Bilety na open mike kosztują dwadzieścia lub dziesięć złotych, czasami piątaka. Wiadomo, że będziemy oglądali pracę na żywym organizmie, że to często rzeczy, które występujące osoby mówią po raz pierwszy. Niektórzy nigdy nie występowali, chociaż mogą przyjść też profesjonalni komicy, którzy chcą przećwiczyć sobie materiał – ale umowa społeczna jest taka, że jeśli nie wyjdzie, to wybaczamy. Jesteśmy od tego, by dać znać, co wchodzi, a co nie wchodzi. Są też osoby, które uważają, że to, co mówią, jest śmieszne, i nie za bardzo przejmują się reakcjami.
Nie ma Wielkiej Komisji Komedii, która musi cię zaakceptować, abyś mógł dotknąć mikrofonu. Każdy może spróbować. A jeśli ktoś jakimś cudem nie da ci tego mikrofonu, to masz swój telefon, którym możesz nagrywać śmieszne tiktoki.
Sama często namawiam, zapraszam ludzi, żeby spróbowali, jestem jak taka stara agentka z LA, chociaż nie mam absolutnie nic do zaoferowania. Na open mike’u wygrywają ludzie autentyczni. Znaczy – nic nie wygrywają...
U ciebie wygrywają pocztówkę z księgarni, którą im kupujesz. Opowiadasz o bardzo luźnym świecie, bez presji, otwartym, wyrozumiałym. A jednak przed pierwszym występem poszłaś na profesjonalny kurs pisania żartów. Opowiedz mi o nim.
To był profesjonalny, wręcz matematyczny kurs na temat struktury żartu. Ćwiczyliśmy konstruowanie żartów, co to jest punchline, czyli puenta, premise, punkt wyjścia, ta cała nomenklatura, której w ogóle nie znałam. To było dla mnie bardzo trudne. Kiedy drugiego dnia mieliśmy prezentować nasze pomysły, byłam obezwładniona, miałam myśl, że nigdy w życiu nie napiszę żartu. Ale nie potraktowałam tego jako potwierdzenia, że się do tego nie nadaję. Po prostu chciałam się dowiedzieć, jak się to robi profesjonalnie. A to jest bardzo rozległe, jest dużo różnych sposobów na opowiadanie żartów, ale są pewne stałe elementy, które sprawiają, że żart staje się ciekawy, kiedy na przykład bierzesz jakiś ogólny pogląd lub opinię i odwracasz ją do góry nogami, mówisz coś, co ludzi zaskakuje.
Agnieszka Matan
Stołeczna komiczka o wielu postaciach. Improwizuje, robi stand-up i pisze scenariusze. W poprzednim życiu była urzędniczką miejską. Lubi taksówki i dobrą zabawę, bardzo nie lubi harcerzy i crocsów. W internecie działa jako Halo Matan, a razem z Martą Iwaszkiewicz współtworzy podcast „Koleżaneczki od śmiania i płakania”. Niczego nie wygrała, ale też niczego nie przegrała.
Nie miałam na tym kursie ani jednego momentu, kiedy coś bym zaprezentowała. Miałam ponotowane na kartkach jakieś kwasy, ale nie było w tym żadnej pomysłowości, żadnego charakteru, wszystko było bardzo grzeczne.
Czy ten cały fachowy aparat do czegoś ci się przydał?
Myślę, że tak. Jeżeli chcesz mieć swój styl, jeżeli chcesz spróbować coś zdekonstruować, to nie zaszkodzi wiedzieć, że komedia to jednak sztuka, która kiedyś miała określone zasady, i nawet jeśli te zasady się zmieniły, to warto je znać. Jest taki legendarny podręcznik, „Comedy Bible” Judy Carter – i na jego podstawie widać, jak zmieniają się zasady. W tej książce, napisanej w latach 90., Carter przekonuje, że żarty powinny być krótkie, a scena to nie jest miejsce na długie opowieści. A to się akurat bardzo zmieniło, teraz komicy i komiczki opowiadają ze sceny długie, nieraz piętnastominutowe historie ze swojego życia.
Czym jest dla ciebie prawda w stand-upie?
[Agnieszka mrozi mnie wzrokiem] A teraz lecą w twoją stronę noże…
Poczekaj, już trochę o tym powiedziałaś: że komedia to wyrażanie siebie, że na open mike’u wygrywa autentyczność. A przecież żarty to coś, co się wymyśla, one nie są prawdziwe, te historie opowiadane ze sceny też bywają wymyślone. Kiedy byłem na jednym open mike’u, pewna pani zmroziła wzrokiem komika – tak jak ty mnie teraz – a on na to: „Proszę się nie martwić, tu nie wszystko jest prawdziwe”.
Pamiętam, że kiedyś występowała u mnie dziewczyna, która wyszła na scenę i zaczęła opowiadać o tym, jakie ciężkie jest życie aktorki. Na widowni siedzieli ludzie, którzy wstawali codziennie do roboty i nie byli w stanie się z nią połączyć. Co mieli powiedzieć: „Masz rację, stara, ja mam na dziewiątą, jeszcze dzieci muszę ogarnąć, ale ty faktycznie masz przesrane, ciężkie jest życie aktorki”? Pytam o to każdego, kto chce występować: dlaczego ludzie mają chcieć o tym słuchać? Siedzimy – możemy powiedzieć – w kawiarni na górnym Mokotowie, gdzie są dosyć drogie ciastka. Jeżeli wyjdę na scenę i powiem: „Ale mnie denerwuje, że nie ma w kawiarniach rzeczy z mąki kukurydzianej”, to przecież nikogo to nie obejdzie.
Gdzie szukam tego, co jest śmieszne? W tym, co mnie denerwuje, co mnie porusza, co mnie kręci. Skoro chcesz wyjść przed obce osoby i chcesz im coś opowiedzieć, to musisz zacząć od tego, co porusza jakieś emocje – twoje, a jeśli ci się poszczęści, to innych osób też. Powiedzieć ludziom: „Przychodzę z mojego świata, a to są żarty, które wam z niego przynoszę”. Ja nie umiem rozśmieszać, opowiadając rzeczy, których nie znam lub które są nieprawdziwe. Uważam, że fajnie jest poszukać czegoś w swoim świecie, zamiast udawać kogoś, kim nie jesteś.
Też przeczytałem „Comedy Bible”. Wyniosłem z niej dwie rzeczy: ładne zdanie, że na początku nie chodzi o to, by być dobrym, ale stawać się coraz lepszym, i obserwację, jak bardzo język, którym nasi komicy i komiczki mówią o stand-upie, mocno siedzi w Ameryce. Zobacz: masz dobry premise i punchline, to napiszesz dobry żart, kilka żartów złoży ci się na bit, bity na set, może będziesz miała z tego special na YouTube’a, chyba że hecklerzy ci nie dadzą go nagrać. A do tego cała scena rozgrywa się na open mike’u w piwnicy, bo gdzie indziej. To według ciebie o czymś świadczy?
Zgadza się, to, co nas inspiruje – stand-up, teatr improwizowany, cała sztuka komediowa – pochodzi z Ameryki, tak wyszło. Ale denerwują mnie eksperci od stand-upu, którzy mówią: „George Carlin, Robin Williams – i tutaj jest miejsce na miliard amerykańskich nazwisk… – Oni to robili stand-up! A nie wy”. Naprawdę, zostawcie już tych polskich komików i komiczki. Porównywanie nas do legendarnych komików z Ameryki ma taki sam sens jak opinia, że kiedyś to był „Kabaret Starszych Panów”, a teraz to nie ma niczego. I co z tego wynika? My się możemy od tych dawnych twórców uczyć, ale nic poza tym. Nie chcę brzmieć... Albo nie, zabrzmię: nikt nam tego nie dał. Sami sobie po to poszliśmy. To, że stand-up jest w każdym polskim mieście, małym i dużym, bierze się z tego, że są ludzie, którzy chcą to robić, chcą występować. Ja i moi przyjaciele sami stworzyliśmy naszą scenę. Pragnąc występować, poszłam na open mike organizowany przez kogoś, kto sam go stworzył, bo sam chciał występować. A że eksperci od stand-upu marudzą, że to nie George Carlin czy jakiś inny amerykański klasyk – w ogóle mnie to nie interesuje. Dajcie nam żyć, już przestańmy marudzić, że to nie jest amerykańska komedia. Zresztą na przestrzeni ostatnich kilku lat zaszła ogromna zmiana. Scena jest bardzo bogata, ludzie robią na niej różne rzeczy, jest ogromny przekrój różnych stylów i rodzajów humoru. Jest z czego wybierać, tylko trzeba mieć ochotę z tym nowym obszarem kultury się zapoznać.
Szukałem w tytułach piszących o kulturze tekstów, które traktowałyby polski stand-up z jakimś namysłem krytycznym...
Nie ma ich za wiele. Ja kojarzę tylko jedną recenzentkę, nazywa się Alicja w Krainie Teatru. To pierwsza znana mi osoba, która regularnie chodzi na stand-up i pisze recenzje.
Mam wrażenie, że kulturalny główny nurt w ogóle się stand-upem nie interesuje. On się wymyka, zarówno mainstreamowi, jak i publikacjom, które zajmują się krytyką kultury.
A mimo tego „braku zainteresowania” i tak są ludzie, którzy wyprzedają gigantyczne sale na wiele miesięcy do przodu. A do tego pojawił się alternatywny sposób zdobywania komediowej popularności, czyli social media. Dzisiaj widziałam, że jedna z internetowych twórczyń, Mama na Obrotach, która zaczęła od publikowania śmiesznych rolek na TikToku, niedawno ogłosiła, że jedzie w trasę ze stand-upem. Bilety wyprzedały się od razu. Ludzie robią komedię na wiele różnych sposobów, dochodzą do niej różnymi ścieżkami. Dziewczyny i chłopaki występują w Polsce, jeżdżą za granicę, a krytycy kręcący nosem nad polskim stand-upem nie mają pojęcia o ich istnieniu, bo nie zadali sobie trudu, by ich poszukać. Ale za to znalazły je miliony osób, które oglądają jej występy.
Na open mike’u w Świetlicy Wolności był taki pan, który podczas występów komików coś sobie notował, a prowadzący z tego żartował, że to pewnie Edward Miszczak w przebraniu, który szuka talentów – tu sobie dopowiadam – przed którymi otworzy wrota do telewizji. Zacząłem się zastanawiać, czy to aby nie jest symboliczne, czy te wszystkie piwnice rzeczywiście czekają, aż ci strażnicy śluz głównego nurty zwrócą na nich uwagę. Tak jest?
Każdy ma inne marzenia, więc nie mogę mówić za inne osoby, ale wydaje mi się, że nikt nie czeka na takie zaproszenie, a jeśli już, to można o tym mówić jako o pieśni przyszłości. A zresztą – po co? W internecie wszystko można zrobić samemu. Chcesz zrobić program komediowy albo swój własny talk-show – robisz go! Jeśli to będzie dobre, będziesz miał kilkaset tysięcy wyświetleń – i po co ci telewizja? Nie potrzebujesz niczyjej zgody. My nie czekamy na zaproszenie – my się sami zapraszamy. Myślę, że Edward Miszczak, albo „Miszczak”, jako figura, nie ma komikom nic do zaproponowania.
Mogę ci powiedzieć, jakie jest moje marzenie. Chciałabym, by ludzie, którzy gardzą stand-upem lub komedią – mimo że często nie mają pojęcia, co to jest – zechcieli poświęcić trochę swojego czasu i zajrzeli do różnych miejsc. Chciałabym, żeby poszli na stand-up z otwartą głową i otwartym sercem, ze świadomością, że scena otwarta jest dla wszystkich, a występy wymagają wiele determinacji. Nietrudno włożyć trochę wysiłku, żeby poznać polski stand-up i znaleźć w nim coś dla siebie.
Przesłuchałem parę podcastów, w których wystąpiłaś w ciągu ostatnich kilku lat. Odnoszę wrażenie, że wciąż przemieszczasz się między dwiema kategoriami, między zajawką a karierą, jakbyś nie umiała zdecydować. To jak w końcu: komedia to pasja czy już praca?
Pracuję jako komiczka. Jestem improwizatorką, nauczycielką, scenarzystką i standuperką. Może nie umiem się zdecydować – a może nie chcę, może jestem komediową poliamorystką. Bardzo sobie cenię wolność i na tyle szanuję moje artystyczne zajawki, żeby nie przeliczać ich od razu na pieniądze.
Znasz na pewno to wyświechtane zdanie, że „jeśli twoja pasja stanie się twoją pracą, to nie przepracujesz ani minuty”. Wydaje mi się, że to jest straszne kłamstwo. Bardzo lubię występować, ale jeśli miałabym kiedykolwiek powiedzieć: „Muszę jechać do roboty”, to wszystko kompletnie straciłoby dla mnie sens.
Kiedyś komedia była dla ciebie ujściem, odskocznią od nudnej pracy, której nie lubiłaś. Teraz mówisz, że komedia to twój zawód. Teraz to od niej potrzebujesz ucieczki?
Szukam. Bardzo chciałabym znaleźć hobby, robić coś, co nie byłoby związane z komedią. W moim świecie marzeń są dorośli ludzie, którzy poza pracą mają pasję, której nie traktują zawodowo, nie muszą wspinać się po jakichś poziomach, po prostu spędzają wolny czas, robiąc fajne rzeczy. Szukam, obecnie chodzę na zajęcia z muay thai, gram na pianinie... A ty? Jakie masz hobby?